Reklama

Gdy miałam osiem lat, siostra mojego taty, ciotka Wanda, powiedziała: „Ona jest opętana, bez dwóch zdań”. Mówiła o mnie. Działo się to podczas rodzinnego obiadu, na który zaproszono krewnych mieszkających w naszym miasteczku, by się naradzić, co ze mną zrobić. Mama właśnie opowiedziała, jaki numer wycięłam jej w przychodni zdrowia dla dzieci dwa dni wcześniej.

Reklama

Chcecie urządzić jej egzorcyzmy?

– Siedzę sobie spokojnie, czytam gazetę, a tu nagle Mania zaczyna swoją gadkę. Na cały głos, na całą poczekalnię: „A moja mama to ma straszne hemoroidy. Jak dostaje ataku, to się wierci, wszystko ją boli, swędzi i ciągle się drapie, i ma taką poduszkę z dziurką…”. Jezu, myślałam, że umrę ze wstydu. Wyciągnęłam ją z poczekalni i pytam, dlaczego gada takie głupoty, przecież nie mam żadnych hemoroidów, skąd jej się to wzięło. A Mania w płacz, że przeprasza, i że nie wie. Że samo się zaczęło mówić. Nie mam już do niej siły. Ciągle wymyśla niestworzone rzeczy, na przykład, że mnie kiedyś strażnicy w supermarkecie w Łodzi złapali na kradzieży i rozebrali do naga, szukając batoników czekoladowych, i że taka goła uciekałam po sklepie. I mówiła to na głos, kiedy stałyśmy w kolejce do kasy. Wyobrażacie sobie, co czułam? Wszyscy patrzyli na mnie jak na złodziejkę – mama westchnęła ciężko.

– Nie sądzę – odezwał się wujek Jacek, brat taty. – U nas już wszyscy wiedzą, że to notoryczna kłamczucha i o każdym potrafi wymyślić niestworzone rzeczy.

No i rodzina zaczęła przytaczać moje co ciekawsze występy. Festiwal wspomnień przerwał milczący dotąd tata:

– Wszyscy wiemy, jak jest – zaczął. – Trzeba rozwiązać problem, bo w tym celu się tu spotkaliśmy. Proboszcz nie chce dopuścić Mani do komunii ze względu na tę jej skłonność do konfabulowania.

– Konfabulowanie, co za eleganckie słowo! – prychnęła mama. – Zwykłe kłamstwa i oszczerstwa! Cholerna dziewucha.

– Danusiu, mówisz o własnym dziecku – zwrócił jej uwagę tata.

Tylko wzruszyła ramionami.

I właśnie wtedy ciotka Wanda powiedziała:

– Ona jest opętana, bez dwóch zdań. Proboszcz nie dopuści jej do komunii.

– To co? – tata się zdenerwował. – Chcecie urządzić jej egzorcyzmy? Po moim trupie! Ona jest po prostu chora. Jedni mają cukrzycę, a inni konfabulują. Jak się proboszczowi nie podoba, to ja chromolę jego i całe to moherowe towarzystwo – zakończył hardo.

I jak powiedział, tak zrobił. Proboszcz pewnie do dziś pluje sobie w brodę, że postawił się tacie, bo tata był jednym z najbogatszych parafian, a kiedy nie dopuszczono mnie do komunii, uciął datki. I nie było to 10 złotych na tacę w niedzielę…

Pragnęłam i potrzebowałam miłości

Ale co prawda, to prawda – byłam nieznośna. W głowie przewalały mi się historie, które wyzwalało wszystko, co zobaczyłam. Jak te hemoroidy u mamy – w poczekalni dostrzegłam plakat z lekarstwem i nagle moje usta otwierały się i wylatywały z nich słowa. Albo w supermarkecie – zobaczyłam strażników, którzy zaglądali do torebki jakiejś kobiety i już miałam gotową historię, jak to mamę wzięto za złodziejkę. W szkole opowiadałam mrożące krew w żyłach historie o pani dyrektor, która ujeżdżała konia, aż zdechł pod nią z przemęczenia. Albo jak proboszcz pijany do nieprzytomności spał w rowie za miasteczkiem. Tę akurat historię opowiedziałam na głos podczas mszy, gdy upijał wino mszalne. Stąd zakaz pojawiania się w kościele i niedopuszczenie do komunii.

Coś było w tym, co mówiła ciotka Wanda. Że jestem opętana. Naprawdę nie wiedziałam, dlaczego to robię, nie miałam nad tym kontroli. Wiedziałam, że robię źle. Że przez to tracę przyjaciół – w liceum udało mi się zdobyć koleżankę. Na dwa miesiące, póki w szatni dziewcząt przed lekcją wuefu nie opowiedziałam historyjki, jak to Mariola… ech, lepiej nie, do dziś się wstydzę. Gorzej, że choć potem przeprosiłam i wyjaśniłam, że to wszystko było zmyśleniem, bo jestem kompulsywnym kłamcą, do Marioli przylgnęła nieprzyjemna łatka. Już w marcu uznano, że powinnam mieć nauczanie indywidualne w domu, bo przeszkadzam na lekcjach.

Oczywiście tata prowadzał mnie do psychiatrów, psychologów, a nawet hipnotyzerów. I nic. Coś, wbrew mnie samej, kazało mi pleść androny, nie bacząc, czy mają sens, czy kogoś nie krzywdzą, nie obrażają. To było coś jak syndrom Tourette’a, który każe choremu przeklinać. Syndrom kłamcy…

W wieku dwudziestu ośmiu lat byłam całkowicie sama – bez przyjaciół, znajomych, niby otoczona rodziną, ale i tu jak trędowata. Zwłaszcza dla mojej matki, która zawsze – odnosiłam takie wrażenie – patrząc na mnie, czuła wstręt. Jedynie ojciec mnie akceptował taką, jaka byłam. On dał mi pracę w swojej firmie i on jeden spokojnie wysłuchiwał tyrad mojej wrednej drugiej osobowości, a potem tulił mnie i mówił, że mnie kocha.

A ja pragnęłam i potrzebowałam miłości. Nie tylko ojcowskiej. Ale jaki chłopak zechce być z kimś takim jak ja? Poznałam nawet jednego, zakochałam się trochę, ale po moim klasycznym „występie” uciekł, gdzie pieprz rośnie, choć nawet nie był bohaterem mojej opowieści. Wtedy właśnie stwierdziłam, że mam wszystkiego dość, włącznie z sobą.

Wtedy nie. Ale teraz tak

Pamiętam moment, kiedy otworzyłam oczy w szpitalu – tata siedział przy szpitalnym łóżku, trzymał mnie za rękę i płakał. Zrobiłby wszystko, żeby mnie uleczyć, ale nie potrafił. Tak przynajmniej wtedy myślałam. Mama przyszła do szpitala tego samego dnia, ale później. Kiedy się ponownie obudziłam, stała przy moim łóżku, w nogach, patrząc na mnie nieodgadnionym wzrokiem.

– Mamo? – szepnęłam słabo. – Przyszli do mnie w nocy aniołowie, powiedzieli, że jestem wybrańcem, i zabrali mnie do raju…

– Przestań…

– …a tam była babcia, królowa Egiptu i wszyscy, którzy pomarli…

– Przestań!

– …wskazywali na mnie palcami i mówili, że to nie jest miejsce dla mnie, że mnie wygonią – z moich ust wylewały się słowa, nad którymi nie panowałam, bo ja sama byłam w środku jak odrętwiała.

– Błagam – szepnęła mama i nagle rozpłakała się strasznie. – To moja wina

Słowa przestały ze mnie uciekać, ucięte w połowie opowieści. To się wcześniej nie zdarzało – musiałam powiedzieć wszystko, choć na mnie krzyczano, wyciągano ze sklepu, przychodni, kościoła.

– To moja wina – mama usiadła na krześle, nie patrzyła na mnie. – Kiedy miałaś dziewięć lat, pojechałam do pewnej kobiety… słyszałam, że może pomóc opętanej osobie. Opowiedziałam jej o tobie, a ona stwierdziła, że nie jesteś opętana. Że to moja wina. I że jeśli się przyznam, to wyzdrowiejesz. Głupoty, pomyślałam. Jak to, że kiedyś okłamałam twojego ojca mogło sprawić, że stałaś się notoryczną kłamczuchą? Jak przyznanie się do oszustwa mogłoby cię wyleczyć? Więc nic nie zrobiłam…

– Jak oszukałaś tatę? – spytałam.

Milczała przez chwilę.

– Był bogaty, a ja biedna. Przez chwilę byliśmy razem, ale wiedziałam, że to nie potrwa długo. Podobałam mu się… jako kobieta, ale chyba nie do końca mnie lubił. No więc powiedziałam mu, że jestem w ciąży. To honorowy człowiek, więc pobraliśmy się, zanim ciąża stała się widoczna. Dwa tygodnie po ślubie udałam, że poroniłam. A dwa miesiące później naprawdę zaciążyłam. Więc myślałam, że wszystko jest w porządku. Tyle że przez całą ciążę miałam wyrzuty sumienia, że oszukałam człowieka, który tak naprawdę nie chciał być ze mną. A potem urodziłaś się ty, kłamczucha.

– Ale to ty byłaś prawdziwą kłamczuchą, nie ja – powiedziałam.

Skinęła głową.

– Nie wiem, czy to coś da, że ci powiedziałam, ale… Tylko proszę, nie mów ojcu.

– Nie musi. Wszystko słyszałem – tata stał w drzwiach. Był wściekły, aż się trząsł. – Rozumiem, że skłamałaś, by dobrać się do mojej kasy. Ale że nie zrobiłaś wszystkiego, by pomóc swojej córce? Zanim zniszczyłaś jej całe życie? Tego ci nie wybaczę.

– Ale wtedy byś się dowiedział. I rozwiódł ze mną – załkała mama.

– Wtedy nie. Ale teraz tak.

Reklama

I jak powiedział, tak zrobił. A ja… już nigdy nie odezwał się we mnie ten dziwny głos opowiadający kłamstwa. Jestem zdrowa.

Reklama
Reklama
Reklama