Reklama

Mam na imię Monika i przez całe życie byłam dziewczyną z małej wsi, której uczono, żeby nie wychylać się z szeregu. Mama zawsze powtarzała, że najważniejsze to być porządnym człowiekiem i „nie dawać powodu do gadania”. I może właśnie dlatego, kiedy zakochałam się w Adamie – chłopaku z miasta, erudycie, obytym w świecie – poczułam się tak, jakbym złapała Pana Boga za nogi. On był inny. Inteligentny, czarujący, zachwycony tym, że potrafię upiec drożdżowe i naprawić przeciekający kran. Długo byliśmy razem na odległość. On studiował w Warszawie, ja kończyłam pedagogikę w Rzeszowie, ale przetrwaliśmy.

Rodzina Adama od początku traktowała mnie z dystansem. Nigdy nie padło żadne złe słowo, ale to się czuło – w ciszy, w pytaniach zadanych z przesadną grzecznością, w spojrzeniach, które mierzyły. Jego ojciec – zamożny właściciel firmy – patrzył na moją mamę z wyższością, a ja cały czas miałam wrażenie, że jestem tymczasowym „projektem” Adama, czymś, co zakończy się równie szybko, jak się zaczęło.

Przygotowania do ślubu były dla mnie testem z dyplomacji i cierpliwości. Chciałam mieć skromną uroczystość zimą, taką o jakiej marzyłam od dawna w pięknej, kameralnej kaplicy blisko mojego domu. Upatrzyłam też idealną salę weselną. Adam początkowo kręcił nosem, ale w końcu jakoś udało się go jakoś przekonać. Jego rodzice do końca nie byli jednak zachwyceni tym pomysłem. Moja mama ciągle mówiła, że „to przecież wasz dzień”, ale jednocześnie spinała się coraz bardziej. A ja? Ja byłam zmęczona. Zmęczona udawaniem, że wszystko idzie gładko. Że nie boję się, że w dniu ślubu coś pęknie.

Najbardziej bałam się tego, że nie wystarczę. Że mój wiejski akcent, moje ręce od roboty w ogródku, moja mama w prostej sukni z lamówką – że to wszystko będzie dla nich nie do zaakceptowania. Że nie da się udawać przez całe życie. W dniu ślubu, kiedy zakładałam białą suknię, serce waliło mi jak młot. Nie ze wzruszenia. Ze strachu.

Nie umiałam już udawać

Sala była duża, jasna, pełna światła, idealna. Chciałam, żeby wszystko wyglądało tak, jak z bajki. Adam był zadowolony. Mówił, że mu się podoba. Podano zupę. Siedziałam obok Adama, po drugiej stronie stołu jego ojciec. Rozmawiał z kimś ze swojej rodziny, ale mówił wystarczająco głośno, żeby usłyszało pół sali.

– Mówiłem, że wesele w tym miejscu to fatalny pomysł – rzucił, rozglądając się po sali. – Brakuje tylko wieńca ze zboża.

Kilka osób przy stole zaśmiało się krótko i nerwowo. Adam udawał, że nie słyszy, ale na jego twarzy pojawił się ten sam wyraz, który widziałam już wcześniej, kiedy jego ojciec mówił coś nie na miejscu – niby uśmiech, ale bardziej jakby chciał zamieść coś pod dywan.

– Ojciec, daj spokój – mruknął Adam, patrząc w talerz. Bez przekonania. Bez żadnego wysiłku, żeby go naprawdę powstrzymać.

Chciałam coś powiedzieć, zaprotestować, zażartować, odwrócić uwagę, ale zanim zdążyłam cokolwiek wymyślić, padła kolejna uwaga.

– A te stroje, zwłaszcza pań z tamtego końca – wskazał lekko głową w stronę stołu mojej rodziny – to chyba moda z zeszłego sezonu... z PRL-u.

Zamilkłam. Wszystko zamilkło. Moja mama, która jeszcze chwilę wcześniej rozmawiała z ciotką, nagle spojrzała w stół. Spuściła wzrok, a potem wstała bez słowa i wyszła na zewnątrz, nie oglądając się ani na mnie, ani na kogokolwiek. Adam to widział, ale nic nie zrobił. Przez chwilę łudziłam się, że pójdzie za nią, że spróbuje wyjaśnić, przeprosić. Ale tylko wziął widelec i zaczął grzebać w ziemniakach. Uśmiechałam się do gości. Taki miałam plan: uśmiechać się, nawet jak nie było mi do śmiechu. Ale wtedy nie umiałam już udawać. Patrzyłam na swoją rodzinę – cichą, milczącą, zawstydzoną.

Nagle zaczęłam się zastanawiać, że może lepiej byłoby zgodzić się na to wesele w luksusowym, nowoczesnym hotelu, na który nalegali wcześniej rodzice Adama. Myślałam o mamie. O tym, jak bardzo się starała. O jej sukience, uszytej przez sąsiadkę, w której wyglądała jak z obrazka. Jak trzymała moją dłoń rano, kiedy zakładałam suknię. Jak się uśmiechała, cicho, nieśmiało. I jak teraz wyszła. Sama. Bez słowa. Adam wciąż siedział obok mnie. Obcy.

Wiedziałam, że tak będzie

Wyszłam zaraz za nią, nie zdążyłam nawet zabrać płaszcza. Śnieg skrzypiał pod stopami, a mróz łapał mnie za ramiona jakby chciał zatrzymać. Pensjonat stał tuż przy lesie, a za nim ciągnęły się pola, przyprószone śniegiem. Było cicho. Tylko gdzieś w oddali słychać było muzykę, która mimo zamkniętych drzwi próbowała się wydostać. Zobaczyłam ją, stała przy ławce.

– Wiedziałam, że tak będzie – powiedziała, patrząc w śnieg.

– Mamo... – zaczęłam, ale przerwała mi ruchem głowy.

– Żałuję, że zrobiliśmy to wesele u nas. Przynajmniej nie byłoby tego całego gadania.

– Przestań, wiesz jacy oni są, im nigdy nie dogodzisz – odpowiedziałam, ale nawet ja nie byłam przekonana do swoich słów.

– Chciałam, żeby to był twój najpiękniejszy dzień, a sama widzisz, jak jest – odparła, nadal nie patrząc mi w oczy.

Stałyśmy przez chwilę w ciszy. Z oddali dochodził jakiś śmiech. Zadrżałam, ale nie chciałam wracać do środka. Nie jeszcze. W końcu spojrzała na mnie. Jej oczy były wilgotne, ale nie płakała. W jej spojrzeniu było coś więcej – zmęczenie, zawód, może też smutek, którego nie potrafiła nazwać. Chciałam coś powiedzieć, cokolwiek, co by ją pocieszyło, ale nie potrafiłam.

Nie psujmy sobie dnia

Gdy otworzyłam drzwi, ciepło i hałas uderzyły we mnie naraz. Sala tętniła życiem. Ktoś już tańczył, dzieci biegały między stołami, kelnerzy roznosili kolejne talerze z jedzeniem. Wyglądało, jakby nikt nawet nie zauważył, że mnie i mamy nie było. Ale to była tylko gra. Zbyt wiele spojrzeń nieznacznie omijało mój wzrok, zbyt wiele rozmów ucichło, kiedy przechodziłam obok. Usiadłam z powrotem na swoje miejsce. Mama jeszcze nie wróciła. Ojciec Adama siedział kilka miejsc dalej i udawał, że nie patrzy. Ja też udawałam, że nie czuję ciężaru jego obecności. Adam w tym czasie bawił się telefonem, jakby chciał uciec gdzieś, gdzie nie było tego wszystkiego. Tej sali. Tych spojrzeń. Mnie.

Powinieneś coś powiedzieć – szepnęłam do niego, pochylając się lekko.

Spojrzał na mnie zaskoczony, jakby nie rozumiał, o co mi chodzi.

– To był żart ojca, wiesz, jakie ma poczucie humoru – odpowiedział cicho.

Może dla ciebie żart. Dla mojej mamy – nie – powiedziałam powoli, wyraźnie.

Westchnął, ale nie jak ktoś, kto rozumie. Raczej jak ktoś, kto chce, żeby już przestano mu zawracać głowę.

– Nie psujmy sobie dnia – dodał, uśmiechając się, jakby próbował mnie udobruchać.

– Nie sądzisz, że już dawno został popsuty? – zapytałam, patrząc mu prosto w oczy.

Milczał. Nie miał odpowiedzi. I wtedy zrozumiałam, że przez te wszystkie lata wmawiałam sobie, że jeśli tylko będę miła, grzeczna, wyrozumiała – to wszystko się ułoży. Ale nie ułożyło się. Adam był ze mną, ale nie potrafił stanąć po mojej stronie, kiedy było trzeba. Może dlatego, że nie umiał, a może po prostu nie chciał. Spojrzałam na moją rodzinę. Na wujka, który udawał, że rozmawia z sąsiadem przy stole, na ciocię Krysię, która kręciła widelcem w talerzu, choć już dawno skończyła jeść. Na ludzi, którzy przyjechali tu dla mnie, i którzy teraz czuli się nie na miejscu. Postanowiłam wtedy, że nie pozwolę, by jeszcze ktoś traktował ich jak gorszych. Nawet jeśli miałabym o to walczyć sama. Nawet jeśli Adam tego nie rozumiał.

Czułam, że coś się we mnie zmienia

Była już prawie północ, oczepiny się skończyły, tańce trwały dalej. Goście śmiali się, wznosili toasty, śpiewali przy muzyce puszczanej przez DJ-a, a ja siedziałam sama w pokoju dla nowożeńców. Wciąż miałam na sobie suknię, ale zdjęłam buty i poczułam ulgę, jakbym zrzuciła z siebie razem z nimi cały ciężar dnia. Patrzyłam na swoje odbicie w lustrze i trudno było mi uwierzyć, że to naprawdę był mój ślub.

W głowie miałam obraz mamy, która nie wróciła od razu na salę, chociaż później widziałam ją, jak siedziała w kącie przy stole i uśmiechała się blado do kuzynki. Udawała, że wszystko w porządku, tak jak ja przez cały wieczór. Może my, kobiety z naszej rodziny, tak już mamy – uczone, by nic nie mówić, nie narzekać, nie robić scen. Ale ja czułam, że coś się we mnie zmienia. Coś dojrzewało, choć jeszcze nie wiedziałam, jak to nazwać.

Myślałam o przyszłości. O Wigiliach, do których będę z Adamem jeździć do jego rodziców. O rozmowach przy stole, w których moja mama będzie milczeć, a jego ojciec rzucać kolejne uszczypliwości, śmiejąc się pod nosem. Wyobrażałam sobie moje dzieci, które będą pytać, czemu babcia z wioski nie przyjeżdża na święta. I nie chciałam tego. Nie chciałam wychowywać nikogo w przekonaniu, że jedna część rodziny jest „na pokaz”, a druga do ukrycia. Nie chciałam, żeby kiedykolwiek moje dziecko poczuło się tak, jak ja dzisiaj.

Zaczęłam sobie przypominać nasze święta w domu – skromne, ale ciepłe. Mama piekąca piernik, który nigdy nie wyrastał tak, jak powinien. Tata siadający do stołu w swetrze, bo w kuchni było zimno, a piec już nie grzał jak dawniej. Zapach kompotu z suszu, który zostawał jeszcze długo po Nowym Roku. I śmiech. Prawdziwy, choć czasem smutny. Ale nasz. Mój. I teraz wiedziałam, że muszę o to walczyć.

Zrozumiałam, że nie pojadę więcej do rodziny Adama na żadne spotkanie, dopóki nie poczuję, że jestem tam mile widziana. Że moja mama może się tam odezwać, a nie tylko siedzieć z zaciśniętymi dłońmi na kolanach. Że moja siostra w dżinsowej sukience nie będzie tematem żartów przy barszczu.

– To nie był żart – powiedziałam cicho do siebie. – To było upokorzenie.

Adam może tego nie rozumie. Może nie chce zrozumieć. Ale ja już nie chcę przepraszać, że jestem stąd.

Monika, 28 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama