„Masażysta z sanatorium mógł być moim synem, ale dał mi więcej niż mąż przez te wszystkie lata. Niczego nie żałuję”
„Pierwszy masaż był zupełnie zwyczajny. Ciepło rąk, delikatny dotyk, zapach lawendy unoszący się w powietrzu. Ale rozmowa, którą przy okazji prowadziliśmy, zostawiła we mnie więcej niż fizyczną ulgę. Adam mówił spokojnie, miękko, z taką uważnością, że zaczęłam się otwierać”.

- Redakcja
Przyjechałam do Krynicy z poczuciem, że uciekam. Od życia, które z roku na rok stawało się coraz bardziej nijakie. Od męża, z którym dzieliłam nie tylko łóżko, ale i coraz bardziej niezręczną ciszę. Od siebie – tej, którą kiedyś byłam, a która gdzieś się zagubiła między praniem, obiadem a kolejną wizytą u lekarza. Sanatorium miało być leczeniem kręgosłupa, ale chyba bardziej potrzebowałam leczenia duszy. Pierwsze dni spędziłam samotnie, chodząc bez celu po deptaku, obserwując pary trzymające się za ręce, śmiejące się grupki kuracjuszek. Czułam się jak widz, nie uczestnik. Aż pewnego dnia, zapisując się na masaż, zobaczyłam go. Adama. Nawet nie jego uroda mnie uderzyła – choć był przystojny – ale sposób, w jaki na mnie spojrzał. Nie z pobłażaniem, nie jak na kolejną staruszkę z bólem pleców. Spojrzał jak człowiek na człowieka. I wtedy coś we mnie drgnęło.
Czytał we mnie jak w otwartej księdze
Pierwszy masaż był zupełnie zwyczajny. Ciepło rąk, delikatny dotyk, zapach lawendy unoszący się w powietrzu. Ale rozmowa, którą przy okazji prowadziliśmy, zostawiła we mnie więcej niż fizyczną ulgę. Adam mówił spokojnie, miękko, z taką uważnością, że zaczęłam się otwierać, zanim sama to w ogóle zauważyłam.
– I długo pani tu zostaje? – zapytał, kiedy zwinęłam się pod kocem.
– Dwa tygodnie. Chociaż nie wiem, czy wytrzymam tyle – odpowiedziałam pół żartem, pół serio.
– To nie brzmi, jakby się pani cieszyła z wyjazdu.
– Nie jestem najlepszą towarzyszką dla samej siebie. A inni… no cóż, inni przyjeżdżają tu po coś innego niż ja.
Nie powiedziałam wprost, że mam dosyć ludzi, którzy opowiadają tylko o swoich operacjach i wnukach. On to chyba zrozumiał. Zaczęliśmy widywać się regularnie – dwa razy dziennie, zgodnie z grafikiem. Ale każda z tych wizyt była jak mała wycieczka poza moją codzienność. Rozmawialiśmy o książkach, filmach, nawet o jedzeniu – o pierogach z jagodami, które jego babcia robiła latem. Zaskakiwało mnie, jak bardzo obchodzi mnie to, co mówi. Jak bardzo czekam na te nasze spotkania. Zaczęłam malować usta – nie jakoś nachalnie, lekko, ale inaczej niż przez ostatnie lata. Przechodziłam obok luster i widziałam, że moje oczy mają znowu błysk. Czułam się... kobieco.
– Jest pani bardzo pogodna, kiedy się pani śmieje – powiedział kiedyś, pomagając mi wstać z leżanki.
Nie umiałam odpowiedzieć. Ale długo nie mogłam zasnąć tej nocy.
Czułam, że znów jestem kobietą
Zaczęliśmy spotykać się poza gabinetem. Najpierw przypadkiem – on wychodził właśnie z pijalni, ja szłam po wodę. Potem już celowo – spacerowaliśmy razem po deptaku, przysiadając na ławkach, gdzie opowiadał mi o swoim Krakowie, a ja o moim dzieciństwie w małym miasteczku pod Rzeszowem. Było w tym coś czystego. Coś, czego nie umiałam nazwać.
– Nie czujesz się dziwnie? – zapytałam kiedyś, kiedy zatrzymaliśmy się przy fontannie i przyglądaliśmy się dzieciom bawiącym się wodą.
– Dziwnie? Dlaczego?
– No… że siedzisz tu ze mną. Że ludzie patrzą. Widzisz tych z sanatorium? – wskazałam głową dwie kobiety zza krzaków, które próbowały wyglądać na niezaangażowane.
– Helena, mam trzydzieści pięć lat. Jeśli do tej pory nie nauczyłbym się mieć gdzieś takich spojrzeń, to bym oszalał – uśmiechnął się.
Zarumieniłam się. Chyba pierwszy raz od lat. Jego spokój był zaraźliwy. Patrzył na mnie z taką uważnością, że nie czułam się przezroczysta. Jakby widział mnie dokładnie taką, jaka byłam – z moimi zmarszczkami, doświadczeniem, i smutkiem, który nosiłam głęboko.
Któregoś dnia, podczas jednego z naszych spacerów, podał mi rękę. Ot, tak, bez słowa. I nie cofnęłam jej. Później, gdy usiedliśmy w kawiarni i czekałam na herbatę, nachylił się i lekko mnie pocałował. Delikatnie, ledwie musnął usta. Zamarłam. Ale nie uciekłam. Myślałam przez chwilę, że się rozpłaczę. Po tylu latach poczułam, że znów istnieję. Nie jako czyjaś żona. Nie jako pacjentka. Ale jako kobieta. I że mogę być jeszcze dla kogoś ważna.
Niespodziewanie przyjechał mój mąż
Wszystko potoczyło się zbyt szybko. A może zbyt dobrze? Tego dnia umówiliśmy się na spotkanie w altance nieopodal źródełka. Miałam na sobie błękitną sukienkę, którą kupiłam dawno temu, a którą teraz – po tylu latach – odważyłam się wreszcie założyć. Byłam lekko zdenerwowana, ale w środku czułam dziwną, ciepłą ekscytację. Adam przyniósł kawę w termosie i dwa kubki. Rozmawialiśmy długo, cicho się śmiejąc, przekomarzając. Trzymał mnie za rękę, głaskał kciukiem mój nadgarstek. A ja pozwalałam sobie na zapomnienie.
Nie zauważyłam, kiedy podszedł do nas... mój mąż Antoni. Usłyszałam tylko jego cichy głos, jakby zza pleców.
– Nie przeszkadzam?
Struchlałam. Adam odruchowo cofnął rękę, ja odskoczyłam jak oparzona. Antoni stał w garniturze, z walizką, jakby właśnie przyjechał z innego świata. Spojrzał na mnie, potem na Adama. Nie powiedział ani słowa więcej. Odwrócił się i poszedł w druga stronę.
– Helena... – zaczął Adam, ale pokręciłam głową.
– Ja... ja... muszę iść – wyszeptałam.
Wróciłam do pokoju, wciąż czując ciepło jego dłoni na mojej skórze. Patrzyłam w lustro, próbując znaleźć tam jakiekolwiek odpowiedzi. Antoni mnie przecież nie kochał. Od lat żyliśmy jak współlokatorzy. Ale to nie znaczyło, że go nie zraniłam. Nie wiem po co przyjechał?Nic nas już w zasadzie nie łączyło. Może chciał mnie tylko odwiedzić.
Następnego dnia Adama w gabinecie nie było. Nie przyszedł do pracy. Recepcja powiedziała, że zakończył swój turnus. Próbowałam się dowiedzieć czegoś więcej, ale niczego nie wskórałam. Tak po prostu – zniknął. Jakby go nigdy nie było. A jednak zostawił po sobie coś, czego nie dało się już wymazać.
Jak intruz we własnym domu
Po powrocie do domu zapanowała między mną a Antonim cisza większa niż kiedykolwiek. Nie pytał, nie oceniał. Ale jego milczenie miało w sobie coś z oskarżenia. Unikał mnie – wracał późno, zasypiał na fotelu przed telewizorem, wychodził na spacery bez słowa. A ja czułam się jak intruz we własnym mieszkaniu. Chciałam porozmawiać, wyjaśnić, ale każde moje „możemy porozmawiać?” kończyło się tym samym:
– Rób, co chcesz. Ja już nie umiem.
Te słowa brzmiały jak wyrok. Jak rezygnacja z nas. Może od dawna żyliśmy obok siebie, a teraz po prostu wypowiedział to na głos. W samotne wieczory zaczęłam rozmyślać o Adamie. Co robi? Czy myśli o mnie? Czy ten pocałunek coś dla niego znaczył? Czułam się oszukana przez los – właśnie wtedy, gdy odważyłam się coś poczuć, wszystko zostało mi odebrane. A potem, pewnego popołudnia, przyszedł list. Nie spodziewałam się go. I choć nie miałam odwagi czytać go od razu, z każdą literą wracało do mnie wszystko, co przeżyliśmy. Adam pisał, że musiał wrócić do Krakowa. Że nie potrafił się pożegnać, bo bał się, że nie pozwolę mu odejść. Pisał, że czeka – jeśli kiedyś będę gotowa. Siedziałam wtedy długo przy kuchennym stole, wpatrując się w zamglone okno. A potem wstałam, wyjęłam z szuflady kalendarz i zaczęłam sprawdzać rozkład jazdy pociągów. Nie wiedziałam jeszcze, po co tam jadę. Czy dla odpowiedzi, czy tylko po ulgę? Ale wiedziałam, że muszę go zobaczyć. Jeszcze raz.
Chciałam, ale strasznie się bałam
Pociąg do Krakowa był spóźniony, a ja całą drogę wpatrywałam się w mijane pola, próbując nie myśleć o tym, co mnie czeka. Miałam wrażenie, że robię coś absurdalnego – kobieta po sześćdziesiątce, porzucająca swoje uporządkowane życie, żeby spotkać się z młodszym mężczyzną, który mógł być jej synem. A jednak każda komórka mojego ciała mówiła, że jadę we właściwym kierunku.
Spotkaliśmy się przy Plantach. Adam czekał już na mnie, w kurtce, którą pamiętałam z Krynicy. Kiedy mnie zobaczył, wstał od razu, ale nie podszedł. Stał, jakby nie wierzył, że naprawdę przyszłam.
– Cześć, Heleno – powiedział cicho, kiedy w końcu stanęłam naprzeciw niego.
– Cześć, Adamie.
Nie było łatwo. Nie rzuciłam mu się na szyję. Nie rozpłakałam. Ale kiedy usiedliśmy na ławce i zaczęliśmy rozmawiać, poczułam coś, czego nie czułam od lat – spokój. Bez napięcia, bez masek.
– Wiem, że to wszystko jest trudne – zaczął. – Ale ja naprawdę chcę spróbować. Nieważne, co mówią inni. Nieważne, ile mamy lat. Jeśli ty tego chcesz… chcę być z tobą.
Siedziałam przez chwilę w milczeniu. Potem skinęłam głową.
– Chcę. Tylko... się boję.
– Ja też. Ale boisz się, bo to ważne. Bo to prawdziwe.
Wtedy dotknął mojej dłoni. I znów było jak w tej altance – tylko bez poczucia winy, bez ucieczki. Tym razem to ja zdecydowałam. Tego dnia postanowiłam, że nie wrócę już do życia, które było tylko wegetacją.
Odnalazłam prawdziwą siebie
Siedzieliśmy razem w kawiarni przy ulicy Brackiej. Słońce wpadało przez witrynę, rzucając złote refleksy na obrus i moje dłonie. Adam trzymał mnie za jedną z nich, jakby to była najcenniejsza rzecz na świecie. Ludzie przechodzili obok, nikt się nie gapił, nikt nie szeptał. Świat szedł swoim rytmem. Tylko we mnie wszystko się zatrzymało – w tej jednej chwili, w tym jednym uścisku. Nie mówiłam nic. Nie musiałam. Patrzył na mnie z czułością, której nigdy wcześniej nie znałam. Nie z litością, nie z ciekawością – ale z szacunkiem. Jak na kogoś, kto może jeszcze zaczynać od nowa.
Czułam się... lekka. Jakbym zrzuciła płaszcz lat – tych zmarnowanych, przeczekanych, przeżytych dla innych. I choć wiedziałam, że to wszystko nie będzie łatwe, że będą pytania, że być może będzie trudno, czułam w sobie siłę, żeby to udźwignąć. Dla siebie. Dla nas. Antoni nigdy nie próbował mnie zatrzymać. Gdy powiedziałam mu, że odchodzę, spojrzał tylko na mnie zmęczonymi oczami i skinął głową. Może wiedział już dawno, że to koniec. Może w jakimś sensie był z tym pogodzony. Z Adamem nie planowaliśmy przyszłości. Nie mówiliśmy „na zawsze”. Ale oboje wiedzieliśmy, że mamy coś prawdziwego. Coś, co przyszło późno, ale było nasze. Może to wszystko potrwa rok. Może dziesięć. A może tylko miesiąc. Ale jest moje. I żywe. A ja znów jestem sobą. Nie żoną, nie kuracjuszką. Sobą.
Helena, 60 lat
Czytaj także:
- „W konfesjonale wyznałam swoje grzeszne myśli. Ksiądz wysłuchał całej spowiedzi i zrobił coś niewyobrażalnego”
- „Mam 65 lat i chciałam ten ostatni raz pójść w tango. Dzieci mnie ostrzegały, ale mleko się rozlało”
- „Miałam wyrzuty, że zdradziłam męża. Ale gdy Marek dowiedział się, że mam kochanka, tylko zaśmiał mi się w twarz”