Reklama

Święta Bożego Narodzenia zawsze były dla mnie czasem pełnym napięcia. W innych domach ludzie zbierali się przy stole, cieszyli się obecnością bliskich i dzielili opłatkiem z uśmiechem. U nas panowała chłodna uprzejmość, która bolała bardziej niż otwarta wrogość.

Przygotowania ze wstrzymanym oddechem

Nakrywałam stół z takim samym pośpiechem i dokładnością jak co roku. Matka stała w kuchni, drobiazgowo układając śledzie na półmisku, jakby to od ich symetrii zależało, czy ten wieczór będzie udany.

– Obrus jeszcze raz przeprasuj – rzuciła bez spojrzenia, jakby mówiła do powietrza.

Zrobiłam to. Żelazko przesuwało się po materiale, a ja obserwowałam swoje odbicie w szybie kuchennego okna. Twarz – niby znajoma, ale jakby nie moja. Usta ściśnięte, oczy zmęczone. I to uczucie, że znów jestem dodatkiem, nie gościem.

Matka w końcu usiadła przy stole. Spojrzała na zegarek.

– Spóźnia się – burknęła, mając na myśli Romana, znajomego z kościoła, którego zaprosiła na Wigilię, „żeby nie był sam”.

Nie zapytała mnie, czy mam ochotę spędzić święta z obcym człowiekiem. Nie zapytała też, co u mnie. Przez całe przygotowania mówiła tylko o daniach, dekoracjach i porządkach.

– Może byś się przebrała – dorzuciła. – Wyglądasz jakbyś przyszła tu przypadkiem.

Zacisnęłam zęby i skinęłam głową. Weszłam do swojego dawnego pokoju. Nadal stało tam moje łóżko, choć przez większość roku i tak mieszkałam gdzie indziej. Spojrzałam na sukienkę, którą specjalnie zabrałam na święta, ale odechciało mi się ją zakładać. Założyłam tylko czysty sweter. W lustrze znów zobaczyłam tę samą twarz – znikającą. Niewidzialną. Nawet w Wigilię.

Jej rytuał – poprawiać, krytykować

Roman wszedł tuż po osiemnastej z opakowaniem makowca. Matka rozpromieniła się, jakby odwiedził ją papież.

– Romanie, jak miło, że jesteś! – zawołała, podchodząc i całując go w policzek.

Stałam z boku, jak wieszak na płaszcze. Dopiero po chwili matka rzuciła okiem w moją stronę.

– To moja córka. Przyjechała na święta – powiedziała z takim tonem, jakby dodawała: „no niestety”.

Roman był miły. Uśmiechał się uprzejmie, zapytał, czym się zajmuję, ale widziałam, że głównie przyszedł dla niej. Rozmawiali o parafii, o sąsiadach, o planach na nowy rok. Ja siedziałam obok i kroiłam talarki z pieczonych ziemniaków – ulubione z dzieciństwa. Kiedyś robiliśmy je razem z ojcem. Zmarł osiem lat temu. Od tego czasu ich smak się zmienił.

– Zrobiłaś je na twardo – rzuciła matka zgryźliwie. – Roman woli, jak się rozpływają w ustach.

– Może następnym razem się uda – powiedział z uśmiechem, próbując rozładować napięcie.

Milczałam. Łyżka w mojej dłoni zawisła nad talerzem, ale nie miałam apetytu. Wiedziałam, że nawet gdyby ziemniaki były idealne, matka znalazłaby coś, do czego można się przyczepić. Taki był jej rytuał – poprawiać, krytykować, podkreślać swoją wyższość.

Po kolacji zaproponowałam zmywanie. Chciałam mieć pretekst, by wstać od stołu. Roman się uśmiechnął i powiedział, że pomoże. Matka machnęła ręką.

– Nie, dziecko to zrobi. Ty odpocznij.

Dziecko. Miałam trzydzieści cztery lata. A nadal byłam „tym dzieckiem”, które zawadza i psuje nastrój.

Czułam się jak cień

Po kolacji Roman został jeszcze na kolędowanie. Matka wyciągnęła śpiewniki, a ja poczułam, że jestem w jakimś teatrze, do którego nikt mnie nie zaprosił. Śpiewali z zapałem, czasem się mylili, śmiali się, poprawiali teksty. Ich głosy brzmiały jak ze starej płyty, której ktoś zapomniał wyłączyć.

– Śpiewasz z nami? – zapytała matka, ale jej głos nie miał w sobie ani cienia zachęty.

Usiadłam z boku. Udawałam, że czytam wiadomości w telefonie. W rzeczywistości scrollowałam bezmyślnie, by tylko nie patrzeć na ich uśmiechy. W końcu Roman spojrzał na zegarek i powiedział, że pora wracać do domu.

– Nie śpiesz się tak – rzuciła matka z udawaną kokieterią. – Chyba nie pozwolimy ci iść bez sernika.

Zabrała się za pakowanie ciasta do pudełka. Sernik piekłam ja. Spędziłam pół dnia na szukaniu przepisu, który przypominał ten z dzieciństwa. Matka go nie pochwaliła. Nawet nie wspomniała, że to ja go zrobiłam.

– Dziękuję, naprawdę dziękuję za ten wieczór – powiedział Roman, wychodząc. – Było mi bardzo dobrze.

– Nam również – odpowiedziała matka, uśmiechając się ciepło.

Gdy drzwi się zamknęły, cisza wróciła do mieszkania jak nieproszony gość.

– Miło, że chociaż on potrafi się zachować – rzuciła matka, zbierając talerze ze stołu.

Nie odpowiedziałam. Czułam się jak cień. Obecna, ale niewidzialna. Chciałam zapytać, dlaczego wciąż nie potrafi ze mną być tak serdeczna, jak z tym niemal obcym człowiekiem. Ale wiedziałam, że odpowiedź będzie chłodna. Jak cały ten dom.

Przełknięte łzy przy barszczu

Następnego dnia rano unikałyśmy się jak zawsze. Ja siedziałam w kuchni z kubkiem herbaty, matka krzątała się w salonie. Udawałyśmy, że nie ma między nami napięcia, że wszystko odbyło się tak, jak trzeba. Ale wystarczyło jedno spojrzenie, jedno westchnienie za głośno – i znowu by eksplodowało.

Zbliżała się pora obiadu. Usiadłyśmy do stołu w milczeniu. Zupa parowała, pachniała znajomo, ciepło. Wzięłam łyżkę i spróbowałam. Była za słona. Tak jak poprzedniego roku. Jakby co roku zapominała, że nie cierpię przesolonego jedzenia.

– Coś nie tak? – zapytała chłodno.

– Trochę za słony – odpowiedziałam spokojnie.

Wzruszyła ramionami.

– Roman mówił, że lubi mocny smak. Może się przyzwyczaisz.

Mocny smak. Wszystko pod Romana. Nawet barszcz.

– Może warto czasem ugotować coś, co ja lubię – rzuciłam cicho, nie patrząc na nią.

– Jakby ci aż tak zależało, sama byś sobie ugotowała – odburknęła.

Przełknęłam łzy razem z kolejną łyżką zupy. Już nawet nie próbowałam się bronić. Nie było sensu. Każda próba kończyła się tak samo – poczuciem winy i zmęczeniem.

Wyszłam z kuchni i zamknęłam się w łazience. Patrzyłam w lustro przez kilka minut. Pomyślałam, że chyba przyszedł czas, żeby te święta były ostatnie, które spędzam w tym domu.

Te słowa zabolały bardziej niż krzyk

Wieczorem spakowałam torbę szybciej, niż planowałam. Składałam ubrania mechanicznie, jakbym wykonywała ćwiczenie, które znałam na pamięć. Matka nie zapytała, dokąd idę ani kiedy wrócę. Siedziała w salonie i oglądała powtórkę koncertu kolęd, podśpiewując pod nosem.

Wyjeżdżam jutro rano – powiedziałam, stając w drzwiach.

Skinęła głową, nie odrywając wzroku od ekranu.

– Droga będzie śliska. Uważaj – rzuciła bez emocji.

To było wszystko. Żadnego pytania, żadnego „zostań jeszcze dzień”. Puste krzesło przy stole nagle stało się symbolem mnie. Zawsze było, zawsze można było je odsunąć.

Usiadłam naprzeciwko niej. Po raz pierwszy od dawna spojrzałam jej prosto w oczy.

– Wiesz, że przez całe życie czułam się tu jak intruz – powiedziałam cicho.

Westchnęła ciężko.

– Zawsze dramatyzujesz. Miałaś dach nad głową, jedzenie, szkołę. Czego jeszcze chciałaś?

– Chciałam być córką, kochaną i akceptowaną – odpowiedziałam.

Zapadła cisza. Długa, niewygodna. Matka w końcu wzruszyła ramionami.

– Każdy ma swoje rozczarowania.

Te słowa zabolały bardziej niż krzyk. Wstałam. Wiedziałam już, że nic się tu nie zmieni. Nie było sensu czekać na gest, który nigdy nie nadejdzie. Wyszłam do swojego pokoju i zamknęłam drzwi. Po raz pierwszy poczułam ulgę. Nie radość, nie spokój, ale ulgę, że w końcu przestałam się łudzić.

Nie każda matka kocha

Wysiadłam z pociągu w południe. Śnieg padał gęsto, ale nie robiło mi to różnicy. Czułam się wolna. W torbie miałam ubrania, niedojedzony kawałek sernika i pustkę, która dziwnie nie bolała. Raczej przypominała oddech – pierwszy od lat.

Zamiast iść prosto do mieszkania, poszłam jeszcze na spacer po parku. Minęły mnie rodziny z dziećmi, starsi ludzie z siatkami, pary trzymające się za ręce. Każdy gdzieś szedł, każdy miał jakiś cel. Przez chwilę poczułam ukłucie samotności. A potem... nic. Pustka została, ale już się jej nie bałam.

W drodze powrotnej dostałam SMS-a od matki: Dotarłaś? Odpisałam: Tak. Nic więcej. I wiedziałam, że więcej nie będzie. W kolejne święta nie pojechałam już do niej. Napisałam, że mam inne plany. Nie zapytała jakie. Nie nalegała. Tak wyglądała nasza relacja – sztywna, obowiązkowa, pozbawiona ciepła. Jakbyśmy były dwiema kobietami, które przypadkiem dzielą nazwisko.

Czasem ktoś mnie pyta, czy mam dobre wspomnienia z domu rodzinnego. Odpowiadam wymijająco. Nie dlatego, że chcę ukrywać prawdę. Po prostu nie każdy potrafi zrozumieć, że nie każda matka kocha. Nie każda jest opoką. Nie każda dba. Ja miałam matkę, ale nigdy nie byłam córką. Nie tak naprawdę. I w końcu przestałam się za to obwiniać.

Izabela, 34 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama