„Matka mną gardzi, bo wyszłam za mechanika. Dla niej facet bez studiów i garnituru już na wstępie jest skreślony”
„Odtwarzałam tę scenę: stół, moje drżące dłonie, wzrok matki wbity w jego palce. Te palce, które codziennie dźwigały czyjś dom, wygładzały tynk, niosły narzędzia i wracały do mnie. A dla niej to nie była kultura. To był wstyd”.

- Redakcja
Nie pamiętam, żeby w moim domu mówiło się o miłości. Mówiło się o sukcesie. O tym, że trzeba „umieć się zaprezentować”. Że nie wypada nie wiedzieć, który widelec jest do ryby, a który do przystawki. Że przy ludziach trzeba „trzymać poziom”.
Moja matka była królową pozorów — idealnie przycięta grzywka, paznokcie zawsze w jednym odcieniu nude, a jej eventowa firma obsługiwała wesela, które wyglądały jak z katalogu „Vogue Weddings”. Ojciec? Cichy, obecny w cieniu. Zawsze w garniturze, ale bez głosu. Niewiele o nim myślę. Może to smutne, ale nie mam do czego wracać. Był. Tylko tyle.
Jestem po trzydziestce, uczę języka polskiego w liceum i, ku rozczarowaniu mojej matki, mam zdarte buty, dwie pary porwanych jeansów i twarz, która bardziej mówi: „czytam Stasiuka”, niż „biorę udział w networkingowym brunchu”. Żyję po swojemu, choć czasem to znaczy po prostu: „po cichu płaczę, kiedy matka rzuci jakimś swoim zimnym tekstem”.
A potem pojawił się Krzysiek. Spotkaliśmy się na działce mojej przyjaciółki. On przyszedł naprawić ogrodzenie. Miał ręce w smarze, głos cichy jak letni wieczór i uśmiech. Był zupełnie inny niż wszyscy moi wcześniejsi faceci. Nie miał garnituru, tylko flanelową koszulę. Pracował na budowie i pokochał mnie z taką prostolinijną czułością, że od razu wiedziałam, że jest mój.
Gardziła nim
Któregoś razu przyprowadziłam go do domu na obiad. Usiedliśmy przy stole. Krzysiek był trochę spięty, ale starał się być uprzejmy. I właśnie wtedy matka pierwszy raz dała popis.
– Czym się pan zajmuje? – zapytała, patrząc na jego dłonie.
– Pracuję przy remontach. Elewacje, dachy, czasem wykończenia wnętrz. Różnie bywa – odpowiedział spokojnie.
Matka zmarszczyła nos i upiła łyk wina. I wtedy, jakby z rozbawieniem, rzuciła:
– No tak… Nie każdy musi mieć kulturę w palcach.
Zamilkliśmy. Ojciec nie powiedział nic. Krzysiek tylko lekko skinął głową.
Po tamtej kolacji przez całą noc nie mogłam zasnąć. Leżałam na boku, wpatrzona w ciemność. Krzysiek spał odwrócony plecami, a może tylko udawał. W mojej głowie bez końca odtwarzałam tę scenę: stół, moje drżące dłonie, wzrok matki wbity w jego palce. Te palce, które codziennie dźwigały czyjś dom, wygładzały tynk, niosły narzędzia i wracały do mnie. A dla niej to nie była kultura. To był wstyd.
Wstydziłam się. Ale nie jego. Siebie. Że nie potrafiłam wtedy nic powiedzieć. Że pozwoliłam, by przy moim stole ktoś go tak potraktował. Nawet jeśli tym kimś była kobieta, która mnie wychowała.
Było mi głupio
Około trzeciej nad ranem usłyszałam, jak Krzysiek wstaje. Cicho poszedł do kuchni. Podniosłam się, założyłam bluzę i ruszyłam za nim. Siedział przy stole, pił wodę, spojrzał na mnie tym swoim spokojnym, zmęczonym wzrokiem.
– Nie śpisz? – zapytałam, siadając obok.
– Nie bardzo – odpowiedział krótko.
– Ja też nie. Cały czas myślę o tej kolacji… Krzysiek, przepraszam. Naprawdę przepraszam.
Pokręcił głową.
– To nie twoja wina – powiedział cicho.
– Może nie powinnam była was przedstawiać… Może to był błąd.
– Nie wstydź się mnie. Wstyd to nie te dłonie – powiedział, patrząc gdzieś za moje ramię.
Chciałam go wtedy objąć, powiedzieć, że jest lepszym człowiekiem niż wielu tych w garniturach, którzy na bankietach ściskają sobie nawzajem dłonie wypielęgnowane, ale puste. Ale nie zrobiłam tego. Tylko milczeliśmy.
Chciałam to naprawić
Następnego dnia pojechałam do rodziców sama. Krzysiek nie chciał jechać i nie dziwiłam mu się. Wchodziłam z bijącym sercem. Matka jak zwykle była nienagannie ubrana, siedziała przy kawie i przeglądała dokumenty.
– Możemy porozmawiać? – zapytałam.
– Jeśli o Krzysztofie, to już chyba wszystko powiedziałam – odparła bez podnoszenia wzroku.
– Co ty o nim naprawdę sądzisz?
Matka spojrzała na mnie, a w jej oczach była chłodna pewność.
– Myślałam, że lepiej cię wychowałam.
Zamilkłam. W gardle miałam sucho.
– On mnie kocha. I ja jego.
– Nie zapraszaj mnie na ślub, jeśli nie chcesz, żebym się wstydziła – powiedziała chłodno.
– To nie ty stoisz na ślubnym kobiercu.
– Nie. Ale ty nie powinnaś tam stać z nim.
Wyszłam bez słowa. W drodze do domu czułam tylko, że tracę grunt. Ale jednocześnie wiedziałam, że muszę się odciąć. Albo wybiorę siebie, albo dalej będę marionetką w jej spektaklu. Poczułam wtedy, że naprawdę stoję sama. Ale też że nigdy nie byłam silniejsza.
Podjęłam decyzję
Ślub odbył się w ciepły, wrześniowy dzień. Bez pompy, bez kamerzysty z dronem, bez matki. Czułam jej brak już przy ubieraniu sukni – nie zapytałam nikogo, czy dobrze leży. Sama zdecydowałam o wszystkim. Było skromnie, ale pięknie. Ciotka Hanka podeszła do mnie na weselu, poprawiając koronkę przy moim ramieniu.
– A twoja mama…? – zaczęła delikatnie.
– Nie chciała być częścią mojego szczęścia – powiedziałam.
Nie musiałam więcej tłumaczyć. Podczas pierwszego tańca Krzysiek szepnął mi do ucha:
– I tak wyglądasz jak z bajki.
Wtedy to poczułam – może i czegoś brakowało, ale niczego mi nie ubyło.
Później, gdzieś między drugim daniem a tortem, telefon zawibrował. Wiadomość od niej. Jedno zdanie: „Gdy się ockniesz, zadzwoń”.
Nie wytrzymałam
Wyszłam z sali. Czytałam to zdanie bez końca, aż litery zaczęły się rozmazywać. Krzysiek znalazł mnie na zewnątrz.
– Co się stało?
Podałam mu telefon. Pokiwał tylko głową. Patrzyłam na niego długo, wzięłam głęboki oddech i powiedziałam:
– Właśnie dlatego nie mogła przyjść. Bo to było prawdziwe.
Czekałam kilka dni. Wiedziałam, że jeśli nie pojadę do niej teraz, nie pojadę już nigdy. Weszłam do jej mieszkania bez pukania, jak za dawnych czasów. Siedziała przy stole, piła herbatę. Nie wyglądała na zaskoczoną.
– Widziałam zdjęcia. Ładna suknia – powiedziała, nie patrząc na mnie.
– Miałam najpiękniejszy dzień życia. A ciebie nie było.
Milczała długo.
– Bo to nie był dzień, który powinnam wspierać.
– Nie jestem tobą. I nie chcę być – odpowiedziałam spokojnie.
Patrzyłyśmy na siebie przez chwilę. Ona w swojej skorupie, ja z bólem, ale bez lęku. I choć w jej oczach pojawiły się łzy, nie sięgnęła po mnie. Tylko rzuciła:
– Zrozumiesz kiedyś.
Wyszłam. I choć drżały mi ręce, czułam, że zrobiłam to, co trzeba.
Karolina, 31 lat
Czytaj także:
- „Na Dzień Matki wyłożyłam masę kasy na drogi prezent dla teściowej. Zamiast słów wdzięczności, obrzuciła mnie błotem”
- „Gdy on liczył moje PIT-y, ja liczyłam na coś więcej. Mąż nie zasługiwał na to, co zrobiłam, ale serce nie sługa”
- „Mąż zaczął chodzić do kościoła. Mówił, że się nawraca, ale ja dobrze wiedziałam, że coś tu śmierdzi”