Reklama

Moja matka miała bzika na punkcie wróżb. Andrzejki były dla niej ważniejsze niż urodziny i Boże Narodzenie razem wzięte. Na okrągło czytała horoskopy, rozkładała karty tarota i interpretowała ich układ za pomocą książek kupionych nie wiadomo gdzie. Uczyła się też sztuki chiromancji. Gdy na wycieczce w Kazimierzu obległy nas Cyganki – przed którymi inni turyści uciekali, bo spokojnie przez rynek przejść się nie dało – moja matka się zatrzymała. Wkrótce chętne do wróżenia Cyganki umykały przed nią, bo natrętnie wypytywała je o tajniki ich fachu.

Reklama

Kiedy byłem smarkaczem, nie interesowało mnie, co robi mama, ale potem, gdy dzieciaki się ze mnie śmiały, dziwne hobby matki zaczęło mnie drażnić. Niby nikomu nie szkodziła, ale mimo wszystko przez głupie plotki jej bzik rzutował także na nas. Ojciec machał na to ręką.

– Szczęśliwa żona to szczęśliwa rodzina – mówił i nie zamierzał w żaden sposób ingerować w maminą „szajbę”. Ale ja chciałem być jak inne dzieciaki, bez obciążania w postaci matki dziwaczki.

Byłem zły na mamę

Któregoś razu, miałem może z dziesięć lat, chłopaki znowu się ze mnie nabijali. Tego najbardziej dowcipnego mało nie pobiłem. Wróciłem z podwórka wściekły jak osa i wyładowałem złość na mamie. Dokładniej na jej magicznych papierzyskach. Złapałem ze stołu jakieś kartki z wyliczeniami, układami gwiazd, rysunkami dłoni – zaniosłem do zlewu i podpaliłem. Mama mnie na tym przyłapała. O rany, ależ była wściekła! Miałem to gdzieś.

– Mam dość tych twoich durnych rzeczy! – krzyczałem, płacząc.

Nie pocieszyła mnie, tylko wzburzona i spanikowana wyciągała resztki spalonych papierów. Na dokładkę mokrych, bo polałem je wodą z kranu, gdy ogień zaczął buchać. Mogłem puścić chatę z dymem. Ale nie dlatego się na mnie wydzierała.

– Głupi smarkaczu, tam była twoja przyszłość! Tam był wzór na to, jak możesz uniknąć złego losu!

– Sama sobie unikaj! Ja nie chcę! – zawołałem, wycierając łzy z twarzy.

– Nie masz pojęcia, co mówisz, gówniarzu. Oni zginą, rozumiesz! Oni wszyscy zginą! – wrzasnęła tak, że ze strachu na chwilę przestałem oddychać.

Mama chyba się zorientowała, że przesadziła. Przestała krzyczeć, podeszła do mnie i mocno mnie przytuliła. Teraz dla odmiany straciłem dech od jej silnego uścisku.

– Już dobrze, przepraszam, synku. Wyliczę to na nowo, muszę. Dla twojego dobra, spokoju, twojego szczęścia.

Nigdy więcej o tym nie rozmawialiśmy. I nigdy już nie dotknąłem jej rzeczy, póki żyła. Miałem dwadzieścia siedem lat, gdy umierała na raka. Prosiła tylko o jedno.

– Przejrzyj moje pamiętniki, zanim je wyrzucisz.

Dla mnie to było szaleństwo

Błagała, żebym przeczytał je uważnie. Nie mógłbym odmówić, nie w takim momencie. Kiedy otworzyłem pierwszy zeszyt, pełen różnych zapisków, skreślonych wyblakłymi, atramentowymi literami, doznałem szoku. „Umrę na raka płuc siedemnastego maja dwa tysiące siódmego roku”. Tak brzmiało pierwsze zdanie zapisane przed kilkunastoma laty. Wstrząsnęło mną porządnie. Matka znała datę i przyczynę swojej śmierci! Chryste… Przepłakałem pół nocy, nie wiedząc, jak sobie z tym poradzić, jak udźwignąć taki ciężar. Brakowało mi jej okropnie, a czułem, że lektura jej tajnych zapisków nie poprawi mi nastroju…

Czytałem jednak, bo obiecałem, fundując sobie istną torturę psychiczną. Wszystko się zgadzało. Mama posiadała jakiś talent do przepowiadania przyszłości. Widziała więcej niż inni, choć nawet my, jej rodzina, nie wierzyliśmy, że jej „magiczna szajba” była czymś więcej niż zwariowanym hobby. Nie zawsze wdawała się w szczegóły, część sytuacji opisywała dokładnie, część tylko mgliście szkicowała, ale z perspektywy czasu i zyskanej wiedzy potrafiłem rozpoznać, czego dotyczyły jej przepowiednie. To, co było dla niej przyszłością, dla mnie było już przeszłością. Zatrważające…

Poznałem swoją przyszłość

Najtrudniejsze było czytanie o sobie samym. O tym, co mnie spotka. Jako małego chłopca, potem młodzieńca, wreszcie dorosłego mężczyznę. Do tego momentu, w którym aktualnie byłem, i dalej… Mama spisywała wszystkie wizje, których doświadczyła, wszystkie rozłożenia kart tarota…

„Oni wszyscy zginą”. To zdanie też tam było zapisane. Dotyczyło mojej żony i moich dzieci. Trojaczków, które urodzą się za siedem lat. Boże drogi, nie miałem nawet kandydatki na matkę jednego dziecka, a tu zaraz… trojaczki? Serio, mamo? Tak bym zapytał, gdybym tylko mógł. Ale nie mogłem, więc uznałem to za bajanie.

Nieważne, że jej wcześniejsze wizje się sprawdziły. Ta wydawała się tak mało prawdopodobna i tak potworna zarazem, że zwyczajnie nie chciałem uwierzyć w taką wersję czekającej mnie przyszłości. Moja żona i dzieci zginą w ogniu, w płonącym samochodzie. Znałem dokładną datę tego wydarzenia. Nawet miejsce znałem. Centrum miasta, w którym mieszkałem. To niemożliwe, przecież to kompletnie absurdalne. Po co w ogóle mama to zapisała? To jak kuszenie losu.

Schowałem pamiętniki mamy na dno szafy i więcej ich nie wyciągałem, ale zapisane w nich słowa wryły mi się w pamięć jak wykute w kamieniu…

Wizje mamy zaczynały się spełniać

Trzy lata później poznałem Ewelinę. Nie planowałem długiego i poważnego związku. Ani z nią, ani z nikim. Na wszelki wypadek wolałem pozostać singlem. No ale dwa miesiące po tym, jak zaczęliśmy się spotykać, Ewelina zaszła w ciążę. Wiedziałem, co to oznacza, i wewnętrzne cały dygotałem. Nie dlatego, że bałem się wziąć odpowiedzialność za moją kobietę i dziecko, ale dlatego, że wszystko zaczynało się układać w przerażającą całość. Kiedy Ewelina poszła na USG i zadzwoniła z wieścią, że spodziewa się trojaczków, piłem przez trzy dni. Jak mogłaś mi to zrobić, mamo? Jak mogłaś to zapisać?! Wolałbym nie wiedzieć.

Ale wiedziałem i od teraz moim celem stało się ochronienie rodziny. Postanowiłem wziąć się za bary z losem. Zrobię wszystko, co w mojej mocy, żeby w tym dniu moja przyszła żona – bo poprosiłem Ewelinę o rękę – a także moje dzieci siedziały w domu, nie zbliżając się do żadnego samochodu. Odwiedziłem też z kilkanaście kobiet, które reklamowały się jako wróżki czy szamanki, oferując czytanie przyszłości i zdejmowanie klątw. Chciałem wiedzieć, czy mogą coś zrobić, jakoś odmienić ten zaplanowany dla mnie potworny los. Bo wolałbym sam zginąć, niż chować najbliższych…

Niektóre brały kasę i udawały, że coś robią. Ale większość odmawiała. Jedna powiedziała wprost:

– Gdyby to była klątwa, mogłabym ją zdjąć. Ale taki jest po prostu twój los, tego nie zmienisz, z tym nie wygrasz. Z przeznaczeniem się nie negocjuje.

Szalałem z niepokoju, gdy termin rozwiązania się zbliżał. W końcu… dwóch synków i córeczka pojawili się na świecie. Moja żona była wycieńczona i obolała po cesarskim cięciu, ale zdrowa. Tak samo jak umieszczone w inkubatorach maluszki. Ewelina śmiała się, że urodziła sobie potrójne szczęście i potrójny ból głowy. Patrzyłem na małe ciałka, śpiące pod aparaturą, i obiecywałem im w duchu, że się postaram, na rzęsach stanę, byle były bezpieczne.

– Obydwoje się postaramy… – Ewelina uścisnęła moją dłoń.

Musiałem milczeć

Bardzo chciałem jej wyznać, co mnie nęka, czego się boję, ale nie miałem serca tego zrobić. Wystarczy, że ja się bałem. Zostałem ojcem rodziny i to moja rola, żeby zadbać o żonę i dzieci. Pomoże mi wyznanie, że znam datę ich hipotetycznej śmierci? Tylko wystraszę Ewelinę, i jeszcze uzna, że związała się z wariatem. Niewiedza to szczęście i spokój. Zacisnąłem więc zęby i milczałem. Milczałem przez kolejne lata i nie tyle szukałem sposobu na zmianę przeznaczenia, co postanowiłem je oszukać i ominąć. Jak drzewo na drodze, o którym się wie, że konkretnego dnia nam zagrozi.

Dzieciaki rosły, bez większych problemów zdrowotnych, które dotykają dzieci z mnogich ciąż. Nasze małe rozrabiaki co rusz sprawiały, że opadało z nas całe zmęczenie, nieważne, jak duże by było. Od ich śmiechu topniało serce, nawet jeśli przed chwilą robiły coś, za co miało ochotę się je rozszarpać, jak choćby pomalowanie flamastrami nowej kanapy. Mój ojciec uwielbiał wnuki. Za każdym razem, gdy je widział, powtarzał, jaka mama byłaby z nich dumna, jak bardzo by je kochała. Miał rację, uwielbiałaby moje dzieci. I jednocześnie nie spałaby po nocach, próbując zmieniać ich przyszłość, którą poznała, zanim się poczęły.

Z żoną układało mi się lepiej niż dobrze. Szczerze powiedziawszy, nie sądziłem, że tak się dopasujemy, skoro na dzień dobry przeskoczyliśmy kilka etapów związku. A tu proszę, nasze uczucie kwitło, mimo ewidentnego braku snu przy trójce pociech. Tym bardziej się bałem, że mógłbym to stracić, że kiedyś obudzę sam, nie mając u boku ukochanej kobiety, nie mogąc przytulić moich dzieci.

Żona nie wiedziała, o co mi chodzi

Kiedy zbliżał się czas opisany przez mamę w pamiętniku, upewniałem się, że Ewelina rozumie, iż ma ten dzień spędzić w domu. Nieważne, jak dziwnie i paranoicznie to brzmi, ma nie wychodzić, nigdzie, nawet po bułki do sklepu. Powtarzałem jej to do znudzenia, do obrzydzenia i kręciłem głową bez słowa, gdy domagała się wyjaśnień.

– Powiem ci wszystko, ale niech ten dzień najpierw minie.

Specjalnie wziąłem urlop, żeby być wtedy w domu. Zaplanowałem cały dzień od a do z i realizowałem go punkt po punkcie. Odmawiałem dzieciom wyjścia na spacer, mimo fochów i łez, gdy próbowały takim szantażem wymusić na mnie zmianę zdania. Ewelina patrzyła na mnie z politowaniem.

– Masz zamiar częściej tak świrować czy to jednorazowe szaleństwo? – kpiła.

Byłem nieugięty, a zarazem coraz spokojniejszy, że kolejne godziny mijają, a moja rodzina jest wciąż cała i zdrowa. Kiedy nastał wieczór, pozwoliłem sobie na chwilę odprężenia. Jeszcze tylko kolacja, dzieci pójdą spać, a my włączymy jakiś film i obejrzymy napisy początkowe, zanim zaśniemy, wymęczeni tym dziwnym dniem. Mnie to ciągłe trwanie w napięciu i stanie gotowości mocno dało się we znaki. Trzęsły mi się ręce i kręciło w głowie. Poszedłem pod prysznic. Ewelina smażyła naleśniki na kolację. Dzieci jej pomagały, więc pewnie czeka nas potem solidnie sprzątani kuchni…

Stałem pod strumieniem ciepłej wody, która usuwała zmęczenie z moich mięśni, kiedy rozległ się potężny huk i rumor. Jakby bomba wybuchła za ścianą. Nagi wybiegłem z łazienki i pognałem do kuchni… Której nie było. Ściana między naszym mieszkaniem a mieszkaniem sąsiada nie istniała. Podobnie jak moja rodzina, moje całe życie… Widziałem to tylko przez sekundę. Potem wszystko zalała ciemność.

Dla mnie to nie był wypadek

Długo faszerowali mnie w szpitalu środkami na uspokojenie. Nie mogłem i nie chciałem pogodzić się z moją stratą. Skoro ich nie ocaliłem, powinienem być tam z nimi, zginąć wraz z nimi, z moją rodziną, moim szczęściem, moją przyszłością. Płakałem, wrzeszczałem, próbowałem skończyć ze sobą. Po co miałem żyć, skoro ich już nie było? Razem ze mną płakał mój ojciec, który powtarzał, że to był straszny, okropny wypadek, którego nikt nie mógł przewidzieć.

Nieprawda. Wybuch butli z gazem u sąsiada to nie był wypadek. To było fatum, które wisiało nade mną od dnia urodzin. Moja matka widziała płonący samochód. Gdy wyeliminowałem ten element wizji, los podmienił go na coś innego. Skutek był ten sam. Samochód czy butla z gazem – to tylko narzędzia. Nie udało mi się oszukać losu. Obwiniałem matkę. Tak! Może gdyby tego nie przewidziała i nie zapisała – nie zdarzyłoby się. To jej wina, jej przeklętego daru!

Reklama

Nie wiem, jak mam żyć „po”. Trwam, bo nie chcę mieć na sumieniu także ojca. Gdybym coś sobie zrobił, nie przeżyłby tego. Chodzę na grób najbliższych codziennie. Przepraszam ich, że nie byłem dość silny ani przebiegły, by ich ochronić, by w jakiś sposób powstrzymać moce, które rządzą naszym życiem. Jeśli coś daje mi pociechę, to niewiedza. Cieszę się, że mama nie napisała w pamiętnikach o niczym więcej, co dotyczyłoby mojego życia „po”. Nie chcę już niczego wiedzieć. Wystarczy mi świadomość, że kiedyś umrę. I dobrze. Dołączę do mamy, Eweliny i dzieci, gdzieś tam…

Reklama
Reklama
Reklama