Reklama

Miał być tylko krótki wypad za miasto. Ucieczka od codziennego zgiełku, chwila oddechu pracy i wiecznego pośpiechu. Miałam nadzieję, że może wreszcie się wyśpię, może pomyślę w spokoju, co dalej z naszą relacją i moją karierą. Jednak samochód padł gdzieś w szczerym polu. Zasięg zniknął, a ostatnia mijana wieś wyglądała jak skansen. Kiedy silnik zgasł, a na desce rozdzielczej mignęły kontrolki, zrozumiałam, że ten weekend będzie inny niż planowałam.

Reklama

Byłam rozczarowana

Stałam przy samochodzie, krzyżując ramiona, gdy Kamil z uporem maniaka po raz dziesiąty otwierał maskę i patrzył na silnik, jakby za chwilę miało mu się objawić jakieś cudowne rozwiązanie. Ja już wiedziałam, że nic z tego nie będzie. Cisza dookoła była aż nienaturalna, przerywana jedynie szelestem liści. W oddali zobaczyłam sylwetkę starszego mężczyzny idącego z koszykiem.

Silnik padł? – zapytał z uśmiechem, zerkając spod daszka czapki z daszkiem.

– Można tak powiedzieć – westchnęłam.

– Władek jestem. Pomoc tak szybko nie przyjedzie. Ale mam wolny pokój, jeśli nie boicie się kur i koguta o świcie – dodał z uśmiechem, który wydawał się szczery, aż przesadnie.

Nie miałam ochoty na wiejskie przygody, ale opcje były marne. Zasięgu brak, a holownik dojedzie tu za milion lat. Dom pana Władka okazał się drewnianym budynkiem z werandą, pachnącym mydłem i świeżym chlebem.

Ma pan internet? – zapytałam z przekąsem, siadając przy stole.

– A po co mi internet, jak mam radio i ludzi – odparł Władek z uśmiechem. – Pamiętam czasy, jak się gazety po sąsiadach roznosiło. I jakoś człowiek żył.

Kamil się śmiał. Ja się zżymałam. Co my tu robimy?

Czułam się jak intruz

Rano obudziło mnie pianie koguta i zapach smażonego chleba. Przez chwilę miałam wrażenie, że śnię. Otworzyłam oczy i zobaczyłam sufit z drewnianych belek. W kuchni Kamil pił kawę z panem Władkiem i śmiał się do rozpuku. Czułam się, jakby ktoś mnie wyrwał z mojego uporządkowanego świata i rzucił w sam środek jakiegoś filmu o prostym życiu. Po śniadaniu Władek zabrał nas „do znajomych”. Zeszliśmy polną drogą w dół, gdzie między drzewami krył się niewielki, ale zadbany dom z białymi oknami. Należał do Kasi i Piotrka.

– Rzuciliśmy korpo trzy lata temu – wyjaśniła Kasia, nalewając mi herbaty z pokrzywy. – Pracowałam w agencji reklamowej, a Piotrek w IT. Byliśmy wypaleni. Mieliśmy kasę, ale nie mieliśmy życia.

– Więc zamieniliście je na gnojówkę i grabie? – zapytałam z ironią, której nie zdołałam ukryć.

– Tak. I na święty spokój, sąsiedzkie rozmowy przez płot i poczucie, że nasze dzieci oddychają prawdziwym powietrzem – odparła bez urazy.

Kamil patrzył na nich jak urzeczony. Ja czułam się jak intruz. Nie wiedziałam, co mnie bardziej wkurza – ich spokój czy fakt, że czegoś im zazdroszczę.

– Może po prostu jesteście naiwni – rzuciłam mimochodem.

– Albo wreszcie się obudziliśmy – odpowiedziała spokojnie Kasia.

Stałam jak zamurowana

Wieczorem usiedliśmy przy ognisku, pod rozgwieżdżonym niebem. Kamil krążył z aparatem. Zostawiłam ich, nie chcąc słuchać kolejnych opowieści o samowystarczalności, kiszonych warzywach i wolności. Przeszłam się wzdłuż ogrodu. Wtedy usłyszałam głosy. Należały do Kamila i Piotrka. Schowałam się przy płocie.

Czasem mam ochotę rzucić to wszystko. Reklamy, deadline'y, klientów, którzy nigdy nie są zadowoleni. Chciałbym po prostu… mieć coś swojego. Pracownię. Spokój.

– I co cię powstrzymuje? – zapytał Piotrek.

– Anka. Dla niej liczy się sukces. Nie wiem, czy mogłaby żyć inaczej.

Miałam ochotę wyjść i wykrzyczeć, że to bzdura. Ale stałam jak zamurowana. Wróciłam niepostrzeżenie do ogniska i czekałam, aż Kamil usiądzie obok. Gdy to zrobił, już wiedziałam, że muszę to z siebie wyrzucić.

Naprawdę chcesz tu zostać? Zrezygnować ze wszystkiego? – spytałam, ledwo powstrzymując złość.

– A co mamy w Warszawie? Stres, korki, nieprzespane noce?

– Mamy życie, które budowaliśmy. Ja... ja poświęciłam tyle lat, żeby dojść tu, gdzie jestem. A ty chcesz to przekreślić?

– Może to właśnie to trzeba przekreślić, żeby wreszcie coś zacząć – odpowiedział, spokojnie, patrząc mi prosto w oczy.

Nie miałam nic do powiedzenia

Rozmowy toczyły się leniwie, śmiechy mieszały się z trzaskiem drewna. Nikt się nie spieszył, nikt nie zerkał nerwowo na zegarek. To było coś, czego dawno nie doświadczyłam – bycia z ludźmi bez planu, bez grafiku.

– Ognisko to takie dobre miejsce do mówienia prawdy – odezwała się nagle starsza kobieta, której wcześniej nie zauważyłam. – Jestem sołtyską, ale to tylko tytuł. Tak naprawdę jestem biblioteką tej wsi. Albo skarbonką wspomnień.

Taka lokalna Wikipedia – zażartował Kamil.

– Wikipedia nie zna zapachu śmierci ani ciepła po rękach, które cię przytrzymują, kiedy wszystko się wali – odparła, uśmiechając się do nas ciepło. – Mój mąż odszedł siedem lat temu. Serce. Zasłabł w stodole. Znaleźliśmy go z wnukiem. Wiecie, co mnie wtedy trzymało przy życiu? To, że sąsiedzi przyszli jeszcze tego samego wieczora. Nie pytali, czy czegoś potrzebuję. Po prostu przynieśli jedzenie i drewno.

Zamarłam, słuchając jej. Nigdy nie byłam blisko śmierci. Ale coś w tym, jak mówiła, sprawiło, że zaczęłam się zastanawiać: kto przyszedłby do mnie, gdyby mi się wszystko zawaliło?

– I wiecie co? – kontynuowała. – Od tamtej pory nie mam już złudzeń, co się liczy. Nie pieniądze, nie kariera. Ludzie. Ci, którzy są blisko, kiedy ciemność cię pochłania.

Kamil spojrzał na mnie. Ja spuściłam wzrok. Po raz pierwszy od dawna nie miałam nic do powiedzenia.

Nabrałam wątpliwości

Szliśmy leśną ścieżką, która pachniała żywicą i ziemią. Kamil miał aparat przewieszony przez ramię, ale nie robił zdjęć. Włożyłam ręce do kieszeni kurtki, próbując zebrać myśli. Milczeliśmy dłuższą chwilę.

– Myślałaś kiedyś, co by było, gdyby… wszystko zacząć od zera? – odezwał się w końcu.

– Co masz na myśli? – spojrzałam na niego.

– No wiesz. Gdybyśmy tak… zostali tu. Zaczęli coś swojego. Bez wyścigu, bez walki o klienta, bez siedzenia po nocach nad kampanią dla pasty do zębów.

– A co? W zamian będziemy doić krowy i plewić marchew?

– Może. Albo prowadzić małe studio. Ty pisałabyś opowieści, ja bym robił zdjęcia do nich. Może ludzie chcieliby czytać prawdziwe historie. Z krwi i kości.

– Nigdy nie mówiłam ci, że chciałam pisać – powiedziałam po chwili ciszy.

– A jeśli to właśnie tego ci brakowało przez całe życie? – spytał cicho.

Zatrzymałam się i spojrzałam w koronę drzew. W świetle zachodzącego słońca wyglądały jak płonące pochodnie. Może to nie była tylko fanaberia. Może ten zepsuty samochód był początkiem czegoś innego.

– Nie wiem – odparłam szczerze. – Ale może warto się przekonać.

Coś się zmieniło

Samochód naprawił młody mechanik z sąsiedniej wsi. Przyjechał traktorem z przyczepką, zdjął kurtkę i zabrał się do pracy, jakby to była najzwyklejsza rzecz na świecie. Pan Władek żartował, że na wsiach nie ma rzeczy niemożliwych, tylko czasem brakuje części albo cierpliwości. Spakowaliśmy się bez pośpiechu. Kasia dała mi słoik konfitury z rabarbaru, Piotrek obiecał przesłać zdjęcia z ogniska. W drodze powrotnej nie rozmawialiśmy zbyt wiele. Warszawa przywitała nas korkiem i szarymi twarzami kierowców w sąsiednich autach. Zanim weszliśmy do mieszkania, spojrzeliśmy na siebie, jakbyśmy mieli coś powiedzieć, ale zabrakło słów. Może to i dobrze. Nie wszystko trzeba rozstrzygać od razu.

Minęły dwa tygodnie. Znowu pracowałam nad kampanią dla producenta szczoteczek do zębów. Kamil chodził na zdjęcia, ale coraz częściej wracał wcześniej. Wieczorami siadaliśmy razem przy stole – on z laptopem, ja z notesem. Pisałam. Na razie krótkie teksty. O zapachu ziół w kuchni pana Władka, o spojrzeniu sołtysowej, o uśmiechu Kasi, gdy mówiła o spokoju. Nie podjęliśmy jeszcze żadnej decyzji. Może nie trzeba. Może wystarczy, że coś w nas się przesunęło. Że zaczęliśmy myśleć o tym, co naprawdę nas inspiruje. I że po raz pierwszy od dawna, czuję, że to moje życie. Że to ja je wybieram.

Anka, 24 lata


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama