„Marcel mi się nie podobał, ale na 1 randkę przyszedł z książką, którą kocham. Teraz mamy wspólną biblioteczkę”
„Nasze randki przestały mieć ramy. Nie były już wyznaczone przez aplikację, weekend czy nawet porę dnia. Spotykaliśmy się między pracą a obiadem, między czytaniem a snem. Niekiedy tylko po to, żeby milczeć razem w tym samym pomieszczeniu, każde z książką w ręku. I to było dobre”.

- Redakcja
Gdy przeglądałam jego profil na aplikacji randkowej, miałam mieszane uczucia. Na zdjęciu wyglądał, jakby ktoś wrzucił mu za kołnierz cytrynę – zmarszczony, nieprzyjemny wyraz twarzy i do tego te okulary jak z poprzedniej epoki. W życiu nie powiedziałabym, że może być interesujący. Ale było coś w jego opisie – jedno zdanie o „Cieniu wiatru” Zafóna, mojej ukochanej książce – co nie dawało mi spokoju. Postanowiłam zaryzykować. W końcu jedna kawa to nie ślub. Nie spodziewałam się jednak, że ta decyzja odmieni moje życie.
Randka z przymusu
– Błagam cię, idź na tę randkę. Co ci szkodzi? Najwyżej wypijesz kawę i wrócisz do domu – mówiła Ola, moja przyjaciółka od czasów liceum, próbując przekrzyczeć dźwięk ekspresu w naszej ulubionej kawiarni.
– Ale przecież on wygląda, jakby nie wiedział, że zdjęcia profilowe można powtórzyć – westchnęłam i machnęłam ręką. – Ja wiem, że jestem po trzydziestce i bez kota, ale bez przesady.
– Może to tylko zdjęcie. A może to tylko twoja niechęć do randek? – odpowiedziała z przekąsem, po czym wcisnęła mi telefon z otwartym czatem. – Napisz, że się zgadzasz.
Zgodziłam się. Z duszą na ramieniu, z niechęcią, którą zna każdy, kto próbował się zmuszać do spotkania z kimś, do kogo nie czuje nic poza lekkim zażenowaniem. Umówiliśmy się w sobotnie popołudnie w jednej z bardziej kameralnych kawiarni na Powiślu. Spóźniłam się celowo pięć minut – stara, dobra taktyka. Gdy weszłam, od razu go zauważyłam. Siedział przy stoliku pod oknem, ubrany w prostą kurtkę, z czapką schowaną pod krzesłem. Ale najważniejsze było to, co trzymał w ręce. „Cień wiatru”. Moja książka życia. Mój emocjonalny bezpiecznik.
– Naprawdę pan to czyta? – zapytałam, nim zdążyłam się przedstawić.
Marcel podniósł głowę i się uśmiechnął. Inaczej niż na zdjęciu – spokojnie, łagodnie.
– A pani zna Cmentarz Zapomnianych Książek?
– Znam. I nie sądziłam, że spotkam tam kogoś z Tindera.
On, książka i mój ulubiony cytat
Usiedliśmy naprzeciwko siebie, a ja wciąż nie mogłam oderwać wzroku od okładki. Trzymał ją ostrożnie, jakby była czymś więcej niż tylko zbiorem papieru i druku. To mnie ujęło. Ludzie, którzy czytają dla przyjemności, a nie na pokaz, mają w sobie jakąś miękkość, której zawsze szukam. I którą rzadko znajduję.
– To moja trzecia lektura – powiedział, widząc moje spojrzenie. – Za każdym razem znajduję coś innego. Dziś zatrzymałem się na jednym cytacie i nie mogę się od niego odkleić.
– Pokażesz? – zapytałam, mimo że miałam przeczucie, co to będzie.
Marcel przewrócił kilka stron i odczytał cicho, niemal szeptem:
– „Książki są lustrem: widzisz w nich tylko to, co już masz w sobie”.
Poczułam dreszcz. To był właśnie ten cytat. Ten, który kiedyś wypisałam na ścianie nad łóżkiem markerem permanentnym, ku przerażeniu właściciela mieszkania. I który potem przepisałam na okładkę każdego nowego zeszytu.
– To moje zdanie. Dosłownie moje – powiedziałam. – Od lat.
Marcel uśmiechnął się znowu, jakby cieszył się moją reakcją bardziej niż swoim odkryciem.
– To chyba znaczy, że nie jestem aż tak oderwany od rzeczywistości, skoro z kimś się pokrywam – rzucił półżartem.
– Albo że mamy podobnie zrytą wrażliwość – odpowiedziałam, zanim pomyślałam.
Zamówiliśmy kawę. Rozmowa popłynęła sama. O książkach, które nas zmieniły. O autorach, których kochamy i nienawidzimy jednocześnie. Z każdą minutą czułam, że to spotkanie, które miało trwać pół godziny, może przeciągnąć się na całe popołudnie.
Nie taki Marcel straszny
Zanim się zorientowaliśmy, kelnerka po raz trzeci zapytała, czy czegoś jeszcze potrzebujemy. Po raz trzeci zamówiliśmy coś, tylko po to, żeby nie musieć wychodzić. To było dziwne – bo przecież Marcel nie był w moim typie. Ani fizycznie, ani z opisu nie brzmiał jak ktoś, kto zrobi na mnie wrażenie. A jednak siedziałam z nim już ponad dwie godziny i wcale nie chciałam się żegnać.
– Zawsze byłeś takim książkowym świrem? – zapytałam, zerkając na jego dłoń trzymającą filiżankę. Nie miał obrączki. Nie miał też nerwowego wyrazu twarzy, jaki mają faceci, którzy się nudzą albo udają zainteresowanie.
– Od zawsze. Może nie świrem, ale książki były moją ucieczką. Mama nie miała pieniędzy na zabawki, więc kupowała mi używane książki z biblioteki. I tak zostało. Do dziś boję się momentu, w którym skończą się dobre powieści.
– A ja boję się ludzi, którzy mówią, że „nie mają czasu na czytanie”. Jakby to była fanaberia, nie potrzeba – westchnęłam.
Marcel pokiwał głową.
– A ja boję się kobiet, które patrzą tylko na zdjęcia.
Zawstydziłam się. Wiedziałam, że to było o mnie.
– Trochę się na to nabrałam, przyznaję – mruknęłam. – Ale teraz już wiem, że zdjęcia kłamią. Nie pokazały książki w twojej dłoni.
– I może dobrze – odparł, zerkając na mnie z ukosa. – Gdyby pokazały, może byś nie przyszła.
Zaśmiałam się. Właśnie w tym momencie zrozumiałam, że mam ochotę go zobaczyć drugi raz. I że ta randka z przymusu zamienia się w coś, czego wcale nie chcę kończyć.
Wbrew logice i rozsądkowi
Spotkaliśmy się znowu dwa dni później. Tym razem w antykwariacie na Pradze, który pachniał kurzem i starym papierem. Marcel czekał przy regale z literaturą hiszpańską, trzymając w ręku egzemplarz „Mariny”. Zafón. Znowu.
– Znowu on? – rzuciłam z uśmiechem.
– Wciągnął mnie na nowo. Ty też masz takie książki, które wracają, kiedy życie nie wiadomo, dokąd zmierza?
– Mam. I to nie tylko książki. Czasem wracam do muzyki z liceum. Do wierszy, których się wstydziłam. Do ludzi, z którymi kiedyś myślałam, że będę do końca życia.
Marcel nie odpowiedział od razu. Zamiast tego zapłacił za „Marinę” i podał mi torbę.
– Dla ciebie. Masz swój egzemplarz?
– Miałam. Pożyczyłam komuś i nie wrócił.
– No to już masz znowu.
Nie umiałam nic powiedzieć. Zmarszczyłam brwi, jakbym chciała powstrzymać coś, co rosło w gardle – nie wzruszenie, nie radość, tylko to specyficzne ciepło, którego nie czujesz na pierwszych randkach. To, które pojawia się, gdy czujesz się widziana. Po drodze do kawiarni rozmawialiśmy o rodzinie, dzieciństwie, pierwszych miłościach i idiotycznych decyzjach. Marcel opowiedział mi o dziewczynie, którą zostawił, bo nie chciała dzielić jego pasji. Ja opowiedziałam o facecie, który chciał mnie zmienić w wersję siebie. Bez książek, bez wrażliwości, z zaciśniętymi zębami.
– Mieliśmy szczęście, że się nie udało – powiedział Marcel, nalewając mi herbaty.
– I odwagę, żeby potem szukać dalej.
Nie wiedziałam jeszcze, że to było dokładnie to, czego oboje potrzebowaliśmy.
Zapachy, które wracają
Nasze randki przestały mieć ramy. Nie były już wyznaczone przez aplikację, weekend czy nawet porę dnia. Spotykaliśmy się między pracą a obiadem, między czytaniem a snem. Niekiedy tylko po to, żeby milczeć razem w tym samym pomieszczeniu, każde z książką w ręku. I to było dobre. Prawdziwe.
Któregoś dnia Marcel zaprosił mnie do siebie. Powiedział tylko: „Chodź, pokażę ci coś”. Mieszkanie miał na Żoliborzu, stare, z duszą, z regałami od podłogi po sufit. Pachniało kawą, kurzem i jakąś znajomą nutą. Znałam ten zapach. Pochodził z dzieciństwa. Pachniało jak w bibliotece cioci Uli, u której spędzałam wakacje. Czułam, jak coś mi się zaciska w gardle.
– Wszystkie książki, które tu są, przeczytałem – powiedział z dumą. – Ale najbardziej cieszą mnie te, których jeszcze nie znam.
Przy jednym z regałów zobaczyłam znajomą okładkę – stary egzemplarz „Pachnidła”. Wyciągnęłam go i uśmiechnęłam się półgębkiem.
– Miałam identyczny. Przeczytałam go w dwa wieczory, a potem przez tydzień chodziłam po domu, wąchając wszystko, co się dało.
– Ciebie też opętał Grenouille?
– I to jak.
Usiedliśmy na podłodze, między regałami, a potem zrobiło się tak cicho, że słyszałam swoje własne myśli. Były zaskakująco spokojne.
– Wiesz… – zaczęłam, nie podnosząc głowy – chyba nigdy nie było mi tak zwyczajnie dobrze, bez fajerwerków.
Marcel sięgnął do mojej dłoni.
– A ja nigdy nie miałem w domu kogoś, kto czyta i milczy ze mną.
Nie powiedzieliśmy sobie wtedy, że się kochamy. Ale coś się wydarzyło. Coś, co nie potrzebowało słów.
Połączyła nas miłość do książek
Minął rok. Nasza wspólna biblioteczka zajęła cały jeden pokój – ten, który miał być kiedyś biurem, pokojem gościnnym albo po prostu graciarnią. Został zdominowany przez tomy, które przynieśliśmy każde ze swojego życia, i te, które kupowaliśmy razem. Było coś niezwykle intymnego w łączeniu księgozbiorów. Jakbyśmy podpisywali niepisaną umowę, że to już naprawdę razem.
Zdarzało mi się przystawać przy regałach i śledzić grzbiety: „Sto lat samotności”, „Mistrz i Małgorzata”, „Zbyt głośna samotność”. Kiedyś te tytuły były samotnymi ścieżkami, którymi chodziłam sama. Teraz były jak wspólna mapa. Znaki, że jesteśmy z tego samego języka. Czasem wieczorem, gdy oboje czytaliśmy w łóżku i dotykaliśmy się tylko stopami, Marcel podsuwał mi stronę z zaznaczonym cytatem. Bez słowa. Tylko kiwał głową, jakby chciał powiedzieć: „Zobacz, tu jesteśmy”.
Bywały też dni trudne. Kiedy nie chciało się rozmawiać, kiedy męczyły nas własne cienie. Ale wtedy wystarczyło, że ktoś przynosił herbatę i otwierał książkę. Cisza była azylem. Naszym domem. Pewnego dnia wyciągnęłam z półki „Cień wiatru” – ten egzemplarz z naszej pierwszej randki. Znalazłam w nim kartkę z cytatem, który Marcel musiał tam zostawić później. „Każda książka, każda strona, każdy akapit i każde zdanie miały duszę. Duszę tego, kto ją napisał, i duszę tych, którzy ją czytali.”
Dopisałam pod spodem: „A czasem, jeśli się ma szczęście – duszę tej jednej osoby, której się ją przeczytało jako pierwszej”. Na dole dodałam datę. Pierwszego spotkania. I zostawiłam kartkę tam, gdzie była.
Lena, 34 lata
Czytaj także:
- „Chciałam zostać mamą, ale siostra mnie ubiegła. Ciekawe, że jej dziecko Dzień Ojca obchodzić będzie z moim mężem”
- „Zamiast magnesu z Barcelony przywiozłam 2 kreski na teście ciążowym. Nie takiej reakcji męża się spodziewałam”
- „Wzięłam kredyt dla córki, a ona nie chce mi oddać forsy. Serce mi się kraje, że wychowałam ją na taką niewdzięcznicę”