Reklama

Gdy dziś o nim myślę, nie potrafię się nie uśmiechnąć. Choć już dawno przestało mnie śmieszyć to, jak zakładał skarpetki nie do pary i twierdził, że to jego „modowy bunt przeciwko systemowi”. Mateusz był jak meteor – pojawił się nagle, narobił hałasu, zostawił po sobie iskry, a potem zniknął tak samo szybko, jak się pojawił.

Był ode mnie młodszy o całe dziesięć lat, a mimo to przy nim czułam się czasem jak rozkapryszona dwudziestolatka. Ja – z uporządkowanym życiem, z listą planów na przyszłość, z kredytem, dietą bezglutenową i zmywarką. On – bez pracy, bez planów, z plecakiem zamiast walizki i pomysłem, że można żyć „na dziko”. A mimo to... przepadłam. I nie żałuję. Bo Mateusz zostawił po sobie coś więcej niż wspomnienia.

Spojrzał na mnie z ukosa

Poznałam go w najgłupszy możliwy sposób – w kolejce po naleśniki na festiwalu muzycznym, na który pojechałam kompletnie z przypadku, bo przyjaciółka wygrała bilety.

– Stoisz za mną, czy tylko się gapisz? – rzucił przez ramię, nawet się nie odwracając.

– Zależy. Jeśli nie wiesz, jak smakują te z masłem orzechowym, to tylko się gapię – odpowiedziałam, nie wiedząc jeszcze, że ta rozmowa potrwa dłużej niż festiwal.

Spojrzał na mnie z ukosa, zmierzył wzrokiem i uśmiechnął się szeroko.

– Dobre są, ale po trzecim robią się niebezpieczne. Człowiek zapomina, że przyjechał tu na koncert, a nie obżerać się jak w bufecie.

Zaśmiałam się, zupełnie rozbrojona.

– Mateusz – przedstawił się, wyciągając rękę. – Nie wyglądasz na kogoś, kto jeździ na takie festiwale. Jesteś tu z przymusu?

– Jowita. I trochę z przymusu, trochę z przekory. A ty?

– Ja? Zawsze. Gdziekolwiek coś gra, tam jestem. A że nie mam pracy, to i czasu mam w bród.

Zamówił dwa naleśniki, jeden podał mi. Nie pytał, czy chcę.

– Masz. Zaryzykuj.

Nie miałam nic przeciwko

Zaczęło się od jednego naleśnika, a skończyło na tym, że spędziliśmy razem cały dzień. Koncerty, namiot, herbata z imbirem i śmiech dzieciaków tańczących w deszczu. Mateusz nie odstępował mnie na krok, jakbyśmy znali się od lat. A ja... nie miałam nic przeciwko. Wieczorem usiedliśmy na kocu, trochę z boku sceny, z widokiem na roztańczony tłum. Z głośników leciała ballada, której tekstu nie znałam, ale którą od tamtej pory pamiętam do dziś.

– I co? Nadal twierdzisz, że przyjechałaś tu przypadkiem?

– Absolutnie tak. I że jutro wracam do normalnego życia.

– To brzmi jak kara – parsknął. – Nie szkoda ci na to życia?

Nie każdy może żyć jak ty – spojrzałam na niego z ukosa. – Bez planu, bez pracy, z plecakiem i... idealną opalenizną.

– Idealną? – zaśmiał się. – Dobrze, że nie widziałaś mnie w lustrze po trzech dniach bez prysznica. To była opalenizna!

– A widzisz! Może jednak są plusy posiadania domu i łazienki? – uniosłam brwi.

– Może i są – odparł. – Ale brakuje ci iskry. Takiej głupiej, bezmyślnej. Spontaniczności.

– A tobie brakuje... kotleta z ziemniakami – wypaliłam bez namysłu.

Roześmiał się głośno, aż ludzie obok spojrzeli na nas z uśmiechem.

– Może. Dziś wolę naleśniki z tobą.

Milczałam przez chwilę.

– Masz szczęście, że umiesz oczarować kobietę

– Wiem. I że ci się jeszcze nie znudziłem.

Zaskoczył mnie

Po festiwalu wróciłam do miasta z przekonaniem, że to był tylko epizod. Weekend, który pamięta się z uśmiechem, a potem zamyka w szufladzie wspomnień. Jednak Mateusz miał inne plany. Zadzwonił dwa dni później. Jakby w ogóle nie przeszło mu przez myśl, że „dorośli” nie powinni się tak szybko przywiązywać.

– Hej, co robisz jutro o szóstej rano?

– Śpię. I nie zamierzam tego zmieniać – odpowiedziałam zaspanym głosem, bo zadzwonił o siódmej. Rano. W poniedziałek.

– To szkoda. Bo chciałem ci pokazać coś głupiego. I pięknego jednocześnie.

Coś głupiego i pięknego? To brzmi podejrzanie.

– Wschód słońca nad jeziorem. Bez ludzi, bez hałasu, tylko my, termos z kawą i moja radość z życia. No i rosa na butach.

Zawahałam się. Głos rozsądku krzyczał, że mam jutro zebranie i deadline na prezentację. A serce... Serce podskoczyło z radości.

– Podaj adres. Tylko się nie spóźnij.

Był punktualnie. Starym rowerem, z rozwianymi włosami i miną, jakby właśnie miał mnie porwać do innego świata. I chyba tak właśnie było. Droga nad jezioro zajęła nam godzinę. Gdy dojechaliśmy, było jeszcze szarawo.

– A co jak nie będzie spektakularnie? – spytałam.

– To i tak warto było cię zobaczyć w czapce z pomponem – uśmiechnął się.

Wschód był... zwyczajny, ale jego obecność – nie.

Zaczerwieniłam się

Z Mateuszem czas płynął inaczej. Potem zabrał mnie na kajaki, na wieżę widokową, do kina samochodowego. Siedzieliśmy pod kocem jak para nastolatków na wagarach. W pracy coraz częściej gubiłam wątki. Koleżanki zauważyły zmianę.

Ty się chyba zakochałaś – rzuciła Agata, przyglądając mi się z boku przy kawie.

– Nie przesadzaj. Po prostu… mam ostatnio dobry nastrój.

– A jak ten dobry nastrój ma imię?

Zaczerwieniłam się. Może rzeczywiście było widać więcej, niż chciałam pokazać. Mateusz wpadł tego dnia wieczorem bez zapowiedzi. W rękach trzymał doniczkę z bazylią i karton mleka kokosowego.

Wpadłem zrobić ci makaron. Z sosem, który smakuje jak wakacje.

– Wiesz, że można po prostu zamówić pizzę?

– Tak, ale wtedy nie zrobiłbym dla ciebie kolacji.

Krzątał się w mojej kuchni, jakby mieszkał tu od zawsze. A ja siedziałam na blacie i patrzyłam, jak kroi czosnek i co chwilę opowiada jakieś historie, które mogły być równie dobrze zmyślone.

– A ty nie tęsknisz za „normalnym” życiem? Stabilnością? – zapytałam cicho.

Zamieszał sos i spojrzał na mnie uważnie.

– A kto powiedział, że twoja stabilność jest lepsza od mojej wolności?

I wtedy zrozumiałam, że to się skończy bólem. Mimo to nie mogłam – nie chciałam – przestać.

Żyłam w zawieszeniu

Byliśmy razem. Choć żadne z nas nigdy tego głośno nie powiedziało. Mateusz nie mówił o przyszłości, a ja nie pytałam. Żyliśmy jakby w zawieszeniu – w zachwycie tu i teraz. I może to było właśnie to, co mnie najbardziej przy nim uzależniło – ten jego brak lęku przed tym, co będzie jutro. A jutro, jak to jutro, przyszło w końcu. Pewnego wieczoru, gdy siedzieliśmy na moim balkonie z kubkami herbaty i kocem na kolanach, powiedział coś, co sprawiło, że herbata przestała smakować.

Chcesz ze mną pojechać do Gruzji? Przez Bałkany, stopem. Mam kontakt z taką fundacją, szukają ludzi do pracy z dziećmi. Mógłbym coś zdziałać. Ty też. Potrzebują kogoś do ogarniania rzeczywistości.

Zatkało mnie.

– Stopem? – wydusiłam. – Mam tu pracę, kredyt, życie…

– No właśnie. Życie – przerwał. – A masz wrażenie, że to twoje życie naprawdę należy do ciebie?

Co ty gadasz?

– To, co myślę. A może właśnie teraz jest czas, żeby z niego wyskoczyć?

Patrzyłam na niego. Miał rozszerzone źrenice. Był podekscytowany jak dziecko przed wyprawą. I wtedy dotarło do mnie – on już podjął decyzję. Pojechałby nawet sam.

– Kiedy? – zapytałam tylko.

Za tydzień. Maks dwa.

Westchnęłam. Wiedziałam, że nie pojadę. I on to zrozumiał.

– Zostaniesz, prawda?

Skinęłam głową.

Zostaniesz w moim sercu. Na długo.

Odszedł cicho. Bez dramatu, bez łez. Zostawił mi kartkę przyczepioną magnesem do lodówki.

„Dzięki za każdą herbatę, każdy uśmiech i za to, że byłaś. Może kiedyś znowu gdzieś, przypadkiem, po naleśnika? – M”.

Nie odpowiedziałam. Nie napisałam, nie dzwoniłam. Wiedziałam, że to był jego styl – wchodził do czyjegoś życia bez zaproszenia i znikał, kiedy czas był odpowiedni. A ja... nie żałuję. Naprawdę nie.

Nie żałowałam

Minęły dwa lata. Wróciłam do siebie. Praca, znajomi, rower zamiast auta, więcej kwiatów w domu niż maili w skrzynce. Czasem, gdy przechodzę obok stoiska z naleśnikami, uśmiecham się mimowolnie. Ostatnio siedziałam z Agatą w kawiarni, a ona znów zaczęła temat.

– Wiesz, że ten twój Mateusz to był czysty przypadek? Ktoś taki raz w życiu się trafia. Taki, co człowiekowi miesza w głowie i zostawia bałagan.

– Może. Ale dzięki niemu przestałam się bać – odpowiedziałam. – I chyba właśnie tego wtedy potrzebowałam.

– A gdyby znów stanął w kolejce po naleśniki?

Dałabym mu zjeść pierwszy. A potem powiedziała, że płacę tym razem ja.

Agata się zaśmiała. Odwróciłam wzrok w stronę okna. I choć to był zwykły dzień, przez chwilę miałam wrażenie, że znów czuję w powietrzu jego zapach. Czegoś, co trudno było nazwać. Czegoś, co pachnie wolnością.

Jowita, 46 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:

Reklama
Reklama
Reklama