„Marzyłam, by poślubić bogacza, więc zabrałam się za zamożnego rolnika. Zamiast jeździć Porsche, zasuwam na traktorze”
„– Trzeba wywalić gnój ze stajni i zaorać pole.
– Ale ja nie potrafię. I trochę boli mnie głowa, więc chyba wrócę do łóżka.
– Nauczysz się. Teraz jesteś żoną rolnika. A na migreny nic nie działa lepiej niż praca na świeżym powietrzu”.

- Listy do redakcji
Mama zawsze powtarzała mi: „Kochaj pieniądze męża swego jak jego samego”, a ja byłam pojętną uczennicą. Wyjść za mąż za „golasa” w imię uczuć? Bez sensu, skoro można zakochać się w bogaczu i wieść u jego boku szczęśliwe i dostatnie życie. Moim przeznaczeniem było złapać nadzianego gościa i zadbać, żeby kochał mnie i wielbił aż do dnia, w którym dopełnią się słowa ślubnej przysięgi. Wydawało mi się, że mam idealny plan. Życie jednak pokazało mi, że nie wszystko da się przewidzieć.
Marzyło mi się wygodne życie
Mama dobrze trafiła z wyborem męża. Ojciec zajmował się budowlanką i robił na tym naprawdę duże pieniądze. Dzięki temu nigdy nie musiała pracować, a bieda nie dotknęła jej nawet gdy została wdową. Dostała pokaźny spadek, więc dalej mogła wieść wygodne życie w ładnym domu i z dobrym samochodem w garażu.
Ja też chciałam tego dla siebie. Prawdę mówiąc nie miałam innego planu. Skończyłam technikum handlowe i nie poszłam na studia. Niby po co? Miałam przecież wszystkie atuty, dzięki którym mogłam sobie złowić naprawdę grubą rybkę – długie włosy, zgrabne nogi i czarujące oczy.
Pierwszy raz na poważnie związałam się kilka lat temu. Miał na imię Sebastian i był deweloperem. Wydawał mi się idealnym kandydatem na męża. Mieszkał w pięknym apartamencie, jeździł nowiutkim BMW i ubierał się w drogie garnitury. Urabiałam go przez kilka miesięcy. Wiedziałam, że niedługo poprosi mnie o rękę, ale mama wybiła mi go z głowy.
– Tacy jak on żyją na kredytach i leasingach, córeczko. Zaufaj matce, to wszystko to domek z kart. Kiedyś runie, a wtedy zostaniesz z niczym – tłumaczyła mi.
– Więc kogo powinnam szukać? – dopytywałam.
– Kogoś dużo starszego od siebie. Statecznego przedsiębiorcy, który nie żyje ponad stan, ale poduszki wypycha banknotami.
Po Sebastianie był Zdzisław – 52-letni biznesmen działający w branży wywozu odpadów. Wydawał się całkiem niezłą partią. Jego firma obsługiwała sześć gmin, więc kasy mu nie brakowało. Nasz związek nie trwał jednak długo. Okazało się, że ma żonę, której nie zamierza zostawić. Pogonił mnie po dwóch miesiącach.
Z braku lepszych kandydatów zaczęłam randkować z informatykami i innymi dobrze zarabiającymi młokosami, którzy rozpieszczali mnie jak księżniczkę. Wiedziałam jednak, że to rozwiązanie tymczasowe. Cierpliwie czekałam, aż na horyzoncie pojawi się lepszy cel, aż w końcu wypatrzyłam Jarosława – 50-letniego rolnika.
To był facet, jakiego szukałam
Miał wielkie gospodarstwo, na które musiał brać sowite dotacje. Jeździł mercedesem, może nie najnowszym, ale wyglądał na takiego, który spokojnie mógłby pozwolić sobie na nówkę sztukę z salonu. „Albo ten, albo żaden” – pomyślałam, ale wybór postanowiłam skonsultować z moją mentorką.
– Wiem o kim mówisz – stwierdziła mama. – Może nie wygląda na milionera, ale ma kasy jak lodu.
– Myślisz, że byłby dobrą partią?
– Idealną, córeczko. Idealną. Trzy lata temu zmarła mu żona, więc zdążył się już uporać z żałobą. Nie dała mu dzieci, więc nikt nie zawetuje waszego związku. A rolnik, jak to rolnik. Od rana do wieczora w polu, więc będziesz miała dużo czasu dla siebie. No i mimo swojego wieku dalej wygląda całkiem do rzeczy.
Zachęcona słowami mamy postanowiłam zastawić na niego sidła. W deszczowe niedzielne popołudnie pojechałam pod jego dom. Zatrzymałam mojego wiekowego forda i podniosłam maskę. Postałam tak chwilę, głośno wyrażając swoje niezadowolenie. Liczyłam, że w ten sposób zwrócę jego uwagę. Nie wychodził, więc po prostu zadzwoniłam domofonem do jego domu.
– Kto tam? – usłyszałam głęboki męski głos.
– Bardzo pana przepraszam, ale mam mały problem. Mój samochód się rozkraczył, a telefon mam rozładowany. Czy mogłabym od pana zadzwonić?
– Oczywiście, proszę wejść – zaprosił mnie i sekundę później usłyszałam charakterystyczne brzęczenie zamka w furtce.
Z zewnątrz jego dom wydawał się duży, ale zupełnie przeciętny. Gdy jednak weszłam do środka, poczułam się jak w prawdziwym pałacu. Piękne kafelki, marmury i antyczne meble wyglądały fantastycznie i tworzyły atmosferę przepychu. „Kurde, mama miała rację. Gość ma więcej forsy niż włosów na głowie” – pomyślałam.
Okazał się bardzo troskliwy
– Ojejku, przemokła pani do suchej nitki – zmartwił się. – Proszę wejść do salonu. Dam pani ręcznik i zaparzę herbatę, bo jeszcze się pani przeziębi.
– Bardzo miło z pana strony, ale nie chcę robić kłopotu – grałam swoją rolę.
– O żadnym kłopocie nie ma mowy. Proszę się rozgościć, a ja zaraz wrócę z filiżanką czegoś ciepłego i zaczekamy na pomoc drogową.
Wróciłam do niego następnego dnia z butelką koniaku, niby żeby się odwdzięczyć za pomoc. Był równie gościnny jak dzień wcześniej. Rozmawialiśmy chyba ze dwie godziny. Gdy się żegnaliśmy, zapytał, czy zechciałabym zjeść z nim obiad w następną niedzielę, a ja oczywiście się zgodziłam.
Doprowadzenie go przed ołtarz zajęło mi siedem miesięcy. Byłam szczęśliwa, jak jeszcze nigdy w życiu. W myślach już liczyłam kasę, ale nie chodziło tylko o to. Zdążyłam dobrze poznać Jarosława i naprawdę go polubiłam. Chyba nawet trochę się w nim zakochałam. To dobry, pracowity mężczyzna, w dodatku całkiem przystojny. Tak, byłam pewna, że dobrze wybrałam.
Po nocy poślubnej chciałam się dobrze wyspać, ale mąż obudził mnie skoro świt.
– Monika, czas wstać. Mam dla ciebie niespodziankę.
– Jaką niespodziankę? – wymamrotałam zaspanym głosem.
– Stoi przed domem. Załóż szlafrok i chodź.
„To Porsche! To na pewno Porsche!” – cieszyłam się w myślach. Jeszcze przed ślubem dawałam Jarkowi do zrozumienia, że przepadam za tą marką, więc byłam pewna, że spełnił mój kaprys. To nie był sportowy pocisk, ale mały SUV Audi. „Też nieźle” – pomyślałam i rzuciłam się mężowi na szyję.
Na nic mi nie żałuje, ale…
– Dziękuję kochanie! Jest naprawdę piękny.
– Dla mojej królowej wszystko.
– Zaczekaj, ubiorę się i pojedziemy na przejażdżkę.
– Wypróbujesz go później. Teraz musisz zjeść syte śniadanie, bo dziś czeka nas masa pracy.
– Pracy? – zdziwiłam się.
– Trzeba wywalić gnój ze stajni i zaorać wschodnie pole.
– Ale ja nie potrafię – próbowałam się wykręcić. – I trochę boli mnie głowa, więc chyba wrócę do łóżka.
– Nauczysz się. Teraz jesteś żoną rolnika. A na migreny nic nie działa lepiej niż praca na świeżym powietrzu.
Protestowałam, ale on tylko śmiał się ze mnie, że histeryzuję. Ani się obejrzałam, a już stałam w gumiakach i z widłami w ręku, próbując powstrzymać wymioty.
– A nie powinniśmy teraz planować podróży poślubnej? – zapytałam.
– Co też opowiadasz, Moniczko. Wakacje zrobimy sobie zimą. Teraz trzeba pracować.
– Ale chyba zatrudniasz ludzi do pomocy? Przecież na pewno nie zajmowałeś się sam takim wielkim gospodarstwem.
– Ano, zatrudniam, zatrudniam. Ale oni zjadą dopiero na żniwa. Na razie nie ma tu roboty dla wielu ludzi. Jesteśmy sami, ale we dwójkę uporamy się ze wszystkim raz, dwa. Machaj widłami, kochanie, bo za chwilę będę musiał nauczyć cię jeździć traktorem.
Gdy nastała zima, rzeczywiście wyjechaliśmy na tydzień na Majorkę. Jarosław nie żałuje na mnie grosza. W zasadzie kupuje mi to, o co go poproszę i pod tym względem wszystko układa się idealnie.
Ale nie sądziłam, że będzie mnie zaganiał do roboty. Nie tak to miało wyglądać. Jesień i zimę jakoś przetrwałam, ale teraz zbliża się najtrudniejszy czas. Nie wiem, czy to zniosę. Mam ochotę uciec z krzykiem do mamy albo gdzie pieprz rośnie. Gdziekolwiek, byle bym nie musiała pracować na gospodarce. Pieniądze nie są warte takiej harówki.
Milena, 28 lat