Reklama

Na wsi nie było perspektyw

Kto by przypuszczał, że kiedyś porzucę wszystko, co mam w Polsce. Dom, ziemię, pociechy. A nawet chorowitą matkę. Lecz kiedy bieda stanęła u naszych drzwi, nie było innego wyjścia. W naszych okolicach od zawsze brakowało pracy, a i w sąsiedniej mieścinie niespecjalnie potrzebowali ochotników do roboty.

Reklama

W moim przypadku los się do mnie uśmiechnął – tuż po ukończeniu szkoły zatrudniłam się w firmie produkującej mięso i wędliny. W tym miejscu spotkałam mojego przyszłego małżonka i oboje byliśmy tam zatrudnieni przez długi czas. Niestety, w pewnej chwili sytuacja naszego zakładu pracy zaczęła się pogarszać. Dla nas dwojga było to prawdziwym dramatem.

Dzieciaki były już w zasadzie dorosłymi ludźmi – no, może oprócz najmłodszego, który akurat chodził wtedy do podstawówki. Ale nawet ta starsza dwójka nie miała żadnych widoków na przyszłość. No bo co mieli robić? Nasza córa zdała maturę, ale na żadne studia się nie zakwalifikowała, a nas nie było stać, żeby opłacić jej prywatną uczelnię.

Mieszka tu sporo osób po szkole średniej, ale po co to komu? W mieście i tak szukają głównie takich z dyplomem uczelni. No to siedziała w domu. Syn, ten starszy, szkołę samochodową zrobił, ale zarabiał marne grosze, i to jeszcze na czarno. A na własny interes go nie było stać. Kiedy zamknęli naszą firmę, zaczęły się problemy.

Mama ciągle powtarzała:

– Posadź ziemniaki albo zacznij świnie hodować – mnie to doprowadzało do szału.

– Poważnie myślisz, że ziemniakami opłacę rachunki, kupię pieczywo czy zapłacę za wodę? – wzruszałam tylko ramionami. – Mamo, daj już spokój, nadeszły inne czasy. Z tych paru metrów ziemi nikt nie da rady się utrzymać.

– Jakoś ojcu się udawało – wypominała mama, która nie potrafiła nam wybaczyć, że wolimy pracować na etacie, zamiast harować na roli.

Strasznie mnie to denerwowało i wkurzało!

– Udawało, udawało – irytowałam się. – To było wieki temu! Poza tym miał sporo ziemi. Jakby tego nie roztrwonił, to może mielibyśmy własne gospodarstwo

– Na litość boską, córcia – matka załamywała ręce. – Przecież ty i twoi bracia dostaliście po równo, uczciwie.

Tylko westchnęłam i machnęłam ręką, bo co tu gadać?

Mój wujek ogarnął wszystko na miejscu

Brat mamy, a mój wujek, okazał się zdecydowanie bardziej rozgarnięty życiowo.

– Heniek zaprasza do Ameryki – stwierdził, gdy mu naopowiadałam o swoim ubóstwie. – Ale ja już mam swoje lata. Z wami, młodymi, to inna bajka.

– Mam czwórkę z przodu – wymamrotałam pod nosem.

– A ja mam już sześć dych na karku – zagrzmiał donośnym głosem. – Słuchaj, jak zechcesz, to się skontaktuję z Heńkiem i go podpytam. Jak dla mnie robotę wyszukał, to i dla ciebie coś wygrzebie. Ewentualnie chociaż dla tego twojego faceta…

Niby tak, ale zanim zdążyłam pomyśleć, czy faktycznie mam ochotę szukać szczęścia za granicą, sprawy potoczyły się błyskawicznie. Wujek nawet pożyczył mi forsę na podróż!

– Zarobisz, oddasz, a potem męża ściągniesz i dzieci – rzucił na pożegnanie, życząc powodzenia.

– Dziecko, co ci strzeliło do głowy?! – lamentowała mama. – A co z gospodarstwem? Z dziećmi?

– Zostaną pod opieką ojca – odparłam. – A gospodarstwa przecież nie zjemy, trzeba zarobić na życie.

– Przecież z ziemi też rodzi się chleb...

Przytaknęłam jedynie, wzdychając cicho pod nosem. Matka tkwiła myślami w przeszłości, kurczowo trzymając się dawnych obyczajów. Liczyło się dla niej tylko to, czy kartofle obrodziły i czy dziki nie zniszczyły zbóż. Ale co mnie to tak naprawdę obchodziło? Uprawiałam tyle, żeby nam starczyło, sprzedaż i tak nie miała sensu przy tak małych ilościach. Lecz mama zupełnie tego nie pojmowała.

Podjęłam decyzję o wyjeździe. Nie przyszło mi to łatwo – w obcym kraju, z dala od bliskich, bez znajomości języka. Rodzina przyjęła mnie z otwartymi ramionami, ale przecież nie mogli mnie wiecznie utrzymywać! Tyrałam jak dziki osioł, a każdy grosz, jaki udało mi się zaoszczędzić, wysyłałam do domu. Kiedy w końcu stanęłam na nogi, okazało się, że moja córka planuje wyjazd do Anglii.

– Mamuś, Natalia tam jest – oznajmiła podczas naszej rozmowy telefonicznej. Załatwiła mi robotę. Jadę.

No i tyle ją widzieli. Faktycznie załapała się na jakąś fuchę, a ja w gruncie rzeczy poczułam wielką ulgę. Bo tak naprawdę, nawet z tym moim wsparciem, to co ona tu miała? Wieczną biedę bez żadnych widoków na przyszłość. A tam, przy wsparciu przyjaciół, momentalnie stanęła na nogi. A nawet więcej – wyszło na jaw, że i dla mnie coś się znajdzie do roboty.

Kasy na życie nie brakowało

Nie musiałam się nad tym zastanawiać choćby przez moment. Przynajmniej będę mogła mieć córkę blisko siebie! Co prawda, planowałam ściągnąć do siebie męża, ale zdecydowaliśmy, że spotkamy się dopiero w Anglii. Szybciutko udało nam się znaleźć robotę. Dowiedzieliśmy się, że pewne małżeństwo poszukuje kogoś do pomocy w domu i do pracy przy koniach. A my, jako że pochodzimy ze wsi, to na koniach znamy się jak mało kto, w końcu jeszcze niedawno mieliśmy własne gospodarstwo. No i do tego moglibyśmy pracować razem i razem mieszkać. Byłoby głupotą nie skorzystać z takiej okazji!

No jasne, że od razu wpadliśmy na pomysł, żeby chłopaków też tu ściągnąć. Młodszy to się palił do tego, ale starszy ani myślał ruszać się z kraju.

– Nigdzie się nie wybieram, znalazłem robotę – wyjaśniał. – Poza tym mam przecież dziewczynę, która kończy studia, nie rzuci ich na ostatniej prostej. Ewentualnie później...

Nasza rodzina niemal w komplecie wylądowała poza Polską. Wiedliśmy całkiem przyzwoite życie – pieniędzy starczało na utrzymanie, rodzinę wspieraliśmy finansowo, a nawet kilka razy w roku byliśmy w stanie pozwolić sobie na podróż do kraju. Naprawdę nieźle sobie radziliśmy! Choć te wizyty w ojczyźnie zawsze wywoływały mieszane uczucia...

Z jednej strony cieszyło mnie, gdy widziałam, jak dzięki naszej pomocy gospodarstwo znów staje na nogi. Najstarszy syn wykańczał dom, ogrodzenie odnowił. Szykował się do swojego wesela. Jednak mimo wszystko moja mama wciąż nie potrafiła odnaleźć szczęścia

– Kawał pola, co mogłoby plony dawać, to on w dzierżawę innym oddaje – biadoliła. – Źle go wychowałaś. Popatrz no, kompletnie sad wyrąbał, z korzeniami powyrywał, stwierdził, że nie ma zamiaru liści sprzątać, a i tak nikt przetworów już nie robi. Dobra, on akurat nie robi. Kartofli to już w ogóle nie sieje, możesz w to uwierzyć? Zupełnie go nie nauczyliście, jak kochać i szanować ziemię.

– Mamuś, no przecież wiesz, że w dzisiejszych czasach z takiej roboty nikt nie wyżyje! – ciągle usiłowałam jej to przetłumaczyć. – Gdybyśmy nie przesyłali forsy, to ten cały interes przez te długi już od dawna poszedłby z torbami!

– No wiadomo, jaki szef, taki biznes – mama miała swoje zdanie na ten temat.

Miałam nadzieję, że pewnego dnia wrócimy w tamte strony. Może założymy hodowlę ryb w stawie. Ewentualnie zakupimy kawałek gruntu i zasadzimy jakieś bio warzywa. Albo zainwestujemy w kilka uli. Jednak to były jedynie wizje, a właściwie fantazje, gdzieś tam w dalekiej przyszłości. Obecnie należało skupić się na codziennym życiu, oszczędzaniu, łataniu budżetowych niedoborów i ratowaniu tego, co jeszcze można uratować.

Rok w rok kalkulowaliśmy, analizowaliśmy i wciąż dochodziło do nas, że powrót do ojczyzny nie jest jeszcze możliwy, że będziemy musieli trochę dłużej popracować na obczyźnie, żeby zarobić na kromkę chleba. Nasza córka zakochała się w Angliku, stanęli na ślubnym kobiercu i doczekali się dwójki pociech. Młodszy syn ukończył angielską szkołę i ma niezłą fuchę. Starszy również założył rodzinę, ale w Polsce, spodziewa się dziewczynki, pracuje jako kierowca tira i nie planuje wyjazdu za granicę. No a my...

To już nie jest moje miejsce

Za granicą jesteśmy już ponad dekadę. Coraz mniej dyskutujemy na temat powrotu w rodzinne strony. Szczerze mówiąc, co nas tam czeka? Kiedy odwiedzam dom, dostrzegam postępujące zmiany. Moja rodzicielka, z roku na rok bardziej przygarbiona, co ranek rusza na łąki, by zbierać zioła. Pod koniec lata waży w rękach dojrzałe kłosy zbóż. Przesiewa piach między palcami.

Ona tę ziemię kocha. Twierdzi, że to ona dała jej i nam pożywienie. Ja jednak patrzę na to z innej perspektywy. Wspominam swoje dzieciństwo, kiedy ojciec spędzał całe dnie pracując na roli, a mama zajmowała się ogrodem warzywnym. Ja i moi bracia praktycznie wychowywaliśmy się sami, bo kto na wsi znajduje czas, by pilnować dzieciaków? Matka od ciągłego pochylania się zbierając kartofle i marchew, ma przygarbioną sylwetkę.

Ojciec od harówki na roli przedwcześnie umarł, kawał czasu temu. Bracia lata świetlne temu spieniężyli grunty, które im przekazał, postawili domy albo przenieśli się do miasta. Ja dałam nogę za granicę. Teraz z tej ziemi nie da się wyciągnąć nawet na skromne życie. Mój mąż też to dostrzega. Przestał już marzyć o sadzawce i pszczołach. Coraz rzadziej mówi, że takie pieczywo i kiełbasy to tylko nad Wisłą. Tęskni tak jak i ja. Ale jak tu wracać, po co?

Tego lata również spędziliśmy tutaj dwa tygodnie. Rzuciłam okiem na podwórko, na pola, które ktoś obcy obsiał, bo są w dzierżawie, na opustoszałą oborę i walącą się ze starości stodołę. Paweł, mój najstarszy syn, wspomniał, że jesienią ją rozbierze. I słusznie, bo może runąć w każdej chwili i kogoś skrzywdzić. Gdy odjeżdżaliśmy w tym roku, pierwszy raz przyszło mi do głowy, że jadę do domu. Chodzi mi o Anglię. I chyba faktycznie tak jest. Nie wyrwę z serca ojczyzny, zawsze będę tęsknić za mamą, a nawet za naszą ziemią. Ale to już nie moje miejsce do życia.

Reklama

Grażyna, 52 lata

Reklama
Reklama
Reklama