„Mama zawsze ostrzegała mnie przed wodą z rynny. Myślałam, że to stary zabobon, ale tylko do czasu”
„Jak mówią dawne opowieści i legendy, powinniśmy za wszelką cenę unikać zetknięcia się z wodą spływającą z rynny. Nie można nawet stać w kałuży powstałej z tej wody. Deszcz, jak mówili, niósł ze sobą zarówno to, co dobre, jak i to, co złe”.

- Justyna, 33 lata
Deszcz mnie uspokajał
Zawsze lubiłam patrzyć na padający deszcz. Siadałam przy oknie, a moją głowę wypełniały wówczas spokojne i melancholijne myśli, co było na swój sposób kojące i uspokajające. Jakby opadająca z nieba woda zmywała wszelki ból i smutek świata. Myślałam, że relaksuje mnie również widok szarych budynków na moim osiedlu, jednak wydarzenia z ostatnich miesięcy zmusiły mnie do zmiany zdania na ten temat.
Na urlopie, podczas wspinania się po górach, złamałam nogę. Założono mi szynę do korekcji i gips na okres dwóch miesięcy, a także wręczono półroczne zwolnienie lekarskie. To zwiastowało nudę. Pracuję w firmie wydawniczej, więc mimo wypadku nadal zajmowałam się korektą i innymi zadaniami, które można było realizować zdalnie. Zgodziłabym się na tę pracę nawet bez wynagrodzenia, byle tylko nie oszaleć z nudów.
Jednak powierzone mi zadania nie wypełniały całego dnia, a przecież nie można cały czas patrzeć w telewizor, oglądając kolejny głupi program czy serial. Dlatego tamtej jesieni, przez długie minuty, czasami godziny, obserwowałam bloki na moim osiedlu i deszcz, który padał codziennie. Ktoś mógłby pomyśleć, że cierpię na depresję, ale nie – to, co czułam, to spokój płynący wraz z kroplami deszczu. Do pewnego momentu...
Czyżby to tylko niewinne bajki?
Po dwóch miesiącach mogłam już zsiąść z wózka. Od połowy października byłam w stanie swobodnie poruszać się za pomocą kul, a później z laską. Zazwyczaj budziłam się około ósmej, bez pośpiechu wstawałam, brałam prysznic i spożywałam śniadanie. Potem siadałam do pracy, którą czasami udawało mi się skończyć nawet przed południem. W związku z tym przed obiadem chodziłam na długie spacery po okolicy, najczęściej po osiedlu. Starałam się nie oddalać zbytnio od domu, ale jednocześnie trenować mięśnie. Tamtej jesieni bardzo często padał deszcz, dzięki czemu w końcu zauważyłam ten fenomen.
W miastach rzadko dostrzegamy rynny, natomiast na wsiach są one powszechne. Deszczówka musi spłynąć z dachu chaty. Inaczej może stać się zagrożeniem. W blokowiskach jest podobnie, ale zazwyczaj rynny są ukryte w strukturze budynku. Niezależnie od tego, czy są to klasyczne rynny (jak kiedyś przeczytałam w sieci, to rynny grawitacyjne) czy rynny ciśnieniowe (które wykorzystują różnicę ciśnień między powierzchnią dachu a punktem rozprężenia), dla mieszkańca to po prostu szeroka rura wbudowana w ścianę, która szumi podczas deszczu. Niewielu z nas zdaje sobie sprawę z ogromnej ilości wody, która spływa tuż obok. Wystarczy jednak obliczyć – przemnożyć powierzchnię dachu przez przewidywany opad na metr kwadratowy – aby wizualizować sobie ten miejski wodospad.
Właśnie wracałam do mieszkania i mijałam kąt mojego „blokowiska” z wielkopłytowego betonu. Poślizgnęłam się na wilgotnym chodniku i wyrżnęłam się jak długa. Byłam zaskoczona, rozzłoszczona i obolała, więc przez pełne dwie minuty leżałam na ziemi, zbierając siły, żeby wstać. Dookoła było pusto, nikogo, aby pomóc mi wstać. Dzieci w tym czasie jeszcze były w szkole, dorośli byli w pracy, a emeryci wyprowadzający swoje psiaki czekali prawdopodobnie na lepszą pogodę. Byłam więc zmuszona polegać tylko na sobie. Z trudem, podpierając się kijkiem, dotarłam do ściany budynku. Oparłam się barkiem i plecami o mur i wtedy usłyszałam melodię płynącą z rynny...
Mama często mi to powtarzała
W mojej rodzinnej wsi panuje pewien przesąd związany z deszczem i rynnami. Według bajań opowiadanych przez starszych należy za wszelką cenę unikać kontaktu z wodą spływającą z rynny, nie wolno nawet stać w kałuży, która z niej powstała. Deszcz, jak mówili, niósł ze sobą zarówno to, co dobre, jak i to, co złe. Te dobre rzeczy nie były naszą własnością, więc nie mieliśmy prawa z nich korzystać. Lepiej, żeby przenikały do ziemi i ją wzmacniały. A złe rzeczy powinniśmy omijać szerokim łukiem, dla naszego własnego dobra.
Nawet moja mama, która zazwyczaj jest bardzo praktyczna i sceptyczna wobec przesądów, krzyczała na mnie, jeśli kiedykolwiek wchodziłam w wodę pod rynną. Zawsze mnie to zastanawiało – dlaczego zwykła kałuża, która nie powstała pod rynną, była mniej niebezpieczna, skoro składa się przecież z tej samej wody?!
W każdym razie, gdy opierałam się o ścianę mojego domu, czułam, że za tą grubą warstwą betonu nie kryje się mała, domowa rura, ale wielka rura o średnicy ponad metra, przez którą przepływały setki litrów wody. Coś za tą ścianą zaczęło do mnie wołać, ale nie tak jak zwykle podczas deszczu: daleko i melancholijnie, ale głośno, boleśnie i smutno. I wtedy pojawiły mi się przed oczami obrazy bólu: ludzi bardziej chorych i poszkodowanych niż ja, skazanych na samotność, ubóstwo i beznadzieję. W skrócie: wszystkie osoby odrzucone przez społeczeństwo, których w mieście było bardzo wielu.
Wszyscy o tym wiedzieli?
Znowu upadłam i zaczęłam szlochać. Po chwili znalazł mnie pan Alojzy, uroczy emeryt z piątego piętra. Aby być precyzyjnym, to Wąsacz, ciekawski york sąsiada, mnie znalazł. Piesek przyprowadził do mnie swojego właściciela, który pomógł mi wstać i zaprowadził do mojego mieszkania. Musiał potem wyjść, ale wrócił po pół godziny z kanapkami i ziółkami na uspokojenie.
– Dobrze, że pani nic nie złamała.
– Jestem panu bardzo wdzięczna – odparłam. – Nie rozumiem, jak do tego doszło. Po prostu się przewróciłam i...
– Każdy czasem ma taki dzień. A to naprawdę pechowo, obok rynny...
Zaskoczona, spojrzałam na niego.
– Zauważyłaś, że na rogu budynku jest rura spustowa?
– Co pan chce przez to powiedzieć? – zapytałam.
– Nic dziecko. Po prostu cieszę się, że nie mieszkam po tamtej stronie...
Nie dało się od niego nic więcej wydobyć. Pan Alojzy zaczął się zbierać do wyjścia. Zapisałam jego numer telefonu, na wszelki wypadek i serdecznie mu jeszcze raz podziękowałam. Potem, zmęczona wydarzeniami tego dnia poszłam się zdrzemnąć. Miałam koszmarny sen. W nim zaskakująco wyraźnie widziałam cierpienia mieszkańców naszej kamienicy. Wiem, że to brzmi dziwnie, ale po przebudzeniu wiedziałam o śmierci chłopaka z mieszkania numer sześć na parterze, że kobieta spod osiemnastki dwa piętra wyżej ma raka i odczuwałam emocje rodziny, która była eksmitowana z lokalu numer trzydzieści.
Gdyby nie komentarz pana Alojzego na temat rynny, pewnie uznałabym te absurdalne sny za efekt przemęczenia i działanie leków przeciwbólowych. Ale jego uwagi i dziwne opowieści ze wsi, zmusiły mnie do zainteresowania tą sprawą.
Staram się unikać rynien
Zaczęłam szperać w Internecie i natknęłam się na informacje o śmierci młodego chłopaka, jak również o eksmisji (jeden z miejscowych aktywistów rzekomo próbował pomóc wykwaterowanej rodzinie, ale nieskutecznie). Dotarłam też do kolejnych trzech przykrych wydarzeń, które miały miejsce w naszym budynku. Włamanie, które zakończyło się pobiciem mieszkańca, śmierć z powodu zatrucia przeterminowanymi lekami i zatrucie czadem. O chorobie nowotworowej sąsiadki sama sobie przypomniałam. Przecież przed nieszczęśliwym zdarzeniem to ja pomagałam jej z zakupami, kiedy ból nie pozwalał jej wstać z łóżka.
Związek pomiędzy tymi dramatycznymi wydarzeniami był jasny: wszystkie miały miejsce w mieszkaniach położonych na północno–zachodnim narożniku budynku, gdzie biegła rura spustowa. W uszach niemal dudniły dawne ostrzeżenia mojej matki: „Nie baw się w kałuży pod rurą, bo coś cię złapie!”.
Mimo późnej godziny wyszłam z mieszkania i z trudem doszłam na drugi koniec korytarza. Znajdowały się tutaj jedynie okna i ściany pechowego mieszkania (na szczęście obecnie jest ono niezamieszkane). Nawet kwiaty, które ktoś postawił na parapecie, zwiędły. I to, mimo że czułam wilgoć w ich doniczkach. Na dworze wciąż padał deszcz, a ja wyraźnie słyszałam szum wody za ścianą. Podeszłam bliżej i dotknęłam muru w miejscu, gdzie biegła rura... Znaleźli mnie studenci, którzy wracali wczesnym rankiem z imprezy. Siedziałam przy windzie, bredząc coś do siebie.
– Trzymajcie się ode mnie z dala, bo was zarażę! – lamentowałam. – To nie nieszczęście spłukuje deszcz, ale ludzki żal. A żal przyciąga żal, cierpienie powoduje więcej cierpienia. Ta agonia, śmierć, nawet nowotwory... Nie dotykajcie ściany! Bo się do was przylepi!
Studenci wiedzieli, gdzie mieszkam, zmusili mnie do powrotu do domu i położyli do łóżka. Dobrze, że nie zadzwonili po karetkę, bo rano mój nastrój uległ poprawie. Przestało również padać i poczułam, że w takie dni ból omija nawet mieszkania położone na rogu. Nie jestem pewien, co zrobię z moją wiedzą. W końcu budynek musi mieć pewien system odprowadzania wody, a sama rura nie generuje zła; jedynie przekierowuje je z jednego miejsca do drugiego.
Zarządcy z pewnością wyśmieją moją historię, a do poważnych mediów również nie mam co iść. W związku z tym jedynie odradzam tym, którzy są zainteresowani zakupem mieszkania na rogu (jeśli ktoś by mnie zapytał o opinię). Od pewnego czasu nie jestem w stanie patrzeć na deszcz, ponieważ czuję, że woda spadająca z nieba dosłownie zmywa ból i smutek świata…