Reklama

Jestem pielęgniarką. Taką z powołania, choć już coraz częściej mam wrażenie, że ludzie jak ja nie są nikomu potrzebni. Cicha, spokojna, posłuszna. W pracy – w domu – w rodzinie. Opiekowałam się mamą przez ostatni rok jej życia. Codziennie. Sama.

Nikt nie zapytał, czy dam radę. Czy potrzebuję pomocy? Teresa – moja siostra – miała swoje dzieci, obowiązki, jogę. Marek – brat – mieszkał za miastem, pracował dużo, nie miał czasu. Ale na zdjęciach na Facebooku miał zawsze uśmiech od ucha do ucha. Tylko ja miałam podkrążone oczy i plecy rozwalone od podnoszenia mamy.

Nie narzekałam. Nie głośno. Po prostu robiłam, co trzeba. Pampersy, zupy, pranie, inhalacje. I rozmowy – bo mimo wszystko, mimo tej starości i bólu – mama jeszcze potrafiła mówić. Czasem mówiła rzeczy bardzo ważne.

Podejrzenia na pogrzebie

Pogrzeby są dziwne. Wszyscy stoją tak sztywno, jakby bali się, że ziemia sama się otworzy i ich wciągnie. Padało. Nie mocno, ale wystarczająco, by było niewygodnie. Stałam pod czarnym parasolem, trochę z boku. Nie chciałam, żeby mnie dotykali, przytulali, mówili „trzymaj się”. Niby czego mam się trzymać?

Ksiądz mówił o życiu wiecznym. Teresa chlipnęła teatralnie w chusteczkę. Klaudia – jej córka – miała na sobie wysokie szpilki, zupełnie nieprzystające do grząskiego błota. Marek stał z kamienną twarzą. Dłonie w kieszeniach płaszcza, jakby wpadł tu tylko na chwilę.

Trumna powoli znikała w ziemi, kiedy Klaudia pochyliła się do matki i szepnęła:

– A co z kolczykami? Babcia mówiła, że mi je zostawi.

Słyszałam. Wszyscy słyszeli. Teresa się wyprostowała, rzuciła jej szybkie spojrzenie.

– Cicho bądź, to nie czas ani miejsce.

A wtedy Marek, nawet nie patrząc na nikogo, rzucił:

– Złota już nie było.

Zapadła cisza. Tak gęsta, że słychać było tylko kapanie deszczu na parasole. Spojrzenia. Na mnie. Na siebie nawzajem. Podejrzliwe, twarde. Nie odezwałam się. Patrzyłam tylko na nagrobek, na wiązankę z róż. Mama nie lubiła róż. Mówiła, że pachną pogrzebem.

Niewygodne milczenie

Stypa odbyła się u Teresy. Salon był wysprzątany na błysk, zastawa poustawiana równo jak w katalogu. Nawet ciasto było – znając Teresę, raczej z cukierni, ale kto by się czepiał.

Siedziałam na końcu stołu, z kubkiem herbaty w dłoni. Nie miałam apetytu. Ktoś rozmawiał o pogodzie, ktoś o tym, jak ksiądz ładnie mówił. Teresa przyniosła kolejną tacę z przekąskami i uśmiechała się, jakby to były imieniny, nie pogrzeb.

– A albumy? – zagaił nagle Marek. – Te z młodości mamy. Gdzie one są?

– W kredensie – odpowiedziała Teresa. – Zresztą... wszystko tam jest. Obrazy, bibeloty, zastawa. Trzeba będzie się kiedyś tym zająć.

Każdy coś powinien dostać – dodał Marek. – Nie chodzi o kasę. Chodzi o to, żeby było uczciwie.

Zapadło niewygodne milczenie. Klaudia poprawiła włosy i nagle wypaliła:

– Tylko że jak byłam ostatnio w mieszkaniu babci, to widziałam, że już czegoś brakuje. Szafki pootwierane. Pudełka puste. Jakby ktoś wiedział, co i gdzie leży.

– Byłem tam dzień przed pogrzebem – powiedział Marek. – Wszedłem z kluczem. I też widziałem. Pusto.

– Insynuujesz coś? – zapytała Teresa, patrząc na niego chłodno.

A Klaudia, bez cienia zawahania rzuciła:

– Może to ciocia Ania. Przecież była najbliżej...

Nie zareagowałam. Wzięłam łyk herbaty. Była zimna. Nikt nie zauważył, że moje dłonie drżą.

Czerwone pudełko

Wróciłam do mieszkania mamy wieczorem. Klucze miałam w kieszeni płaszcza – ciężkie, znajome, z breloczkiem w kształcie serca, który zrobiłam jej kiedyś na dzień matki. Zamek zaciął się jak zwykle. Trzeba było go poruszyć, uderzyć lekko drzwi łokciem.

W środku pachniało... nią. Tym specyficznym połączeniem kremu Nivea, kropli żołądkowych i ziół. Światło w kuchni rozlało się ciepło po blacie. Na stole wciąż stała jej filiżanka, nieumyta. Zakręcona herbata, której już nie zdążyła wypić.

Usiadłam na jej łóżku. Narzuta była gładka, równiutko ułożona. Wszystko tu było takie... uporządkowane. Jakby nadal tu mieszkała. Jakby zaraz miała zawołać mnie z kuchni, że obiad gotowy.

Wyjęłam z torebki czerwone pudełko. Leżało tam, ciężkie jak kamień. Otworzyłam je. Złote kolczyki, pierścionek z oczkiem, łańcuszek z krzyżykiem. Mama nosiła go tylko w niedzielę do kościoła. Delikatny, prawie niewidoczny. I ten pierścionek, który dostała od ojca jeszcze przed ślubem. Nosiła go, dopóki palce jej nie spuchły od leków.

Patrzyłam na te rzeczy i czułam, jak coś się we mnie kruszy.

– Oni nie byli. Nie widzieli – szepnęłam w pusty pokój. – Dzwonili raz w tygodniu, czasem i nie. A ja... ja byłam tu. Od rana do nocy. Ja podnosiłam ją z podłogi, kiedy się przewracała. Ja słuchałam, jak mówiła, że nie chce już żyć. Ja...

Zamknęłam pudełko. Długo jeszcze siedziałam w ciszy. Wtedy zrozumiałam, że to nie złoto. To był dowód, że mnie kochała.

Wizyta Teresy

Przyszła bez zapowiedzi. Wtorkowe popołudnie, tuż po mojej zmianie w przychodni. Byłam jeszcze w fartuchu, ledwo zdjęłam buty. Zadzwoniła do drzwi jak listonosz. Krótko, zdecydowanie.

– Cześć – powiedziała, jakby to było zwykłe odwiedziny. – Masz chwilę?

– Wejdź – odparłam bez emocji. Nie zaproponowałam herbaty. Usiadła w salonie, na fotelu mamy. Oparła torebkę o kolana i spojrzała na mnie tym swoim spojrzeniem – niby spokojnym, ale już oceniającym.

– Myślałam... że może porozmawiamy – zaczęła. – O mieszkaniu. O rzeczach mamy. Trzeba to uporządkować, wiesz... uczciwie się podzielić.

– Uczciwie – powtórzyłam cicho.

– Mama chciała, żeby wszystko było sprawiedliwie.

Milczałam. Spojrzałam na nią i nagle wszystko we mnie pękło.

– Gdzie byłaś, Teresa, kiedy mama nie mogła już mówić? Kiedy leżała i sikała pod siebie? Gdzie byłaś, kiedy w nocy wymiotowała i dusiła się? Gdzie?

– Pracowałam. Dzieci... Nie mogłam. Ale to nie znaczy...

– Że nie masz czelności tu teraz przychodzić i mówić o „uczciwym podziale”?

Zacisnęła usta.

– Nie sugeruję niczego. Ale... wiesz, Marek mówił, że czegoś brakuje. Złota. Może... coś sobie wzięłaś?

Popatrzyłam na nią chłodno.

– To nie była kradzież. To była wdzięczność. A ty nie masz pojęcia, ile ona znaczyła.

Nie odpowiedziała. Wstała i wyszła.

Wspomnienia przetrwają

Usiadłam na ławce przed domem. Ta sama ławka, na której mama lubiła siedzieć, gdy jeszcze mogła. Zakładała chustkę, brała kubek z herbatą i patrzyła w niebo. Niby nic, a mówiła, że to jej najcichsza modlitwa.

W dłoni ściskałam medalion. Mały, złoty, delikatnie porysowany czasem. W środku zdjęcie – ja, może siedemnastoletnia, w fartuchu szkolnym, z krzywo obciętą grzywką. I ona – z ramieniem na moich plecach. To był dzień zakończenia szkoły pielęgniarskiej. Pamiętam, jak powiedziała:

– Zawsze chciałam, żebyś robiła coś dobrego. Ty masz w sobie ciszę. Tylko tacy ludzie potrafią być przy drugim człowieku, kiedy wszyscy inni uciekają.

Przyłożyłam medalion do ust. Przypomniałam sobie też jej słowa, które powiedziała tuż przed śmiercią. To był jeden z ostatnich wieczorów. Cicho, jakby sama siebie się bała.

– Wiem, że się mną zmęczyłaś. Ale chciałam umrzeć przy kimś, kto mnie kocha. I kto mnie nie zostawi.

Wtedy nie odpowiedziałam. Trzymałam ją za rękę i tylko kiwnęłam głową. Bałam się, że jeśli się odezwę, rozpadnę się w kawałki. I teraz, na tej ławce, rozpadałam się. Wreszcie. Płakałam jak dziecko. Z ulgą, z wściekłością, z miłością i rozpaczą. Wszystko naraz. Łzy spadały na medalion.

– Nie chcę tej biżuterii. Ale nie oddam jej – wyszeptałam.

Nie jestem gotowa

Nie odezwałam się do nich od pogrzebu. Nie dzwonię, nie odbieram. Czasem Teresa pisze – „kiedy się spotkamy?”, „co z mieszkaniem mamy?”, „musimy to zamknąć”. Nie odpisuję. Nie jestem gotowa. Może nigdy nie będę.

Zamknęłam pudełko z biżuterią i schowałam je głęboko w szufladzie. W tej z dokumentami, zdjęciami, starym zegarkiem ojca. Nie zamierzam go nosić. Nie chodzi o wartość. Nie chodzi o to, że złoto. Chodzi o nią. O nas. O te wieczory, gdy trzymałam jej rękę i czułam, że jestem ważna. Choć raz w życiu.

Mieszkanie mamy... jest puste, ale jeszcze pachnie nią. Przychodzę tam czasem, podlewam kwiaty. Siadam na jej łóżku. Cisza nie boli już tak bardzo.

Wiem jedno: nie będę się z nikim spierać o pierścionek. Nie będę tłumaczyć, co i dlaczego. Nie zamierzam walczyć z oskarżeniami, które podsuwają sobie nawzajem. Niech szukają winnej.

Chcę spokoju. Tylko tyle. I może – jeśli Bóg pozwoli – trochę ciepła, jak w tamtych wieczorach, gdy mama była jeszcze tu. Gdy mówiła:

– Dobrze, że jesteś, Aniu.

Oni szukali złota. Ja szukałam tego, co zniknęło bezpowrotnie.

Anna, 52 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:

Reklama
Reklama
Reklama