„Marzyłem, by w małżeństwie przeżywać same uniesienia, a nie się nudzić. Aż nagle Bóg mnie pokarał”
„No i mam za swoje. Widocznie za to, że ciągle narzekałem, że ciągle czegoś mi brakowało, że byłem zdolny nawet się rozwieść, byleby tylko cokolwiek się wydarzyło. No to dostałem nauczkę, niech to licho, miałem swoją dawkę emocji!”.
- Listy do redakcji
Moje życie w związku przypominało szarą, bezbarwną rzeczywistość. Wszystko potoczyło się zupełnie inaczej, niż sobie wyobrażałem. Liczyłem na nieustające emocje, jak na rollercoasterze w wesołym miasteczku, a czułem się niczym na nudnej huśtawce z przedszkolnego boiska. Niestety to zdecydowanie nie była moja bajka. Marzyłem tylko, by jakoś bezproblemowo się z tego wykręcić. Dzięki Bogu, przeznaczenie wiedziało, co dla mnie najlepsze...
Decyzji o ślubie nie podjąłem zbyt wcześnie, więc nie mogę się tłumaczyć, że byłem jeszcze smarkaczem i nie miałem pojęcia, na co się piszę. To również nie była moja pierwsza relacja ani nawet druga czy trzecia z kolei. Nie wzięliśmy ślubu na szybko, bez zastanowienia. I miałem wystarczająco dużo czasu, żeby zorientować się, jaka jest moja przyszła małżonka.
Zakochaliśmy się w sobie i świetnie dogadywaliśmy, mieszkając wcześniej wspólnie przez pewien okres. Nie był to żaden ożenek na pokaz, by zadowolić babunię albo nie narażać się na plotki sąsiadów. Nie zdarzyła nam się też żadna wpadka, która zmusiłaby nas do ślubu.
Marzyliśmy o czymś więcej
Wydawało mi się, że po ślubie nasze życie nie ulegnie większej przemianie i w zasadzie miałem rację. Jedyną nowością były obrączki na naszych palcach i papiery schowane gdzieś w domu. No i oczywiście uszczuplenie budżetu o kilkadziesiąt tysięcy, które poszły na całą tę imprezę. Ale kiedy już opadły emocje związane z przygotowaniami, załatwianiem spraw, bieganiną i podejmowaniem decyzji, nagle… Zrobiło się dziwnie spokojnie i wszystko wróciło do normy.
Życie toczyło się między pracą a mieszkaniem, nic poza tym. Nuda i stagnacja. Kiedy ktoś zapuka do moich drzwi? Pojawi się jakaś osoba, która powie: „Witam pana, panie Jakubie, od tej chwili czeka pana więcej radości, emocji, więcej…”. No właśnie, czego dokładnie? Odczuwałem jakiś brak, ale nie potrafiłem sprecyzować, jaki. Jedyne, co wiedziałem na pewno, to to, że się nudzę.
Zobacz także
Moje zniechęcenie absolutnie nie oznaczało, że przestałem kochać swoją małżonkę. Wciąż ją kochałem, jednak irytowało mnie, że ten zastój najwyraźniej jej pasuje. Miałem nadzieję, że z biegiem czasu coś się zmieni, ożywi, że musimy złapać oddech po tym wielkim święcie, ale… Nic z tego.
Czas leciał, a życie toczyło się utartym rytmem. Codzienność wypełniały obowiązki zawodowe i domowe, regulowanie należności, wieczorne seanse przed telewizorem, cotygodniowe zamawianie jedzenia na dowóz, okazjonalne zbliżenia przy weekendzie, sporadyczne wypady do restauracji oraz coroczne wycieczki – zimową porą w Tatry, a podczas lata nad jeziora.
Czułem, że mam dosyć
Pragnąłem czegoś innego, niesprecyzowanego, ale bez czego nie umiałem żyć. Zupełnie jak orzeł, co łaknie podmuchów wichru, by móc się wznieść. Rozpaczliwie pożądałem tego bliżej nieznanego, a tęsknota rozrywała mnie fizycznie i psychicznie. Kto wie, może gdybyśmy mieli dzieciaka, to by nam dobrze zrobiło na samopoczucie?
Zdążyłem odrzucić te głupie wizje, zanim na dobre zapuściły korzenie w mojej głowie. Kiedy dołożymy do monotonii notoryczne niewyspanie i przemęczenie, to mamy świetny przepis na totalną klapę, a nie na jakieś zbawienne panaceum. Dziecko powinno przyjść na świat jako owoc miłości i tęsknoty, a nie po to, by tchnąć nowe życie w gasnący związek rodziców. To byłoby cholernie nie w porządku wobec takiej kruszynki. Tym bardziej, że nawet po trzech latach wciąż nie umiałem określić, o co mi właściwie biega, czego mi tak naprawdę potrzeba.
To miało nas uratować
Tego roku w zimie zbliżał się krótki urlop, ale na samą myśl o tłumach ludzi w Zakopanem robiło mi się niedobrze. W związku z tym zarezerwowałem niesamowitą wycieczkę na tropikalną wyspę, gdzie mieliśmy cieszyć się ciepłem słońca, jasnym piaskiem na plaży i przejrzystą, ciepłą wodą, w której tuż przy brzegu odbijają się palmy.
Karina nie zdawała sobie z tego sprawy, ale ta podróż miała być naszą ostatnią deską ratunku. Albo między nami zaiskrzy, albo złożę papiery rozwodowe i poszukam szczęścia gdzie indziej. Moja małżonka to sympatyczna i atrakcyjna kobieta, która wciąż mogłaby ułożyć sobie życie beze mnie. Nie chciałem, aby zmarnowała swoje najlepsze lata, gdy ja czułem się nieszczęśliwy i sprawiałem, że ona również taka była.
Prędzej czy później wyszłoby na jaw, że nic między nami nie gra, że to miała być niebiańska symfonia, a wyszła nędzna dziecięca piosenka. Ale ten wypad był po prostu genialny. Nareszcie mieliśmy luz, zero ścisku i tłumów ludzi wokoło. Wylegiwanie się na piasku, zajadanie miejscowymi smakołykami, wycieczki po okolicy – sama przyjemność. Mimo to wciąż nie mogłem się pozbyć tego poczucia pustki, które towarzyszyło mi od dłuższego czasu.
Nie było sensu się męczyć
Nasza podróż, która miała być ostatnią deską ratunku, okazała się testem, który niczego nie wykazał. Powiedziałem sobie: „Idę prosto do adwokata i kładziemy kres temu teatrzykowi”, kiedy już będziemy w domu. W dniu, gdy mieliśmy lecieć, spakowaliśmy nasze torby, upchaliśmy gadżety na prezenty dla bliskich i przyjaciół, po czym udaliśmy się na lotnisko.
Odkąd pamiętam, zastanawiałem się, w jaki sposób przekazać żonie nowinę o planach rozstania. Wcale nie chodzi o to, że straciłem głowę dla innej kobiety. Po prostu uczucie często okazuje się niewystarczające. Pragnę czegoś ponad to, odmiennego. Czegoś całkiem nowego.
Podróż samolotem przebiegła dość spokojnie. Po wylądowaniu wskoczyliśmy do samochodu zaparkowanego nieopodal i obraliśmy kurs na dom. Kiedy dotarliśmy do lasu, zaczynało się już ściemniać. Intensywnie rozmyślałem, jakich słów użyć i w jaki sposób to zakomunikować. Zupełnie nie brałem pod uwagę, że cokolwiek może pójść nie tak.
To były sekundy
Coś tak wielkiego i totalnie niedorzecznego, jak łoś na jezdni. Pojawił się tak nagle i zastygł w bezruchu jak posąg. Starałem się go wyminąć. Próbowałem tak pokierować autem, aby nikomu włos z głowy nie spadł. A ten łoś miał to totalnie w nosie, nawet nie mrugnął.
Natomiast ja skończyłem wbity w drzewo. Chyba chwilowo straciłem przytomność, bo czułem się, jakbym w nieprzyjemny sposób wybudzał się z jakiegoś pokręconego snu. Obie poduszki powietrzne odpaliły, spod maski unosiła się delikatna smużka dymu, a moja ukochana… Ona się nie budziła, choć próbowałem ją ocucić.
– Karinka, obudź się, hej, otwórz oczy… – nalegałem, lekko poklepując ją po twarzy.
Ona nie dawała żadnych oznak życia. Ręce trzęsły mi się jak osika, kiedy sięgałem po komórkę, żeby zadzwonić pod alarmowy numer. Całe szczęście, że przed chwilą zerknąłem na GPS, dzięki czemu miałem jako takie pojęcie o naszej lokalizacji. Oczekiwanie na przyjazd pogotowia dłużyło się w nieskończoność, a ja odczuwałem ból w każdej części ciała.
Mój oddech był przerywany, płacz ściskał mi krtań… To było okropne i przerażające uczucie: patrzeć na kobietę mojego życia w takim stanie – nieprzytomną, pokrwawioną, być może balansującą na granicy życia i śmierci. Nie miałem pojęcia, czy nie doznała jakichś złamań albo czy z jej kręgosłupem wszystko gra. Pracownik pogotowia zabronił mi jej dotykać. Jedyne, co mogłem zrobić, to czekać. No i rozmyślać.
Też mi się trafiło sporo do przemyślenia! Doszedłem do wniosku, że Bóg srogo mnie ukarał. Za to, że ciągle narzekałem, że nie potrafiłem być wdzięczny za stabilne, pozbawione wstrząsów życie, że marzyłem o diabli wiedzą czym, że byłem skłonny nawet się rozwieść, byleby tylko cokolwiek się wydarzyło. No to dostałem niezłą przygodę, cholera jasna, miałem swoją dawkę emocji!
Byłem głupi
Oddałbym wszystko, żeby móc znowu przeżyć tamten dzień. Zatrzymać się na chwilę przy jakiejś knajpce czy stacji benzynowej. Jechać wolniej lub szybciej, cokolwiek, byleby tylko ominąć tego cholernego łosia, który nagle wyskoczył na jezdnię. Żebym mógł wtedy bez problemu wrócić do domu razem z moją kobietą.
Całkowicie zniknęło moje pragnienie, żeby cokolwiek nowego miało miejsce! Marzyłem jedynie o powrocie do normalnego życia, o powtarzalności dnia codziennego, o zwykłym świecie, o monotonii poranków i wieczorów. Nie potrzebowałem żadnych rewolucji, żadnych huśtawek nastrojów. Chciałem tylko, aby moja ukochana wyzdrowiała i była cała, abym znów usłyszał z jej ust słowa: „kocham cię”, żebym mógł ją ponownie ucałować przed snem...
Nagle zrozumiałem, że jestem żywym przykładem na to, iż dopiero utrata czegoś sprawia, że zaczynamy to naprawdę cenić. Momentalnie nicość, która oplatała mnie swoimi odnóżami, rozpłynęła się. W mgnieniu oka miejsce to wypełniło się czymś nowym – lękiem przed tym, że mogę stracić moją prawdziwą miłość i to wszystko, co dzięki niej zyskałem.
Ni stąd, ni zowąd uświadomiłem sobie, że radość życia nie jest związana z nieustannym zachwytem i uniesieniem, lecz z nieobecnością poważniejszych problemów i dramatów. Z poczuciem bezpieczeństwa. Z dominacją satysfakcji nad rozczarowaniem. Jeżeli czegokolwiek mi brakowało, to rozwagi i umiejętności patrzenia z dystansem. Jednak teraz to posiadłem. Otrzymałem prztyczka w nos, który postawił mnie do pionu, dostałem w czuły punkt i spoważniałem.
Modliłem się o cud
Powiedzenie Karinie o chęci rozstania byłoby dla niej niezrozumiałe i nie przyjęłaby tego ze spokojem. Zadałbym jej ogromny ból, raniąc ją do szpiku kości. Podejrzewałaby mnie o kłamstwo, bo jaki normalny człowiek pragnie końca związku z ukochaną osobą? No właśnie. Zapewne kilka tygodni rozłąki przywróciłoby mi zdrowy rozsądek i przybyłbym z podkulonym ogonem, błagając o przebaczenie i jeszcze jedną próbę. Bo egzystencja bez Kariny byłaby pozbawiona jakiegokolwiek sensu. Absolutnie żadnego…
Utknęliśmy w rozwalonym samochodzie, a ja nie miałem pojęcia, czy Karina przeżyje. Co chwila przykładałem jej komórkę pod nos, żeby sprawdzić czy zaparuje i mieć pewność, że jeszcze oddycha. Cholera, dlaczego to ją spotkało, a nie mnie? Czemu ona ma cierpieć przez moją pomyłkę, rozkojarzenie, niezdecydowanie? No, do diabła, dlaczego?!
Na miejsce dotarły w końcu dwa ambulanse, które przetransportowały nas do szpitala. Moje obrażenia okazały się niezbyt poważne – pęknięte dwa żebra, trochę siniaków, zadrapań, parę szwów, ale to drobiazgi, szkoda w ogóle o tym wspominać. Karina za to odniosła poważne obrażenia i jej stan był ciężki.
Operacja mojej żony trwała przeszło 4 godziny, a ja z trudem powstrzymywałem płacz, modląc się do wszelkich bóstw i sił nadprzyrodzonych, by udało jej się przeżyć. Później za nic nie chciałem opuszczać jej łóżka. Nie słuchałem, gdy doktorzy namawiali mnie, bym coś przekąsił, zdrzemnął się czy chociaż trochę odpoczął.
Doceniłem to, co mam
Człowiek zawsze się martwi, że coś pójdzie nie tak, pojawią się problemy. Wiadomo, lepiej myśleć pozytywnie, ale mimo wszystko pragnąłem być blisko niej, wspierać ją, czuwać, wyczekiwać i modlić się w jej intencji. Nie miało znaczenia, jak bardzo cierpiałem, jak kręciło mi się w głowie. Pielęgniarki wzdychały, przewracając oczami, mówiąc, że taki facet to prawdziwy skarb, tak bardzo zakochany w swojej kobiecie. Gdyby tylko wiedziały, jaki byłem głupi, to pewnie zamiast środków przeciwbólowych, dałyby mi co innego.
Od czasu, gdy wypuszczono moją Karinkę ze szpitala, upłynęło parę tygodni. Czekały ją długie miesiące ćwiczeń, żeby dojść do siebie, ale w końcu mogłem odetchnąć z ulgą – jest z nią dobrze, poradziła sobie i zostanie ze mną, nadal będzie moim sensem istnienia.
Gdy tylko przekroczyliśmy próg naszego mieszkania, zdałem sobie sprawę, że niczego mi nie brakuje. Jedyne o czym marzę, to codzienne poranki i noce spędzone u boku mojej ukochanej. Dziękowałem opatrzności za to, że nadal mogę cieszyć się jej obecnością w moim życiu.
Przyrzekłem sobie i każdej istocie boskiej, do której kierowałem swe modły, że dołożę wszelkich starań, by troszczyć się o moją ukochaną i nasz związek najlepiej, jak tylko będę w stanie. Przepędzę precz wszelkie niewierne zamysły i cień zwątpienia. Gdy mnie dopadną, wiem dokąd się udać, co uczynić. W to miejsce, na ową ścieżkę, gdzie na przekór losowi, a być może w zgodzie z jego wolą, zastąpił nam drogę dostojny łoś, gdzie do dziś rośnie drzewo ze znamionami po kolizji z naszym autem...
Dekada minęła, a moja żona wciąż nie ma bladego pojęcia o tym, jakim idiotą byłem. A przynajmniej nigdy nie okazała, że cokolwiek podejrzewa. Gdyby się dowiedziała, byłaby zdruzgotana, totalnie załamana... Do dziś czuję się głupio, że kiedykolwiek rozważałem opcję rozwodu. Że byłem tak cholernie niewdzięczny. I przeraża mnie myśl, iż mogłem zaprzepaścić nie tylko związek z Kariną, ale całą naszą wspólną przyszłość, nieodkryte szczęście, które na nas czekało i nasze pociechy, które przyszły później na świat...
Jakub, 39 lat