Reklama

Nie wiem, kiedy dokładnie zaczęłam marzyć o tym dniu. Może wtedy, gdy jako dziewczynka bawiłam się w śluby z lalkami. Może, gdy pierwszy raz zobaczyłam suknię mamy z jej własnego wesela – wisiała w szafie w foliowym pokrowcu i pachniała naftaliną i przeszłością. Wiedziałam jedno: mój ślub miał być piękny. Nie byle jaki. Nie poprawny. Tylko taki, o którym się mówi latami. Z orkiestrą, kwiatami, tłumami gości i ze mną – w sukni, która wygląda jak z bajki.

Reklama

A potem pojawił się Bartek.

Poznaliśmy się przez wspólnych znajomych, niby przypadkiem, jak to bywa. On był spokojny, konkretny, wiedział, czego chce. Zawsze stąpał twardo po ziemi. Ja – odwrotnie. Wiecznie z głową w chmurach, z notesem pełnym inspiracji i marzeń.

Byliśmy razem cztery lata. Były wakacje, wspólne mieszkanie, rozmowy do rana, kłótnie o skarpetki, namiętne chwile i wieczory z winem, kiedy padało. Aż pewnego dnia powiedział:

– Ala, może czas to sformalizować?

Nie padł na kolano, nie miał pierścionka. Po prostu rzucił to między kawą a kanapką w niedzielny poranek. Trochę się roześmiałam, a trochę byłam zawiedziona – bo wiedziałam, że to jego sposób okazywania uczuć. Bez fajerwerków, ale z troską.

Zaczęliśmy planować. To znaczy – ja planowałam. On przeliczał. Koszty, gości, metry kwadratowe sali, budżet. Dla mnie ślub to ceremonia, symbol, a dla niego… transakcja, formalność. Chciałby najchętniej „coś małego”, „coś swojego”, „coś praktycznego”.

– Kuchnia z wyspą, Ala. Własne mieszkanie. A nie kwiaty, które zwiędną po dwóch dniach.

Zaczęłam mieć wątpliwości. Niby kocham. Niby jest nam razem dobrze. Ale jak pogodzić marzenia z rzeczywistością? Czy jedno z nas musi zrezygnować z siebie, żeby to zadziałało?

Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że odpowiedź nie będzie prosta.

Mieliśmy inne wizje ślubu

– Może po prostu zróbmy tylko ślub cywilny i obiad dla najbliższych? – rzucił Bartek, nie odrywając wzroku od Excela na laptopie.

Zamarłam z kubkiem herbaty w dłoni. Siedziałam na kanapie, właśnie przeglądałam inspiracje dekoracji w pastelowych kolorach. Myślałam, że to żart.

Obiad?! – uniosłam głos. – To ma być jeden z najważniejszych dni w moim życiu, a nie spotkanie przy kotlecie, Bartek!

Westchnął. Głośno, teatralnie.

– Przecież to nie znaczy, że ma być byle jak. Ale serio, nie lepiej zaoszczędzić na coś, co zostanie z nami na dłużej? Na przykład wkład własny na mieszkanie?

– Ty naprawdę myślisz, że ja chcę tego wesela, żeby się popisać? – Wstałam. – Dla ciebie to tylko wydatek. A dla mnie to ważne. Zamówiłam już nawet suknię!

– Dla ciebie to jakiś projekt życia! Wszystko musi być idealne, jak z katalogu. Suknia za sześć tysięcy, DJ, fotobudka... Gdzie w tym jesteśmy my?

Poczułam, jak w gardle rośnie mi gula.

– No właśnie, gdzie? Przecież ślub ma być dla nas! Ale może ja po prostu przeszkadzam ci w twoim pragmatycznym planie na życie, co?

Bartek zamknął laptopa.

– Nie o to chodzi. Tylko... zaczynam się czuć jak aktor w teatrze. Jakbym miał tylko przyjść, uśmiechnąć się do zdjęć i podpisać papiery.

Zamilkliśmy. Cisza była gęsta od niewypowiedzianych słów.

Wróciłam na kanapę, ale już nie oglądałam dekoracji. Wpatrywałam się w pustą ścianę. Może naprawdę przesadzam? Może moje marzenia są za drogie? Ale czy naprawdę muszę z nich rezygnować, żeby być z kimś?

Całe życie marzyłam o tym dniu

– I co powiedział? – zapytała Marta, wrzucając oliwki do miseczki. Siedziałyśmy u niej w kuchni, pachniało pizzą i czerwonym winem.

– Że wesele to przesada. Że mamy się skupić na mieszkaniu. Na „prawdziwej przyszłości” – odpowiedziałam, bawiąc się brzegiem kieliszka. – A ja nie umiem tego odpuścić. To nie tylko impreza. To coś więcej.

– Ala, ja cię rozumiem, ale... może on ma trochę racji? To tylko jeden dzień.

Zacisnęłam zęby. Marta była moją przyjaciółką od liceum. Znała mnie lepiej niż ja sama. Ale czasem te jej „racjonalne” teksty wbijały się jak szpilki.

– Tylko jeden dzień? To dzień, o którym marzyłam całe życie.

– A może marzyłaś o czymś, co nie ma nic wspólnego z rzeczywistością? – rzuciła cicho.

Nie odpowiedziałam. W domu wyciągnęłam z szuflady biurka zeszyt. Różowy, z brokatowym napisem „Mój ślub” na okładce. W środku – szkice sukienek, lista piosenek na pierwszy taniec, pomysły na tort. Pisałam go od momentu, gdy skończyłam 14 lat.

Następnego dnia pokazałam zeszyt Marcie.

– O tym marzyłam całe życie – powiedziałam. – Nie chcę robić niczego „na siłę”. Ale nie chcę też rezygnować z siebie. Ze swoich marzeń.

Spojrzała na mnie z troską.

– Może on też nie chce rezygnować ze swoich przekonań.

I po raz pierwszy poczułam coś nowego: że ta walka o ślub to może też walka o prawo do swoich marzeń i potrzeb. A nie tylko o balony i welon.

W ogóle mnie nie rozumiał

Kolacja u jego rodziców ciągnęła się bez końca. Tematy – nudne. Atmosfera – napięta. Jego mama znowu wspomniała, że „w ich czasach ślub to był bez tych ceregieli”. Bartek uśmiechał się nerwowo, jakby potwierdzał, że moje marzenia są na wyrost.

Wróciliśmy do mieszkania. Cisza. Zostawiłam torebkę na krześle, zdjęłam płaszcz. Nie chciałam zaczynać. Ale coś we mnie pękło.

– Bartek, ja nie dam rady tak żyć, ciągle pod czyjeś dyktando. Czy to twoje, czy twojej mamy.

Spojrzał na mnie zmęczony.

– Może nie jesteśmy gotowi na małżeństwo, skoro nie umiemy się dogadać nawet w sprawie ślubu.

Te słowa uderzyły mnie mocniej niż jakikolwiek krzyk.

– Może rzeczywiście nie jesteśmy – powiedziałam cicho, prawie szeptem. Ale czułam, że mówię prawdę.

Wzięłam walizkę z szafy. Pakowałam się powoli, dokładnie, jakbym układała żal na półki. Bartek siedział na kanapie. Nie zatrzymał mnie. Ani słowem. Ani spojrzeniem.

Zamknęłam drzwi za sobą i poczułam... ulgę. I ból. I pustkę, której nie umiałam nazwać.

Zaczęłam mieć wątpliwości

Zamieszkałam znowu u mamy. Mój dawny pokój wyglądał tak samo, ale ja byłam już kimś innym. W dzień próbowałam być dzielna – sprzątałam, gotowałam, chodziłam na spacery. Ale nocami płakałam w poduszkę. Nie za Bartkiem. Za tym, co mogło być.

Mama nie mówiła wiele. Robiła mi kakao, przynosiła owoce, czasem położyła dłoń na moim ramieniu i mówiła tylko:

– Zrobisz, co będzie dla ciebie dobre. Wszystko się ułoży.

Po tygodniu przyszła Marta.

– No i? Jak się trzymasz?

Wzruszyłam ramionami.

– Pusto. I cicho. Ale jakoś... lekko. Jakby wreszcie nikt nie próbował mnie przekonywać, że to, co czuję, to przesada.

Marta usiadła na łóżku.

– Wiesz, że cię wspieram. Ale może... może trochę za bardzo się uparłaś?

– Myślisz, że powinnam wrócić?

– Nie wiem. Ale mam wrażenie, że ślub to nie do końca to, na czym ci tak naprawdę zależy. Może dzięki temu miałaś jakieś poczucie sensu?

Te słowa mnie zastanowiły. Pomyślałam o zeszycie, o sukni, o zdjęciach, które zbierałam przez lata. Czy naprawdę chodziło o wesele? Czy bardziej o to, żeby coś się w końcu wydarzyło? Żeby życie wyglądało jak z filmu?

Wieczorem napisałam do Bartka tylko jedno zdanie: „Myślę o tym wszystkim. Nie chcę cię stracić”.

Nie odpowiedział od razu. Ale czułam, że on myśli podobnie.

W końcu rozmawialiśmy szczerze

Spotkaliśmy się w małej kawiarni na Powiślu. Zamówiłam herbatę malinową, on – czarną kawę. Było dziwnie grzecznie, oficjalnie. Jakbyśmy się nie znali, a jednocześnie wiedzieli o sobie wszystko.

– Dziękuję, że przyszłaś – powiedział.

Skinęłam głową. Milczałam chwilę, zanim zapytałam:

– Jak się masz?

– Różnie. Cisza w mieszkaniu jest ciężka. I... myślałem dużo.

Zerknęłam na niego spod rzęs. Wyglądał na zmęczonego, ale spokojniejszego niż wcześniej.

– Zrozumiałem – ciągnął – że nie chodziło ci o kasę, fajerwerki czy pokaz. Marzyłaś o tym, a ja nie słuchałem. Nie powinnaś musieć tłumaczyć się ze swoich marzeń.

Zacisnęło mi się gardło.

– A ja... też nie umiałam słuchać. Chciałam, żebyś tylko przytakiwał. Żeby było tak, jak sobie wyobraziłam. A przecież nie o to chodzi.

Zamilkliśmy. Ktoś obok zaśmiał się głośno. Jakby świat dalej kręcił się bez nas.

– Więc co teraz? – zapytał.

– Nie wiem. Ale nie chcę wracać do tego, co było. Jeśli mamy być razem, to nie dlatego, że nam się „udało dojść do ołtarza”. Tylko dlatego, że potrafimy ze sobą rozmawiać. Szczerze. I słuchać siebie nawzajem.

Bartek skinął głową.

– Może powinniśmy zacząć... od kawy. Od nowa.

Uśmiechnęłam się. Smutno, ale szczerze.

– To brzmi dobrze.

Pozbyłam się złudzeń

Suknia wisi w szafie. W pokrowcu, z metką, z zapachem nadziei i niedoszłego szczęścia. Patrzę na nią czasem – nie z żalem, raczej z czułością. Jest symbolem czegoś, co miało się wydarzyć, a może nie powinno. Może to była iluzja. Może przestroga.

Nie wróciliśmy do siebie. Ale też się nie rozeszliśmy na dobre. Czasem piszemy. Czasem dzwonimy. Kiedyś poszliśmy do kina. Innym razem po prostu spacerowaliśmy bez słów. Nie ma już tego napięcia, tej presji. Jest coś cichszego, delikatniejszego.

Zaczęłam się uczyć, że nie wszystko musi być „jak w bajce”. Że czasem największym zwycięstwem jest odpuścić, nie mając gotowego planu. I że bliskość nie polega na tym, by ktoś spełniał nasze marzenia, ale by razem zastanowić się, które z nich są naprawdę wspólne.

Może jeszcze założę kiedyś tę suknię. A może oddam ją komuś, kto wciąż wierzy w bajki. Nie wiem.

Bo może to nie był koniec. Może to był początek – nie bajki, ale życia. Może nie takiego, jakie sobie wyobrażałam, ale prawdziwszego.

Alicja, 29 lat


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama