„Matka chciała, bym tańczyła tak, jak ona mi zagra. Przez nią bałam się własnego cienia. To ukochany mnie uratował”
„Bałam się wszystkiego, byłam stłamszona, zastraszona i nieszczęśliwa. Na taką wychowała mnie matka i nawet tacie nie udało się tego zmienić. Na szczęście spotkałam kogoś, kto wlał we mnie wiarę w siebie”.
- Laura, lat 23
W dzieciństwie miałam kolana całe w strupach. Koleżanki były zręczne, szybkie, wisiały na trzepaku jak małpki, a ja niezdarna i powolna stałam obok, skręcając się z zazdrości.
– Potrzymaj mi sweter – wołały. – Pilnuj tornistrów… Nie leź tu, bo się wywalisz i będzie płacz. Siedź i czekaj!
Mama nie wypuściła mnie z domu, dopóki nie wygładziła na mnie wszystkich fałdek. Miałam obowiązkowo białe rajtuzy, warkocze z kokardami i wykrochmalony kołnierzyk.
– Tylko się nie ubrudź – słyszałam. – Już nie mam siły w kółko prać! Wykończę się, zobaczysz!
Więc chodziłam sztywno, jakbym kij połknęła. Kiedy spróbowałam podbiec, albo podskoczyć, natychmiast było „bęc!”. Do dzisiaj czuję żwir i piasek w potłuczonych, zdartych do krwi łokciach. Mama przemywała mi je spirytusem i dogadywała.
– Nie sycz... Musi boleć. Ostrzegałam cię, przecież!
Kiedy jeszcze był z nami tata czułam się trochę pewniej.
– Co ty taka strachliwa jesteś? – pytał. – Właź na drzewo, najwyżej spadniesz!
Mama dostawała histerii.
– Dziecko chcesz zabić? – krzyczała. – Ma być kaleką? Złamie kręgosłup i koniec…
Po takich proroctwach nie zbliżyłabym się do żadnej gałęzi! Wierzyłam mamie. Dostawałam paraliżu na myśl o złamanych nogach i rękach, powybijanych zębach i oczach, które miały mi wypłynąć, jeśli nadzieję się na patyk. Inne dzieci szalały… Ja słyszałam: „to nie dla ciebie”.
Jezu… Za jakie grzechy?
Miałam chyba z dziesięć lat, kiedy ojciec kupił mi rower. Popłakałam się ze szczęścia! Do dziś pamiętam awanturę, jaka urządziła moja mama…
– Ty jakiś sadysta jesteś! – krzyczała. – Dziecko rozbije głowę! Chcesz ją w trumnie zobaczyć?!
Ojciec próbował się jej przeciwstawić. Umocował kij za siodełkiem. Biegł za mną…
– Nie bój się – wołał. – Kręć, jestem, nie puszczę cię...!
Umierałam ze strachu! Wstydziłam się. Duża dziewczynka siedziała na małym rowerku i zamykała oczy przed każdą przeszkodą! W uszach dźwięczały mi słowa mamy: „Wyglądasz jak prosię na fajerkach! Czerwona, spocona, rozczochrana! To ma być panienka?!”.
Nie nauczyłam się jeździć na rowerze. Później tłumaczyłam, że mam zaburzenia błędnika i dlatego nie umiem… Ile przyjemności mnie ominęło? Ile rajdów, wypadów za miasto, przygód na biwakach i majówkach? Siedziałam w domu i zza firanki podglądałam sąsiadów pakujących plecaki i wsiadających na rowery. Słuchałam, jak mama trajkoce:
– I gdzie toto jedzie? Po co? Ja bym ci nie pozwoliła…
Uciekałam w czytanie. To był mój azyl. Mama nie protestowała, bo miała mnie na oku. Siedziałam na kanapie podparta łokciem i zapominałam o bożym świecie. Tak mijały tygodnie, miesiące i lata… Pewnego dnia moja mama powiedziała zaniepokojona.
– Garb ci się robi pod prawą łopatką – jęknęła. – Jezu… Za jakie grzechy?
I zaczęło się chodzenie po doktorach.
– Jak to możliwe, żeby nikt nie zauważył wcześniej takiej skoliozy? – pytał ortopeda. – Wuefista powinien bić na alarm!
Ale ja nie chodziłam na WF. Wstydziłam się, że nie umiem przewrotu, gwiazdy, boję się piłki, więc uprosiłam mamę, żeby mi załatwiła zwolnienie na cały rok. Potem następny i następny… Więc kto niby miał dostrzec moje nierówne plecy?
– Tutaj gimnastyka korekcyjna nie pomoże. Trzeba pomyśleć o operacyjnej korekcie – zadecydował pan doktor. – Bez tego córce grozi kalectwo!
Mama wpadła w panikę! Zaczęła mnie wozić po znachorach. Kręgarze dawali słowo, że mój kręgosłup da się nastawić. Strasznie mnie bolały te „zabiegi”, ale mama była nieustępliwa.
– Cierp – mówiła. – Teraz popłaczesz, ale potem się będziesz śmiała!
Na operację nie wyraziła zgody.
Miałam siedemnaście lat, wypukły bochenek pod prawą łopatką i kręgosłup w kształcie litery S. Byłam samotna, nerwowa i lękliwa. Mama nadal była dla mnie wyrocznią we wszystkich sprawach!
Nawet nie wiesz, ile potrafisz
Zmarła nagle… Zostawiła mnie kompletnie nieprzygotowaną do życia. Właściwie powinnam zginąć, jak ślepe kocię! Miałam mieszkanie, niedużą rentę po mamie i maturę. Musiałam zdecydować, co dalej…
– Zdawaj na studia – doradziła mi nauczycielka z liceum. – Poradzisz sobie.
Przy mamie nie zakładałam, że mogę się uczyć dalej. „Średnie ci wystarczy” – mówiła. – „Dosyć tego garbienia nad książkami”. Bez niej w końcu zaczęłam dorastać.
Było różnie w tym moim dorosłym życiu. Na przykład beznadziejnie się zakochałam. O mało przez tę głupią miłość nie zawaliłam roku. Oszukała mnie i wykpiła koleżanka, którą uważałam za przyjaciółkę, narobiłam długów, byłam w dołku. Gdyby nie Franek, pewnie bym zginęła. Miał silne, dobre ręce. Na jego masaże trudno się było dostać, bo ludzie opowiadali sobie, jakie cuda robi, jak się świetnie czują po każdym zabiegu.
– Czeka nas dużo pracy! – stwierdził.
Powiedział „nas” i to mi się spodobało.
Był gadułą, ale opowiadał ciekawe rzeczy, więc go nie uciszałam, chociaż ja raczej jestem milczek; dopiero przy nim język mi się rozwiązał. Całe swoje życie mu opowiedziałam. Słuchał i nie oceniał, nie krytykował. Tylko raz, kiedy mówiłam o tym, że mama nie zgodziła się na moją operację pokręcił głową.
– To był błąd. Ale trudno, teraz trzeba się z całych sił starać, żeby wzmocnić mięśnie. Ja nie wystarczę. Musi być basen, ćwiczenia i każdy, dostępny rodzaj rehabilitacji. Musisz się wziąć za siebie!
Franek był niepełnosprawny. Widział tylko kontury postaci, w mieście poruszał się przy pomocy białej laski. Ale świetnie sobie radził, nikogo nie prosił o pomoc, był prawie niezależny. Najbardziej mi zaimponował tym, że skończył studia i miał dyplomy najlepszych kursów i szkoleń masażystów, w tym kilku zagranicznych.
– Jesteś niesamowity – mówiłam. – Zazdroszczę ci! Skąd w tobie taka siła? Ja tak nie potrafię!
– Eee tam, głupstwa gadasz! Nawet nie wiesz, ile potrafisz. Tylko spróbuj.
Udowodniłam, że jest najważniejszy
Przez następny rok sama sobie udowadniałam, że chcieć, to móc! Nauczyłam się pływać, zaczęłam regularnie ćwiczyć. Dużo spacerowałam z kijkami, starałam się siedzieć prosto, nawet kupiłam sobie specjalne krzesło do pracy przy komputerze. Bez Franka nic by mi się nie udało, chociaż on twierdzi, że to nieprawda!
– Nie wystawiaj mi laurek – mówi. – Dla siebie się starasz, nie dla mnie…
Nie ma racji. Chcę, żeby był ze mnie dumny, żeby docenił, jak się zmieniłam.
Ostatnio powiedział:
– Każdy facet byłby szczęśliwy, gdybyś go chciała.
– Ty też? – zapytałam
– Ja nie mam u ciebie szans…
Czy mogłam go wtedy nie pocałować, nie udowodnić mu, że jest najważniejszy? Teraz zakochany Franek żartuje:
– Wiesz, jakie będzie nasz życie?
– No, jakie?
– . Myślisz, że gdzieś dojdziemy?
– Wszędzie, gdzie tylko będziemy chcieli. Byle razem, kochanie…