Reklama

Kiedy wróciłam do rodzinnej wsi po kilku latach spędzonych na studiach, miałam wrażenie, że wszystko wygląda dokładnie tak samo jak wtedy, gdy wyjeżdżałam. Te same piaszczyste drogi, te same domy z dachami pokrytymi blachą, te same spojrzenia ludzi, którzy zawsze zdawali się wiedzieć więcej, niż powinni. A jednak czułam się tutaj jak gość, jak ktoś, kto nie do końca pasuje do tej układanki.

Reklama

Na początku byłam pełna optymizmu. Cieszyłam się na myśl o tym, że odpocznę, pooddycham świeżym powietrzem, nacieszę się ciszą, której brakowało mi w mieście. Myślałam, że nikomu nie będzie przeszkadzać, że jestem trochę inna, że mam swoje pasje i nawyki, które przywiozłam ze sobą. Nie wyobrażałam sobie dnia bez kilku minut jogi, więc zaraz po śniadaniu wychodziłam na podwórko, rozkładałam matę i ćwiczyłam. Czułam, jak napięcie odpływa z ciała, jak umysł się oczyszcza, a ja na chwilę odnajduję równowagę.

Matka patrzyła na to wszystko coraz bardziej podejrzliwie. Na początku tylko wzdychała, kręciła głową, czasem rzucała jakieś półsłówko, że "to dziwnie wygląda", ale nie mówiła nic wprost. Za to sąsiedzi mieli więcej odwagi. Najpierw były tylko ukradkowe spojrzenia zza płotów, potem szepty, które cichły, gdy przechodziłam obok. Wreszcie pojawiły się jawne komentarze. "Co to ona wyprawia, po co się tak wygina?", "Aż się patrzeć nie chce, człowiekowi zaraz się robi nieprzyjemnie", "Jakby jej czegoś brakowało".

Zaczęłam zauważać, że w sklepie ludzie nagle milkli, gdy wchodziłam. Że pani Zosia, nasza sąsiadka, która zawsze była wścibska, teraz patrzyła na mnie nie tylko z zaciekawieniem, ale i z wyraźnym niepokojem. Kiedyś nawet zagadnęła matkę przy furtce i usłyszałam, jak mówi: "Mój Boże, ależ ona tam się kręci na tym podwórku, jakby coś odprawiała! Przecież to takie... takie nienaturalne!".

Matka nie odpowiedziała wtedy nic konkretnego, ale jej milczenie mówiło więcej niż słowa. Widziałam, jak zaciska usta, jak spuszcza wzrok, jak unika rozmów na mój temat. Wiedziałam, że wstydzi się tego, co robię, nawet jeśli nie potrafiła powiedzieć tego wprost. I choć próbowałam przekonywać siebie, że to tylko głupie uprzedzenia, że nic mnie to nie obchodzi, to jednak gdzieś w środku czułam coraz większy ciężar. Bo czy można być sobą tam, gdzie każdy krok jest oceniany, a każda inność budzi niepokój?

Poczułam się bezsilna

Dzień zapowiadał się ciepło i spokojnie. W powietrzu unosił się zapach skoszonej trawy, a słońce leniwie wyłaniało się zza chmur. Rozłożyłam matę na trawie i stanęłam na niej boso. Wzięłam głęboki wdech i uniosłam ręce do góry, pozwalając, by znajome ruchy wprowadziły mnie w stan spokoju. Ciało znało te sekwencje na pamięć, każda pozycja była jak powrót do siebie samej.

Nie minęło jednak nawet pięć minut, gdy usłyszałam szybkie kroki i trzask drzwi.

– Dziecko, ludzie patrzą! – Matka stała na progu domu, jej sylwetka odcinała się na tle białej ściany.

Nie odwróciłam się od razu. Przeszłam płynnie do kolejnej pozycji, ignorując jej głos, który już na wstępie brzmiał groźnie.

– Ćwiczę, mamo – powiedziałam spokojnie. – To tylko joga.

Tylko joga?! – W jej głosie było tyle oburzenia, jakbym właśnie zaczęła tańczyć nago na środku wsi. – A co powie pani Zosia? Ona twierdzi, że wyglądasz, jakbyś diabła przywoływała!

Westchnęłam i wyprostowałam się, w końcu na nią spoglądając. Stała na schodach w szlafroku, ręce miała skrzyżowane na piersi, a twarz ściągniętą z niezadowolenia.

– Mamo, naprawdę nie interesuje mnie, co mówi pani Zosia – odparłam, zwijając matę.

– Nie interesuje cię?! – Matka uniosła brwi i spojrzała na mnie tak, jakby zobaczyła mnie po raz pierwszy. – Jeszcze zobaczysz, co to będzie – rzuciła w końcu i odwróciła się na pięcie, wracając do domu.

Mam prawo żyć, jak chcę

Stałam przez chwilę w miejscu, czując w sobie mieszankę irytacji i bezsilności. Czy naprawdę dla mojej matki ważniejsze było to, co powiedzą sąsiedzi, niż to, jak ja się czuję? Gdy tak rozmyślałam, usłyszałam szmer rozmowy za płotem. Dwie sąsiadki – pani Zosia i pani Jadzia – stały tam z rękami założonymi na biodrach, żywo dyskutując.

– I co, skończyła? – zapytała Jadzia, nie kryjąc satysfakcji.

– Ano skończyła. Boże, co to za czasy, żeby się tak wyginać na oczach ludzi... – westchnęła Zosia, teatralnie kręcąc głową.

Nie miałam ochoty wdawać się w rozmowę. Zacisnęłam usta i zwinęłam matę mocniej, niemal ją gniotąc. W głowie kotłowały mi się myśli. Mogłam coś powiedzieć, mogłam się bronić, wytłumaczyć im, że joga to nie żadna czarna magia, tylko ćwiczenia. Ale wiedziałam, że to niczego nie zmieni. One i tak miały już swoją wersję tej historii, którą pewnie jeszcze tego samego dnia powtórzą wszystkim na rynku.

Wróciłam do domu i zamknęłam się w swoim pokoju. Oparłam się o drzwi, czując, jak narasta we mnie frustracja. Z jednej strony wiedziałam, że nie robię nic złego, że mam prawo żyć tak, jak chcę. Ale z drugiej... czy bycie sobą było warte tej niekończącej się walki z wiejską społecznością, która nigdy mnie nie zaakceptuje?

To był dopiero początek

Przez cały dzień matka nie odezwała się do mnie ani słowem. Wiedziałam, że to jej sposób na okazanie dezaprobaty – ciche fochy, które miały mnie zmusić do refleksji. Tyle że ja nie zamierzałam się tłumaczyć. Wieczorem, gdy siedziałam w kuchni nad kubkiem herbaty, weszła do pomieszczenia i zaczęła myć naczynia.

– W niedzielę idziemy do kościoła – powiedziała w końcu, nie patrząc na mnie.

– Mamo… – westchnęłam. – Ty idziesz. Ja nie muszę.

Odwróciła się gwałtownie, trzymając talerz w mokrych dłoniach.

– Jeszcze mi wstydu przed księdzem narobisz! I tak już się na ciebie patrzy, jakbyś była nie wiadomo kim.

Zacisnęłam palce na kubku. Wiedziałam, że nie odpuści. Gdyby chodziło tylko o nią, może by mnie zostawiła w spokoju, ale tu chodziło o „co ludzie powiedzą”.

– Dobrze – ucięłam krótko.

Matka skinęła głową i wróciła do mycia naczyń. Myślała, że wygrała. Nie wiedziała jeszcze, że to dopiero początek tej wojny.

Nawet ksiądz mówił

Kościół był pełen, jak co niedzielę. Kobiety w chustach, mężczyźni w wyprasowanych koszulach, dzieci wiercące się w ławkach. Siedziałam obok matki, czując na sobie spojrzenia. Wszyscy wiedzieli, że jestem „tą od jogi”. Niektórzy patrzyli z ciekawością, inni z nieskrywaną dezaprobatą.

Kazanie zaczęło się niewinnie, ale po chwili ksiądz podniósł głos i mówił o „niebezpiecznych wpływach ze wschodu”. O ludziach, którzy „eksperymentują z obcymi praktykami”, zamiast trwać przy wierze ojców. Matka zacisnęła usta, ale nie musiała nic mówić. Wiedziałam, co myśli: „Masz dowód. Nawet ksiądz mówił.”

Po mszy szłyśmy w milczeniu. Czułam, jak matka się gotuje, czeka tylko, aż pierwsza coś powiem. Nie zamierzałam jej tego ułatwiać.

– Widzisz?! – wybuchła w końcu. – Nawet ksiądz mówił! Nie możesz po prostu być normalna?

– Mamo, ksiądz mówi różne rzeczy. Joga to tylko ćwiczenia.

– Nie będę się za ciebie wstydzić przed całą wioską! – rzuciła, patrząc na mnie ostro. – Przestań robić z siebie dziwadło.

Wzięłam głęboki oddech, żeby nie powiedzieć czegoś, czego potem będę żałować.

– Jeśli wstydzisz się własnej córki, to może problem nie jest we mnie?

Matka spojrzała na mnie zranionym wzrokiem, ale nie odpowiedziała. Przyspieszyła kroku i pierwsza weszła do domu. Ja zostałam jeszcze chwilę na zewnątrz. Patrzyłam na wieś, na ludzi kręcących się po rynku, na spojrzenia pełne osądów.

Nie zamierzałam odpuścić.

W końcu nie wytrzymałam

Kilka dni później, gdy szłam na zakupy, czułam, że coś się zmieniło. Plotki rozlały się po wsi jak woda po ulewnym deszczu. Ludzie nie tylko patrzyli, ale i szeptali, a niektórzy nawet nie kryli się z komentarzami.

– Ona tam w tych dziwnych pozach stoi, jakby coś odprawiała! – usłyszałam głos pani Zosi, gdy mijałam ryneczek. – Może jakieś czary?!

A może szuka męża? – rzuciła druga, parskając śmiechem.

Zatrzymałam się. Powinnam przejść obojętnie, ale coś we mnie pękło.

– Może zapytacie mnie wprost, zamiast dorabiać historie? – powiedziałam głośniej, niż zamierzałam.

Kobiety aż podskoczyły, jakby nie spodziewały się, że odpowiem. Pani Zosia poprawiła chustkę na głowie i spojrzała na mnie z udawaną niewinnością.

– Ależ my tylko głośno myślimy, Kalinko – powiedziała przeciągle. – Wiesz, ludzie się martwią.

– O co? – Uniosłam brwi. – Że ćwiczę na podwórku?

Pani Jadzia chrząknęła.

– To nie wygląda dobrze, dziecko.

– Nie wygląda dobrze? – powtórzyłam. – A picie piwa pod sklepem o siódmej rano wygląda dobrze? A obgadywanie ludzi w kolejce po chleb?

Zapadła cisza. Widziałam, jak ich oczy robią się większe, jak po raz pierwszy odwracają wzrok.

Miałam dość zaścianka

Nie czekałam na odpowiedź wiejskich matron. Wróciłam do domu z wypiekami na twarzy i torbą pełną ziemniaków, które kupiłam tylko po to, żeby nie wyjść z rynku z pustymi rękami. Nie chciałam dać tym plotkarom satysfakcji, uciekając z podkulonym ogonem.

Matka stała w kuchni, jakby przeczuwała, że coś się stało.

– Naprawdę przejmujesz się tym, co plecie pani Zosia? – rzuciłam, zanim zdążyła mnie o cokolwiek zapytać.

Westchnęła ciężko i oparła się o blat.

– Nie chcę, żebyś miała łatkę wariatki – powiedziała ciszej, niż się spodziewałam.

– Wolę być „wariatką”, niż kimś, kim nie jestem – odpowiedziałam.

Nie odpowiedziała. Po raz pierwszy w jej oczach zobaczyłam coś innego niż gniew – może rezygnację, a może... zrozumienie?

Ale to nie miało znaczenia. Wiedziałam już, że dla tej wsi zawsze będę inna. Postanowiłam wyjechać, bo nie miałam zamiaru udawać kogoś, kim nie jestem.

Reklama

Kalina, 25 lat

Reklama
Reklama
Reklama