Reklama

Byłem już naprawdę zmęczony. Nocny dyżur w szpitalu dał mi w kość. A dziesięć ciężarnych pacjentek przyjętych po nim w poradni nie dodało energii. Myślami byłem już we własnym łóżku, kiedy w uchylonych drzwiach pojawiła się pani Basia.

Reklama

– Ja wiem, że za pięć minut doktor kończy i że limit na dziś już wyczerpany… – spuściła wzrok.

Nie musiała mówić nic więcej. Znałem jej dobre serce i dlatego wiedziałem, że za jej plecami stoi przerażona, niezapisana na wizytę kobieta. Zakląłem w duchu, ale wiedziałem że nie mogę odmówić. Skinąłem głową.

– Jest pan wielki, panie doktorze! – krzyknęła rejestratorka i nie czekając na jakąkolwiek reakcję z mojej strony, wepchnęła do gabinetu drobną blondynkę z wyraźnym ciążowym brzuszkiem. Chociaż na zewnątrz było ze trzydzieści stopni, kobieta miała na sobie czarną sukienkę. Ale nie to pierwsze zwróciło moją uwagę. Miała piwne oczy. Duże, błyszczące piwne oczy. Zupełnie jak moja Marysia. Odruchowo przygryzłem wewnętrzną stronę policzka. To zawsze działa. Ból fizyczny wygrywa z bólem duszy. Przynajmniej na chwilę.

– W czym mogę pani pomóc? – zapytałem, chcąc jak najszybciej skupić się na pacjentce i jej problemie. .

Zobacz także

– Od kilku godzin malutka tak dziwnie kopie… Jest bardzo żywiołowym maluchem i zawsze wyraźnie czuję jej ruchy, ale dziś są takie nerwowe. Boję się, że coś jej jest… – zamilkła i pogładziła ręką brzuch. – Może przesadzam, ale nie chcę niczego przegapić, nie darowałabym sobie, gdybym ją straciła.

Może i w dobrej wierze, ale właśnie się wygłupiłem

– Niech zgadnę. Pierwsza ciąża? – uśmiechnąłem się.

– To aż tak widać? – niespodziewanie odwzajemniła mój uśmiech. – Przy drugiej nie jest się już taką przerażoną i nie biega z każdą troską do lekarza?

– Moje pacjentki żartują, że przy drugiej to pierwsze dziecko tak daje w kość, że może i by się chciało pobiec do lekarza, ale nie ma na to czasu. Proszę się położyć, zaraz zobaczymy, co słychać u pani dzidziusia – wskazałem ręką parawan.

Widziałem ulgę w oczach kobiety, kiedy chwilę później słuchaliśmy bicia serduszka jej córki. Ten magiczny dźwięk zawsze sprawia, że matki chociaż na chwilę odzyskują spokój.

– Tętno idealne. Mała waży już jakieś 2600 gramów. Jest dość duża jak na ten tydzień ciąży, sądząc po długości kości udowej będzie wysoka. Pewnie tata jest bardziej postawny niż mama. A córki często są podobne do ojców – poczułem, jak kobieta nagle zadrżała, a jej spokój zniknął.

– Ona nie umrze? – wbiła we mnie spojrzenie piwnych oczu.

Jeszcze żadna pacjentka nie zadała mi takiego pytania. Zauważyłem na jej szczupłym palcu obrączkę.

– No pewnie, że nie. Ma się świetnie, ale będzie mieć się jeszcze lepiej, jak jej mama nie będzie się tak stresować. Proszę odpoczywać, nie denerwować się, a najlepiej dać się rozpieszczać mężowi i odgonić wszelkie złe myśli.

Wstała i ubrała się bez słowa. A ja poczułem, że może i w dobrej wierze, ale chyba się właśnie wygłupiłem.

Mój mąż zginął w wypadku siedem miesięcy temu. Nie zdążyłam mu nawet powiedzieć, że będzie tatą. Potrącił go pijany kierowca i zostawił konającego na poboczu. Gdyby się zatrzymał… Gdyby mu pomógł… Ale on go zostawił i uciekł.

Nie miałem pojęcia, co jej powiedzieć. Mimowolnie spojrzałem na stojące na biurku zdjęcie mojej Marysi.

– Przepraszam – wydukałem.

– Nie szkodzi. To nie pana wina, że nikt go nie uratował. Muszę się nauczyć z tym żyć. Dla niej – pogładziła brzuch. – Teraz już pan wie, dlaczego panikuję, dlaczego tak boję się straty.

Cały wieczór myślałem o tej kobiecie. O losie, który tak dramatycznie ją doświadczył. Zwłaszcza że sam doskonale wiedziałem, jak boli życie bez ukochanej osoby.

– A oczy miała takie jak ty – podniosłem szklaneczkę z whisky w stronę uśmiechającej się do mnie ze zdjęcia brunetki. – Tak samo piękne.

Patrzyłem na zdjęcie mojej żony. Czas nie leczy ran. Nawet ich nie zabliźnia. Chociaż bardzo chciałem wierzyć, że z każdym rokiem będzie łatwiej, nie było. Po dwóch latach od śmierci Marysi nadal oddałbym wszystko, by była obok mnie. Nie było dnia, bym o niej nie myślał. Nie było nocy, bym chociaż przez chwilę nie zapłakał. Świat się nie zatrzymał, ale moje życie a i owszem. Dokładnie tego dnia, gdy moja żona przegrała walkę z rakiem.

Ale byś się teraz na mnie zżymała! Nienawidziłaś określenia „przegrać walkę z rakiem” – uśmiechnąłem się smutno do swoich wspomnień. – Pamiętam, jak mówiłaś: „A jak kogoś potrąci samochód to mówimy: przegrał walkę z autem?! To nie żadna walka, żaden ring. To życie. Ludzie chorują, to się zdarza. Muszę się leczyć i żyć jak dawniej”.

Tyle że w przypadku mojej Marysi żadne leczenie nie działało. Nowotwór, który miesiącami po cichu i bezobjawowo toczył jej organizm, nie reagował na żadną terapię. Odeszła po zaledwie trzech miesiącach od diagnozy. W domu, w moich ramionach. Nie wiem, co bolało mnie bardziej – to, że nie umiałem jej pomóc jako lekarz, czy to, że traciłem ją bezpowrotnie jako mąż.

– Tak bardzo za tobą tęsknię – westchnąłem. I może dlatego tak było mi szkoda tej kobiety. Bo wiedziałem, jaki ból, jaką tęsknotę w sobie nosi.

Ciężarna wdowa nie pojawiła się więcej w moim gabinecie. Miałem nadzieję, że szczęśliwie urodziła swoją córkę. Ja za to kilka miesięcy później nieoczekiwanie dostałem propozycję pracy w Trójmieście. Propozycję, o której zawsze marzyłem. Ale teraz bardziej mnie przerażała, niż cieszyła.

– Ale nad czym ty się w ogóle zastanawiasz? – grzmiał mój kumpel. – Jeden z najlepszych szpitali klinicznych chce cię mieć w zespole, bóg ginekologii onkologicznej proponuje asystenturę, a ty się jeszcze wahasz? – Igor nie krył oburzenia.

– Tu jest mój dom.

– To go wynajmiesz. Nikt przecież nie każe ci go sprzedawać!

– Tu jest moja Marysia. Nie mogę jej zostawić…

Nim się spostrzegłem, minęły cztery lata

– Ona jest tam, gdzie ty – Igor położył rękę na sercu. – Znałem ją kilka ładnych lat. Byłaby na ciebie wściekła, gdybyś nie wykorzystał takiej możliwości. Ba! Na bank będzie cię straszyć po nocach, bo czuję, że nawet zza grobu nie daruje ci zaprzepaszczonej szansy!

Nie bawiły mnie teksty Igora. Ale miał rację. Propozycja pracy u najlepszego profesora ginekologii w kraju była jak wygrana w totka. Gdyby Marysia żyła, razem z nią skakałbym ze szczęścia i szukał mieszkania w Gdańsku. Ale teraz nie wyobrażałem sobie wyjazdu z Warszawy. Z domu, w którym dalej wszystko przypominało mi moją nieżyjącą żonę.

Dopiero kiedy mi się przyśniła, podjąłem decyzję. W Gdańsku bez reszty oddałem się pracy. Skomplikowane operacje, asysta u boku profesora, a wieczorami artykuły do medycznych czasopism. Tak wglądało moje życie. Im więcej miałem pracy, tym mniej cierpiałem.

– Mam nadzieję, że jesteś ze mnie dumna – powtarzałem, gładząc zdjęcie Marysi przed zaśnięciem. I czułem, że jest.

Nim się spostrzegłem, minęły cztery lata. Moje życie wciąż wypełniał szpital. Na brak pacjentek nie narzekałem.

– I tylko do pełni szczęścia przydałby ci się ktoś, kto po dyżurze witałby cię z kolacją w domu – podsumował pewnego dnia Igor, stukając palcem w swoją lśniącą obrączkę. – Pniesz się po drabinie kariery, ale ciągle sam.

Wzruszyłem ramionami. Nie chciałem w swoim życiu niczego zmieniać.

Wiosną zacząłem doktorat i czasu poza pracą miałem jeszcze mniej. Bardzo często śniła mi się Marysia. Uśmiechnięta, spokojna. To dodawało mi sił.

Myślałem właśnie o niej, kiedy szedłem z dyżuru do domu. Byłem już prawie przed blokiem, gdy zobaczyłem małą blondyneczkę jadącą na rowerku. Jasne loki wysypywały się spod jej kasku. Była zachwycona jazdą. Dziarsko pedałowała w moją stronę. I była już bardzo blisko, gdy zauważyłem wyjeżdżające z parkingu auto. Ruszyło z impetem. Dziewczynka nie zdawała sobie sprawy z zagrożenia i pedałowała ile sił w nóżkach. Wiedziałem, że samochód ją potrąci. Krzyczałem i machałem do kierowcy, żeby się zatrzymał. Biegłem w jego stronę, wrzeszcząc, ale on chyba mnie nie widział. Dziewczynka była coraz bliżej. W chwili gdy usłyszałem rozdzierający krzyk jej matki, byłem już o kilka metrów od jadącego auta. Zamknąłem oczy i rzuciłem się wprost na jego maskę. W tamtej chwili myślałem tylko o tym, że to jedyny sposób, by go zatrzymać.

Obudziło mnie światło szpitalnej jarzeniówki. Poruszyłem się i jęknąłem.

– Jezu, żyje pan! – siedząca obok mnie kobieta zerwała się na równe nogi. – Tak się bałam. Mówili, że się pan na pewno obudzi, że to tylko złamana noga, ale ja już w nic nie wierzę. Uratował ją pan, uratował – płakała, chowając twarz w dłoniach.

Niewiele rozumiałem z jej słów. Kiedy podniosła zapłakaną twarz zobaczyłem… duże, piwne oczy mojej Marysi.

– Czy pani kiedyś…? – wycharczałem, bo mówienie przychodziło mi z trudem. Pamiątka po intubacji – pomyślałem. – Czy pani nie była u mnie kiedyś na wizycie? W ciąży? W przychodni na Saskiej Kępie?

Kobieta znieruchomiała.

– Pan jest tym ginekologiem, który przyjął mnie, kiedy Zuzka tak dziwnie się ruszała. A teraz uratował pan ją przed wypadkiem. To niemożliwe! – łzy na nowo popłynęły po jej twarzy.

I chociaż to faktycznie wydawało się nieprawdopodobne, po czerech latach, kilkaset kilometrów od domu i co najdziwniejsze w takich okolicznościach, los znów postawił na mojej drodze tamtą blondynkę. Magda, bo tak ma na imię, nie mogła przestać mi dziękować.

– Gdyby nie pan, Zuzia wjechałaby pod auto. To moja wina, bo pozwoliłam jej przejechać się po osiedlu. Pierwszy raz. Ona się tak cieszyła. Wyrwała mi się i ruszyła przed siebie… – znowu zaszlochała.

Okazało się, że ceną mojego bohaterstwa były złamana w kilku miejscach noga, stłuczona głowa i dwa pęknięte żebra. Niewiele pamiętałem z pierwszych chwil po wypadku, bo zaraz po uderzeniu straciłem przytomność. Trafiłem do mojego szpitala, gdzie przeszedłem kilkugodzinną operację nogi.

– Napędziłeś nam trochę strachu, ale uratowaliśmy bohatera – żartowali koledzy z chirurgii, bo wieść o moim wyczynie szybko się rozniosła.

Kiedy nie widziałem ich kilka dni, zaczynałem tęsknić

Powoli dochodziłem do siebie i po dziesięciu dniach w szpitalu wypuszczono mnie do domu. Żebra bolały już mniej, coraz lepiej radziłem sobie z chodzeniem o kulach, ale zejście z drugiego piętra bez windy było wciąż ponad moje możliwości. Magda z Zuzią odwiedzały mnie więc codziennie. Przynosiły zakupy, ale i dotrzymywały towarzystwa, bo nie miałem w Trójmieście nikogo. Kiedy Magda gotowała czy, ku mojemu zawstydzeniu, sprzątała mieszkanie, Zuzia dbała o to, bym się nie nudził. Dostarczała mi tyle radości! Sam nie wierzyłem, że umiem się jeszcze tak głośno i często śmiać.

Kiedy Zuzka padała ze zmęczenia, siedzieliśmy z Magdą i rozmawialiśmy godzinami. Była wspaniałą kobietą. Mądrą, ciepłą i troskliwą. Podobnie jak ja przyjechała do Trójmiasta ze względu na pracę. Tak jak i ja ciągle tkwiła w bólu po stracie ukochanego męża i nigdy nie odważyła się ułożyć sobie życia na nowo. Zaprzyjaźniliśmy się. Kiedy moja noga wzorowo się zagoiła, dziewczyny nie przestały mnie odwiedzać. Po kilku miesiącach zacząłem łapać się na tym, że kiedy nie widziałem ich kilka dni, zaczynałem tęsknić. Byłem tym przerażony.

– Ty to masz powód do zmartwień! – kpił Igor kiedy odwiedziłem go w Warszawie. – Los ci zesłał superkobietę, a ty się zastanawiasz, co masz z tym zrobić. No, może w trochę pokręcony sposób się poznaliście, ale w końcu pojawił się w twoim życiu ktoś, do kogo twoje serce mocniej zabiło, więc w czym problem?

– A Marysia?

– Już ci kiedyś to powiedziałem, dziś tylko powtórzę: byłaby pierwszą, która kazałaby ci tego nie spieprzyć! – Igor poklepał mnie po plecach.

Całą drogę do Gdańska zastanawiałem się, czy to może się udać. Czy facet po takiej traumie ma szansę ułożyć sobie życie z kobietą po równie strasznych przeżyciach? Czy nasza przeszłość nie zabije uczucia, które ewidentnie się między nami rodziło?

Magda czekała na mnie na peronie. Kiedy tylko mnie zobaczyła, rzuciła mi się na szyję i mocno przytuliła.

– Tęskniłam – wyszeptała. – Czy to jest miłość? – popatrzyła na mnie najpiękniejszymi oczami świata.

Objąłem ją mocno i pocałowałem.

Reklama

Dwa tygodnie później wynajęliśmy z Magdą i Zuzią wspólne mieszkanie. Po latach samotności uczymy się, jak to jest dzielić z kimś życie. Zdarza się, że ja wspominam Marysię, a Magda opowiada mi o Kamilu. Ale coraz częściej rozmawiamy o nas. O naszej wspólnej przyszłości. Żadne z nas nie zapomni tego, co przeszliśmy, ale oboje jesteśmy już pewni, że los wypisał nam receptę na miłość, a my zdecydowanie nie chcemy jej zmarnować.

Reklama
Reklama
Reklama