„Mama przywiozła mi pamiątkę z wakacji, która miała mnie strzec. Czy to dzięki niej uniknąłem śmierci?”
„Odkąd bogini zamieszkała pod moim dachem, podejrzanie często zdarzały mi się dziwne przypadki: omal nie zostałem rozjechany, omal nie zostałem napadnięty… I za każdym razem z opresji ratował mnie czarny kot. Czy to mógł być przypadek? Kiedyś pewnie tak bym pomyślał, ale teraz…”.
- Jerzy, 28 lat
Cudowny kraj, cudowni ludzie. A ten statek? Bajka! Mogłeś jechać z nami, Jureczku… Przewróciłem oczami. Moja starsza wróciła taka zajarana z podróży po Egipcie. Wybierały się tam z ciotką od lat, jednak ciągle coś im wypadało… Teraz powiedziały sobie, że jadą, choćby się paliło i waliło, bo jak tak dalej pójdzie, to prędzej umrą, nim zobaczą Nil. I jeśli wierzyć opowieściom, to była dla nich podróż życia.
– I ciotka Sabka wsiadła na wielbłąda? – dziwiłem się.
– Najpierw nie chciała wejść, a potem zejść – śmiała się moja matka. – Wiesz, jak to z nią jest. Ale czekaj, synek, mam coś dla ciebie.
Pogrzebała chwilę w torbie, po czym z dumą wręczyła mi figurkę.
– To bogini Bastet, będzie nad tobą czuwać – powiedziała.
Zobacz także
– Yhm – mruknąłem.
Zerknąłem na niewielkiego czarnego kota, który odpowiedział mi wyniosłym spojrzeniem. Najwyraźniej one wszystkie tak mają – niezależnie, czy żywe, czy zrobione z pomalowanego gipsu.
– Dzięki – rzuciłem.
– Dbaj o nią, a odwdzięczy się tym samym. To pa, ja już muszę lecieć. Umówiłam się z Halinką na herbatkę. Pęknie z zazdrości, mówię ci!
– No tak, przecież po to właśnie jeździmy na wakacje… Żeby wkurzać znajomych.
– Oj tam, oj tam! Wstręciuch z ciebie! – zganiła mnie mama i już jej nie było.
Ostatni raz rzuciłem okiem na figurkę kota i odstawiłem ją na półkę. I to by było na tyle, nie zamierzałem się nią więcej zajmować. Miałem już całą kolekcję pamiątek z podróży od różnych krewnych.
Jeszcze tego samego wieczoru wybierałem się na kręgle z dawno niewidzianym kumplem. Pech chciał, że zasiedziałem się przy kompie i żeby zdążyć, musiałem się błyskawicznie ogarnąć. Z mieszkania wypadłem, jakby się paliło. I oczywiście, co zobaczyłem, jak tylko wyskoczyłem na ulicę? Mój autobus właśnie podjeżdżał na przystanek. Miałem dosłownie kilka sekund, żeby go złapać. Nawet się nie rozejrzałem, od razu rzuciłem się biegiem przez ulicę.
– Mrau!!! – usłyszałem nagle i coś spadło mi na głowę.
W tym samym momencie zmieniło się światło, przez pasy na pełnym pędzie przejechał sznur samochodów. Miałbym się z pyszna, gdyby coś mi nie przeszkodziło i bezmyślnie wpakowałbym się na ulicę.
Nie miałem pojęcia, że koty warczą, a ten aż cały się zjeżył
Zatrzymałem się gwałtownie, unosząc ręce, żeby uwolnić się od ciężaru. Jednak wielki, czarny kot jak gdyby nigdy nic odbił się od mojego ramienia, po czym zeskoczył na chodnik. Obejrzał się na mnie z wyrzutem, jakbym to ja mu zrobił krzywdę, a nie na odwrót. Tymczasem już czułem puchnące zadrapania na karku.
Podczas tej szarpaniny mój autobus odjechał i jeśli nie chciałem czekać pół godziny na następny, musiałem wyrzucić kasę na taksę. Trudno.
Kumpel miał godzinę policyjną od żony, więc nie mógł późno wrócić i zaszaleć, ale tydzień później, w innym towarzystwie, odbiłem sobie. Wracałem do domu i nagły powiew powietrza rzucił mnie aż na skwerek, zamiast do bramy. Myślę sobie: „Spoko, to jeszcze zapalę przed snem”. Zacząłem przetrząsać kieszenie w poszukiwaniu zapalniczki… Nic.
Powędrowałem kawałek dalej w głąb skwerka. Wiedziałem, że na pewno ktoś tam będzie i mi pomoże. Nie zdążyłem jednak zrobić kroku, gdy…
– Mrrrrrau!!!
Nie miałem pojęcia, że koty warczą, a ten aż cały się zjeżył.
– No co jest, kolego? – wybełkotałem. – Spokój!
Kot jednak kręcił się wokół moich nóg, bił ogonem o ziemię i miauczał wniebogłosy. Wyraźnie obserwował coś w krzakach i próbował mnie stamtąd odciągnąć.
„Kurde, może dzik?”, wystraszyłem się nagle, bo nie takie rzeczy zdarzały się na osiedlu. Zwierzyna leśna podchodziła nam niemal pod okna. Za radą kota jednak czym prędzej się stamtąd wycofałem. Zapalić zawsze mogłem na balkonie.
Dopiero parę dni później całe wydarzenie nabrało nowego kontekstu, gdy zadzwoniła do mnie spanikowana starsza.
– Matko Boska, powiedz, że nic ci nie jest! – zaczęła.
– A co ma być?
– Ty znowu nic nie wiesz? – westchnęła. – Jakieś napady były na twoim osiedlu, jednego faceta pobili i okradli… A ty się ciągle włóczysz po nocy, uważaj na siebie.
Wtedy przyszło mi do głowy: „Czyżby wtedy w krzakach czaili się złodzieje? To może powinienem poszukać tego kota i mu podziękować?”.
Mój wzrok odruchowo powędrował na półkę z pamiątkami, skąd z pogardą zerkała na mnie figurka.
– Hm – mruknąłem do siebie. – Kto wie?
Odkąd bogini Bastet zamieszkała pod moim dachem, podejrzanie często zdarzały mi się dziwne przypadki: omal nie zostałem rozjechany, omal nie zostałem napadnięty… I za każdym razem z opresji ratował mnie czarny kot. Czy to mógł być przypadek? Kiedyś pewnie tak bym pomyślał, ale teraz…
Prawie uwierzyłem, że czuwa nade mną bóstwo
Wieczorem kupiłem w sklepie jakiś koci przysmak i wybrałem się na poszukiwania.
– Hej, kici, kici! – wołałem jak idiota, krążąc po osiedlu.
Zacząłem się już zastanawiać, czy uda mi się wywołać kota tak po prostu, czy będę musiał się wpakować w jakieś tarapaty, żeby mógł mnie ponownie ocalić. Ale nie, na szczęście nie musiałem ryzykować życiem. Czarna królowa czekała na mnie na skwerze, siedziała na oparciu ławki i jak zwykle patrzyła na mnie z arystokratyczną wyniosłością. Idealnie czarne futerko lśniło w ostatnich promieniach słońca.
– O, bogini! – rozpocząłem uniżenie. – Przyjmij te dary…
Jednocześnie walczyłem z kocim przysmakiem w tubce, który powinien się łatwo wycisnąć, ale stawiał opór.
– Kici, kici – dotarł do mnie nowy głos. – Gdzie jesteś, lampucero jedna?!
Głos był wyraźnie damski i zniecierpliwiony. Wkrótce spomiędzy krzaków wychyliła się jego właścicielka. No i nie powiem – była piękna.
– Dzień dobry – rzuciłem, prostując się odruchowo.
Kobieta omiotła mnie wzrokiem, Sama wyglądała jak urażona kocica.
– Co to jest?! Czym pan truje tego kota? Niech pan przestanie!
– O, wypraszam sobie – odpowiedziałem. – Właśnie się zaprzyjaźniamy.
W końcu udało mi się wycisnąć przysmak i podsunąłem go czarnej księżniczce. Nie zainteresowała się.
– Widzi pan? – skomentowała dziewczyna. – Ona nie je byle czego.
– Słusznie. Jak przystało na boginię.
– Słucham? – zdziwiła się. – Jaką znowu boginię?
– Bastet. Mama przywiozła mi ją z Egiptu i z początku nie wierzyłem w takie cuda, ale się przekonałem, że…
Dziewczyna oparła ręce na biodrach i spojrzała na mnie wrogo.
– Czy pan coś pił? – zapytała z oburzeniem. – Albo i gorzej? Niech pan nie gada od rzeczy. To nie jest żadna Bastet, tylko Morgana. Moja kotka, którą mam od kociaka. Ostatnio ciągle wymyka się z domu, a ja nie mam pojęcia dlaczego…
Powiedziała to wszystko i nagle w mojej głowie zaskoczyła jakaś klepka. Kurde, ale się dałem wkręcić! Prawie uwierzyłem, że rzeczywiście opiekuje się mną jakieś starożytne bóstwo, a to była po prostu kocica sąsiadki. Czysty przypadek!
– Ale numer! – zawołałem. – Pani kotka nieraz mi życie uratowała – wyjaśniłem, po czym opowiedziałem jej całą historię.
Chwilę później śmialiśmy się już oboje, a Bastet-Morgana przeprosiła się ze smaczkiem i zaczęła go ostrożnie lizać.
– Niesamowite– mówiła moja sąsiadka. – Kto by pomyślał?
Jej oczy tak ładnie błyszczały, gdy się śmiała. Chyba faktycznie miała coś z kota… A że cała ta historia nauczyła mnie, że należy ufać instynktowi i korzystać z okazji, szybko przystąpiłem do działania.
– Rozumiem, że kocica nie je byle czego, a… ty? – zagadnąłem.
Przypomniałem sobie, że Bastet jest również boginią miłości, więc dlaczego by nie spróbować szczęścia?
Ponieważ od tamtej pory minęło już kilka miesięcy, mogę śmiało powiedzieć, że było warto. I Asia, i Morgana stanowią cudowne towarzystwo, więc aż szkoda, że poznaliśmy się tak późno, choć mieszkaliśmy blisko siebie. Czasami potrzeba odrobiny szczęścia… Albo wsparcia orientalnej bogini.