„Mama miała mnie wspierać, gdy zaszłam w ciążę, a ona nagle zmarła. Miałam do niej o to żal, bo zostawiła mnie samą”
„To musi być jakaś okropna pomyłka! Sam doktor chwalił wyniki badań i twierdził, że ból może wynikać ze stresu. Nie, to się nie dzieje naprawdę! Mamo, błagam, nie odchodź! Miałaś być przy mnie, wspierać mnie, tak jak przyrzekłaś!”.
- Listy do redakcji
Codziennie jestem wdzięczna za jej determinację. Nie dość, że odwiodła mnie od pomysłu przerwania ciąży, to jeszcze dodała mi odwagi, by przeciwstawić się facetowi, który do tej pory mną manipulował. Wmawiał mi, że jako dorosłe dziecko alkoholików i nieszczęśliwy rozwodnik zasługuje na to, bym z większym zrozumieniem podchodziła do jego napadów furii, przytłaczającej kontroli i patologicznej zazdrości, tłumacząc to wszystko trudnymi przeżyciami.
Gdy chciałam zakończyć nasz związek, zagroził, że zrobi sobie krzywdę. Jednak informacja o mojej ciąży sprawiła, że on nagle przypomniał sobie o swojej byłej małżonce i dwóch pociechach. Stwierdził, że w tej sytuacji już nie potrzebuje dodatkowego ciężaru. Zaproponował, że zapłaci za usunięcie kłopotu, argumentując, że oboje nie powinniśmy komplikować sobie życia. Kto wie, może bym przystała na tę propozycję, gdyby nie reakcja mojej mamy.
– Zobaczymy się w sądzie, ty łajdaku! – wrzeszczała, wyrzucając go z mojego mieszkania.
Była moim wsparciem
Upewniała się, czy o siebie dbam – czy jem to, co powinnam, czy mam dobrą ilość snu i robię badania, które mi kazano. Przywoziła mi jedzenie na obiad, umawiała się ze mną i koleżankami, zabierała do kina albo na długie przechadzki. Gadałyśmy ze sobą częściej i szczerzej niż kiedykolwiek wcześniej.
Kiedyś była pochłonięta pracą i skoncentrowana na wspinaniu się po szczeblach kariery, dziś przemieniła się w idealną, pełną czułości opiekunkę.
– Jestem ci to winna – wyjaśniała, gdy niepokoiłam się, że poświęca sobie zbyt mało uwagi.
Byłam nieświadoma tego, że jej życie dobiega końca. Skierowano ją do szpitala tylko po to, żeby zrobić standardowe testy ze względu na coraz mocniejsze bóle w okolicach żołądka. Chciała je odwlec, mówiąc mi, że jestem ważniejsza, ale udało mi się ją przekonać, że jeszcze bardziej będzie potrzebna, gdy urodzi się jej wnuczek.
Myślałam, że jakoś to będzie
Wbrew temu, co mi nakazała, już kolejnego dnia pojawiłam się u niej z wizytą, mając ze sobą pyszne ciastka, które tak uwielbiała. Niby była na mnie zła, ale w duchu na pewno cieszyła się, że mnie widzi.
– Ale wypiękniałaś, wiesz? – posłała mi uśmiech.
Wyniki badań nie wskazywały na nic niepokojącego, a mama trzymała się całkiem nieźle, głównie za sprawą tabletek uśmierzających ból. Wróciłam więc do siebie bez obaw. Poniedziałek się już kończył, a ja planowałam kolejną wizytę u niej w środę po obiedzie.
– Jakoś to będzie – powtarzałam w myślach, opiekuńczo gładząc swój brzuszek.
Telefon informujący o jej odejściu zbudził mnie nagle. Słońce ledwo wstało, dochodziła siódma, kiedy pielęgniarka, którą znałam ze szpitala, z żalem przekazała mi tę wiadomość.
Dała mi słowo, że mnie wesprze!
To musi być jakaś okropna pomyłka! Sam lekarz chwalił wyniki badań i twierdził, że ból może wynikać ze stresu. Nie, to się nie dzieje naprawdę! Mamo, błagam, nie odchodź! Nie możesz...
„Miałaś być przy mnie, wspierać mnie, tak jak przyrzekłaś!” – myślałam, jadąc do szpitala cała we łzach. – „Mamo, mamusiu…”.
Jak się później okazało po przeprowadzeniu badania, zmarła podczas snu, na skutek zatoru w płucach. Nie zdążyłam jej nawet zobaczyć, bo zaraz po przekroczeniu progu szpitalnego oddziału odeszły mi wody. Zbliżał się mój poród.
„Nie wierzę, że to się dzieje naprawdę!” – myślałam. Byłam totalnie zaskoczona.
– Jestem przy tobie – dobiegł mnie z boku dobrze znany głos, mimo trwających wokoło rozmów lekarzy.
– Spokojnie, będzie dobrze – usłyszałam kojące słowa, dochodzące jakby z góry.
– Mamo? To ty? – ledwo zdołałam wydusić z siebie.
Odczułam delikatne muśnięcie warg na moim wilgotnym policzku. Nadal lekko oszołomiona, poczułam ulgę, że jest przy mnie.
– To śliczny chłopczyk, gratulacje – położna posłała mi ciepły uśmiech i na chwilę uniosła w górę zawiniątko, z którego wystawała pulchna, zaciśnięta rączka.
– Będziecie mieli okazję się lepiej poznać, kiedy odpoczniesz i mały nabierze sił – uzupełniła, przekazując noworodka pielęgniarce, która już czekała z przygotowanym inkubatorem.
Mama odeszła, a ja urodziłam
Nikt mnie nie poinformował o stanie zdrowia mojego synka, ani ile uzyskał punktów w skali Apgar. Jedynie na podstawie fragmentów rozmowy między położną a lekarzem, domyśliłam się, że czeka go sporo badań diagnostycznych. Kto wie, może będzie musiał mieć też jakąś operację? Nie mam pojęcia, co dalej...
Łzy cisnęły mi się do oczu, jednak nikt tego nie zauważył. Lekarz w pośpiechu udał się do następnej rodzącej, a personel pielęgniarski podał mi jedynie jakiś lek, po zażyciu którego kompletnie się pogubiłam.
– Wszystko będzie w porządku – dotarły do mnie jeszcze kojące słowa mamy. Próbowałam ją poprosić o podążanie za nowo narodzonym maluszkiem, ale moja ręka chwyciła jedynie powietrze.
Wybudziłam się nagle z głębokiego snu, znajdując się w samotności pośrodku opustoszałego pomieszczenia szpitalnego. Potrzebowałam chwili na zorientowanie się w sytuacji i przypomnienie sobie, co właściwie się wydarzyło.
Chciałam z całych sił wrzasnąć: „To jakiś absurd!”, ale słowa zamarły mi na ustach, nie mogąc się przebić.
– Skarbie, odpocznij jeszcze trochę. Zaglądałam do naszego malucha. Wbrew pozorom to twardy z niego zawodnik, śpi jak zabity – usłyszałam znajomy, uspokajający głos dochodzący z fotela w słabo oświetlonym kącie pokoju.
– Mamo, to ty? Nie mogę uwierzyć, że tu jesteś! – wykrzyknęłam uradowana. – Opowiedz mi proszę, co sądzisz o swoim wnuczku? Powinnyśmy zacząć się zastanawiać nad imieniem dla naszego maleństwa. Jakie imię byś mu nadała?
– Wszystko w swoim czasie, teraz odpocznij i prześpij się trochę – odpowiedziała mama, a ja nagle poczułam, jak ogarnia mnie ogromne zmęczenie.
Czułam się zdezorientowana
Kiedy otworzyłam oczy, w pomieszczeniu poza mną przebywały dwie kobiety oczekujące na rozwiązanie oraz jedna świeżo upieczona mama z noworodkiem przy piersi. Byłam zaskoczona, że nie obudził mnie odgłos ich wchodzenia do sali, w której leżałam.
– My jesteśmy tu już tydzień, a Ewelina dotarła dopiero wczoraj, niedługo po twoim przybyciu – jedna z kobiet w ciąży kiwnęła głową w kierunku młodej mamy. – Pewnie podali ci jakieś mocne leki, skoro przez cały pobyt miałaś wrażenie, że jesteś tu sama jak palec. Na naszym oddziale nie mają osobnych sal dla pojedynczych pacjentek. To nie ten poziom... – parsknęła śmiechem.
– A co z moją mamą...? – usiłowałam poukładać sobie to wszystko w głowie.
Pacjentki popatrzyły po sobie wymownie. Ta w ciąży, która była bardziej wygadana, odchrząknęła znacząco.
– Słyszałyśmy o tym, co się wydarzyło wczoraj. Strasznie współczujemy ci z powodu twojej mamy, to musi być dla ciebie trudne – poruszyła się, zupełnie jakby zamierzała podnieść się z łóżka i do mnie podejść, ale odwróciłam ją od tego zamiaru moim wrzaskiem.
To był cios
Ciężko stwierdzić, czy to efekt działania leków, czy może następstwa szoku, ale darłam się wniebogłosy, żądając wytłumaczenia zaistniałej sytuacji. W przypływie emocji szarpnęłam za wenflon, wyrywając go z ręki i popędziłam przed siebie szpitalnym korytarzem. Zupełnie nie miałam pojęcia, dokąd biegnę. Po chwili dopadła mnie grupa pielęgniarek, które w kółko powtarzały, żebym się uspokoiła, bo wcale nie postradałam zmysłów. Musiałam stawić czoła faktom – moja ukochana mama odeszła z tego świata, a mój synek pojawił się na nim zbyt wcześnie. Maluszek nie był w najlepszej kondycji, ale na szczęście zdrowy.
Nigdy nie przywiązywałam wagi do przepowiedni, astrologii, tajemniczych znaków czy alternatywnych rzeczywistości. Nie zaprzątałam sobie głowy tym, co dzieje się z nami po odejściu z tego świata. Nie komunikowałam się z bliskimi, którzy odeszli, a nawet moje sny ulatywały z pamięci. Mimo to niewidzialna nić porozumienia z moją mamą przetrwała to wszystko.
Tak jak obiecała, zawsze była przy mnie, kiedy jej wsparcie było mi niezbędne. Przynosiła mi ukojenie, gdy wylewałam łzy ze zmęczenia, przytłoczona brzemieniem odpowiedzialności za siebie, mojego synka i naszą batalię o świadczenia alimentacyjne.
Czułam jej obecność
Dodawała mi otuchy, gdy mój synek Antoś (którego nazwałam tak po dziadku) był chory lub kiedy zastanawiałam się nad znalezieniem innego zajęcia, żeby spędzać więcej chwil z moim maluszkiem.
Pewnie zabrzmi to trochę dziwnie, ale ja właściwie codziennie czułam, że ona gdzieś tu jest. Nie za każdym razem do mnie mówiła, ale była obecna. Jej ciepły oddech oplatał moje ramiona, a jej ręce delikatnie muskały moją skórę.
Mój synek Antek również od czasu do czasu chichotał, gaworząc lub prowadząc rozmowy z kimś, gdy nie było mnie w pobliżu. Pewnego razu zebrałam się na odwagę i spytałam, z kim tak zawzięcie gada.
– Z babunią – odparł zaskoczony moim pytaniem o coś, co było dla niego całkowicie jasne.
Od tamtego wydarzenia nikomu nie wspominałam o wyczuwaniu obecności mamy. Nawet z moim małym synkiem nie poruszałam więcej kwestii babci, bo obawiałam się, że ludzie wezmą mnie za osobę niezrównoważoną. Mimo to niezależnie od tego, czy o tym mówiłam, czy nie, moja mama wciąż była blisko i otulała nas swoją troską. Tak było aż do momentu, kiedy na mojej drodze stanął Jeremi...
Pewnego dnia dotarły do mnie słowa wypowiedziane przez moją mamę:
– Teraz już nie muszę się o ciebie martwić.
Podczas wizyty u przyjaciół nie od razu zauważyłam, że pewien facet bacznie mi się przygląda. Nie chciałam, aby kolejny dupek wtargnął w nasze życie, ale mama doskonale wiedziała, co robi. Delikatnie mnie popchnęła, a trzymany przeze mnie kubek z herbatą wylądował prosto na marynarce tego gościa.
Nieustannie mnie chroni
– Rany, strasznie cię przepraszam – wykrzyknęłam zażenowana.
– Mam na imię Jeremi, a ty? – spytał, kiedy niezgrabnie usiłowałam usunąć zabrudzenie. – Daj spokój – odsunął mnie delikatnie. – Niech ta plama na zawsze będzie znakiem naszej znajomości. Jak masz na imię? – posłał mi uśmiech.
– Paulina – odpowiedziałam speszona.
Mój ukochany Jeremi traktował Antka niczym swojego biologicznego syna, a kiedy mi się oświadczał, zapewnił, że od teraz zawsze będziemy mogli na niego liczyć i nie będziemy sami. Miałam ochotę powiedzieć mu, że przecież nigdy nie byłam sama, ale w ostatniej chwili zdołałam ugryźć się w język.
Mogłabym przysiąc, że dostrzegłam swoją rodzicielkę, jak świetnie bawiła się pośród weselników. Przez moment mignęła mi przed oczami jej rozpromieniona twarz i poczułam ogromne szczęście, że razem dotrwałyśmy do tej wyjątkowej uroczystości. Odeszła bladym świtem.
Na do widzenia dała mi buziaka, zapewniając, że jej miłość do nas nigdy nie zgaśnie. Do mnie i naszej gromadki... Tylko ona była świadoma, że po przyjściu na świat Antka, na tym nie koniec – pojawią się jeszcze Jaś, Martynka oraz Wiktoria, a ja otoczę ich taką samą opieką, jaką ona przez całe życie otaczała mnie.
Paulina, 27 lat