Reklama

Tamtej niedzieli byliśmy zaproszeni na kolację do mojej przyjaciółki. Nie ukrywam, że nie bardzo miałam ochotę tam iść. Mirka jest kochana, bardzo ją lubię, ale to nie zmieniało faktu, że jest kiepską kucharką. No i był jeszcze jeden powód mojej niechęci. Jednak nie bardzo mogliśmy się wykręcić z tej imprezy.

Reklama

Nasza czwórka poznała się jeszcze na studiach, na pierwszym roku. Jarek i Mira od razu przypadli sobie do serca. Między mną a Jankiem zaiskrzyło dopiero na trzecim roku. Śluby – nasz i ich – odbyły się jednego dnia, ale w innych miastach. Na obu weselach było hucznie i wesoło.

Też chcieliśmy mieć dziecko

Wszyscy mieliśmy dobre prace, byliśmy młodzi, zdrowi i mogliśmy mieć nadzieję, że jeszcze rzucimy świat na kolana. Jedynie, co nasze dwie pary różniło, to to, że ja wciąż nie miałam dzieci, podczas gdy Mirka już po roku zaszła w ciążę i urodziła ślicznego chłopaka. Potem przez kolejne trzy lata przyszły na świat dwie córki, nim przyjaciółka powiedziała dość. Jarek z chęcią pomyślałby o kolejnych dzieciach, ale Mira chciała wrócić do pracy.

Jako najbliżsi przyjaciele, zostaliśmy chrzestnymi ich najstarszego syna. Kiedy tak stałam w kościele i trzymałam z Jankiem małego do chrztu, nagle zapragnęłam również mieć dziecko. A przecież do tej pory mój instynkt macierzyński siedział cicho w jakimś kąciku mojej duszy i nawet już myślałam, że w ogóle go nie mam. Ale w tej jednej chwili wszystko uległo zmianie. O swoim odczuciu od razu powiedziałam mężowi, a ten wyraźnie usatysfakcjonowany uśmiechnął się do mnie szeroko i szepnął na ucho:

– Rozumiem, że jeszcze dziś bierzemy się za produkcję.

Zobacz także

– Tobie tylko jedno w głowie – udałam obruszoną.

– Oczywiście, w końcu nawet od najdłuższej rozmowy nie zajdziesz w ciążę.

No więc zaczęliśmy intensywne starania, ale niewiele nam z nich wychodziło.

Może jestem bezpłodna? – rzuciłam pewnego dnia.

– Albo ja – mruknął markotnie Janek.

Poszliśmy do lekarza

– Oboje są państwo zdrowi – stwierdził lekarz, spoglądając na wyniki badań.

– Pozostaje tylko bardziej przyłożyć się do pracy – uśmiechnął się znacząco.

No więc bardziej się przykładaliśmy, ale nadal nic z tego nie wynikało. No i tak jak kiedyś seks sprawiał nam z mężem sporą frajdę, tak w pewnym momencie stał się nieco przykrym obowiązkiem. Aż wreszcie pewnego dnia powiedziałam „dość”.

– Nie chcesz już tego dziecka? – mąż spojrzał na mnie niepewnie.

– Nie zrozum mnie źle – poprosiłam, żeby usiadł obok mnie. – Chcę, nawet bardzo chcę, ale nie zamierzam z powodu naszych łóżkowych niepowodzeń popaść w depresję. Trafi się, dobrze…

– A jak nie? – Janek spojrzał na mnie niepewnie.

– Rzucisz mnie?

Roześmiał się z ulgą.

– Prawdę powiedziawszy, chciałem cię spytać o to samo.

Przytuliliśmy się mocno do siebie i zaczęliśmy żyć normalnie, a nie od jednej nocki do drugiej.

Nie chcieliśmy tam jechać

Wcale nie umawiając się, oboje poczuliśmy dziwną niechęć do odwiedzin w domu przyjaciół. Nie chcieliśmy się do tego przyznać, ale dom pełen dzieci wpływał na nas deprymująco. Tak więc tamtego dnia wybieraliśmy się na proszoną kolację niczym na ścięcie. Kiedy przyszła pora, zeszliśmy do samochodu. Janek usiadł za kierownicą. Umówiliśmy się, że jak będzie jakiś alkohol, to ja nie piję i prowadzę auto w drodze powrotnej.

Po minięciu dwóch przecznic okazało się, że musimy nieco nadrobić drogi, gdyż zaczęto remont trasy przelotowej. Objazd prowadził koło cmentarza. Była sobota wieczór, powoli zapadał zmrok. Siąpił lekki deszczyk, który sprawiał, że otoczenie zrobiło się szaro-bure i nieprzyjemne. Janek dodał gazu, na szybkościomierzu strzałka dotarła do osiemdziesiątki.

W pewnej chwili, gdy mijaliśmy główną bramę cmentarza, kątem oka dostrzegłam jakąś ciemną postać, która biegła w stronę naszego samochodu. I wtedy stało się coś dziwnego – czas jakby zwolnił, tak bardzo, że miałam wrażenie, że auto jechało jak w jakiejś gęstej melasie. Dzięki temu ubrana na czarno postać podbiegła do auta i wsiadła do środka. Wyraźnie usłyszałam, jak za moimi plecami trzasnęły tylne drzwi. Sekundę potem poczułam jęzor zimna, który smagnął mnie po plecach. Zamarłam ze strachu.

Czas wrócił do swojego pospiesznego biegu. Czując, jak wszystkie włoski na ciele stoją mi dęba, spojrzałam na siedzącego za kierownicą męża, ale on z jakąś taką intensywną determinacją wpatrywał się w pustą drogę przed nami. Uznałam, że coś mi się przywidziało.

Minęliśmy cmentarz i wjechaliśmy na lepiej oświetloną ulicę. Po lewej stronie ukazał się niewielki skwerek.

– Muszę się na chwilę zatrzymać – Janek zahamował, włączył światła awaryjne i wyskoczył z samochodu.

Nie zamierzałam zostawać w środku sama. Wychodząc, odruchowo spojrzałam za siebie, jakbym chciała się upewnić, że to był zwid. I byłam pewna, że ktoś jest na tylnym siedzeniu auta! Strasznie się przestraszyłam. Krzyknęłam i pobiegłam za mężem, a ten stał tyłem do auta nieruchomo, jakby go zamurowało.

– Poczułaś to samo co ja? – chwycił mnie za rękę, gdy stanęłam obok.

Oboje to poczuliśmy

Staliśmy tak i już wiedziałam, że Janek również zobaczył marę. A zatem nic mi się nie przywidziało.

– To jakaś starsza kobieta.

– Skąd wiesz? – wyszeptałam.

– Zobaczyłem w lusterku wstecznym. To trwało ułamek sekundy. Nigdy jej wcześniej nie widziałem.

– Myślisz, że siedzi w środku auta?

Janek ścisnął mnie mocniej za rękę. Próbował mi tym dodać odwagi.

– Odwrócimy się na „trzy”. Raz, dwa…

– Coś się stało? – usłyszeliśmy za sobą męski głos.

Odwróciliśmy się i zobaczyliśmy za plecami policjanta. Tuż za naszym autem stał radiowóz. Wystraszeni i zajęci sobą zupełnie nie usłyszeliśmy, jak nadjechał.

– Mąż poczuł się niezbyt dobrze – ścisnęłam Janka za ramię, żeby zwrócił uwagę na moje kłamstwo.

– Ale już wszystko w porządku? – zainteresował się funkcjonariusz.

Zajrzałam do środka naszego auta, oświetlonego przez reflektory radiowozu. Na tylnym siedzeniu nie było nikogo.

– Tak – odparł Janek.

– Proszę uważać – ostrzegł funkcjonariusz. – Za tym zakrętem zapadła się jezdnia. Gdybyście jechali za szybko to… lepiej nie gdybać.

Przypomniałam sobie, że gdyby nie ten duch, to pędzilibyśmy tą ulicą. Dreszcz przebiegł mi po plecach.

Znalazłam różaniec prababci

Zanim wsiadłam do środka, jeszcze raz zajrzałam na tylne siedzenie samochodu. Zaskoczona zobaczyłam na nim stary różaniec. Nie pytałam, skąd się tam wziął. Dziękowałam w duchu cmentarnej zjawie, że zmusiła nas do zatrzymania, bo inaczej byłoby już pewne po nas. Tego wieczora na kolacji byliśmy mało rozmowni. Nie wspomnieliśmy przyjaciołom o całej przygodzie. A winę za swoje zamyślenie zrzuciliśmy na pogodę i ciśnienie.

Jakieś dwa tygodnie później odwiedziła nas moja mama.

– Skąd masz różaniec mojej babci? – od razu, gdy tylko weszła do pokoju, wskazała na komódkę, gdzie go położyłam.

– Nie pamiętam – skłamałam. – Znalazłam go w starych szpargałach.

Okazało się, że różaniec należał do mojej prababci Jadwigi, która przed wojną była akuszerką.

– Po wyzwoleniu – opowiadała mama – do końca lat 50. pracowała w swoim zawodzie. Pamiętam, jak wieczorem uczyła mnie „Zdrowaś Mario” na tym właśnie różańcu. Zrobiony jest z drzewa różanego – podsunęła mi go pod nos – i choć ma tyle lat, nadal pachnie.

– Nigdy nie opowiadałaś mi o babci.

– Zginęła w pożarze szpitala. Próbowała wynieść z porodówki niemowlaki. Zawsze myślałam, że miała wtedy ten różaniec przy sobie…

Reklama

Wtedy powiedziałam mamie prawdę. Nie uwierzyła. Ale ja i tak jestem przekonana, że to babcia nas ostrzegła przed katastrofą. I to ten różaniec ochronił nas przed tragedią. Zaczęłam odmawiać na nim zdrowaśki, a dwa miesiące później okazało się, że jestem w ciąży.

Reklama
Reklama
Reklama