Reklama

Mam 34 lata i ciągle jestem singielką. Po prostu tak się złożyło. Przemierzam ocean życia niczym samotna łódka pod białymi żaglami, bez drugiej połówki u boku. Nie uważam jednak facetów za zbędny balast w kobiecym życiu. Marzę wręcz o tym, by pewnego dnia stanąć przed ołtarzem i powiedzieć sakramentalne „tak” temu jedynemu, który włoży mi na palec obrączkę. Chcę jednak, by moje małżeństwo opierało się na prawdziwym, głębokim uczuciu.

Reklama

Nie spotkałam tego jedynego

W moim życiu tylko jeden raz poczułam motyle w brzuchu. To było jeszcze w czasach liceum. Wiadomo, wtedy człowiek patrzy na świat przez różowe okulary. Chodziliśmy razem na długie przechadzki nad pobliski staw, wymieniliśmy nieśmiałe buziaki i słodkie słówka. Przysięgaliśmy sobie wtedy dozgonną miłość i wierność.

Ale rzeczywistość szybko zrewidowała te młodzieńcze mrzonki. Kiedy zdaliśmy maturę, nasze drogi się rozeszły. On wyjechał studiować do Białegostoku, ja zaś powędrowałam do Warszawy. Minęło trochę czasu i przestaliśmy o sobie myśleć.

Byłam potem na paru randkach, ale nigdy nie podchodziłam do tych relacji na serio. Żaden z facetów, z którymi się spotykałam, nie okazał się moim księciem z bajki. Intuicja podpowiadała mi to bardzo wyraźnie. No bo prawdziwe uczucie to motylki w brzuchu, głowa w chmurach i serce, które przyspiesza na widok ukochanego. U mnie jednak nic takiego się nie działo.

Po studiach zdecydowałam się wrócić w rodzinne strony. Zamieszkałam ponownie z moimi rodzicami i zatrudniłam się w miejskim magistracie. W tym czasie moje przyjaciółki jedna po drugiej wychodziły za mąż, zostawały mamami, a część z nich zdążyła już nawet wziąć rozwód.

Wciąż byłam singielką

Moi bliscy, a szczególnie moja mama, nie byli z tego faktu zadowoleni. Mama wstydziła się, że jestem starą panną.

– Czy ty w ogóle zamierzasz kiedykolwiek znaleźć sobie męża i założyć rodzinę?

– No jasne. Gdy tylko na mojej drodze pojawi się ten wymarzony – odparłam.

– No to się pospiesz i znajdź sobie jakiegoś kawalera. Czas leci, a ty nie masz już nastu lat. Poza tym sąsiedzi zaczynają plotkować na twój temat. Mówią po cichu, że najwidoczniej coś jest z tobą nie tak, bo jakoś nie umiesz znaleźć sobie męża – matka nie dawała za wygraną.

– No i co z tego, że sobie gadają?! Mam to w nosie! Nie mam zamiaru być z pierwszym lepszym facetem tylko po to, żeby sąsiadom buzie pozamykać – irytowałam się. W głębi duszy miałam jednak nadzieję, że lada moment, a może nawet jutro, spotka mnie ten jedyny, z którym zechcę dzielić resztę swojego życia.

Ale czas płynął nieubłaganie, tygodnie zmieniały się w miesiące, a te z kolei w lata. Mój wymarzony książę wciąż nie zapukał do moich drzwi. Matka z dnia na dzień traciła cierpliwość, wpadała w coraz większą rozpacz i wywierała na mnie ogromną presję. Doprowadzało mnie to do szewskiej pasji, ale zdawałam sobie sprawę, że zegar biologiczny nieubłaganie tyka.

W miasteczku pojawił się ktoś nowy

Ponadto przyłapywałam się na tym, że coraz częściej rozmyślam o założeniu własnej rodziny. Nie wiedziałam, na ile to hormony, a na ile gadanie matki, ale w głębi serca czułam, że brakuje mi kogoś, z kim mogłabym iść przez życie i wychowywać dzieci.

Marcin, nowy lekarz, zjawił się w naszej miejscowej przychodni jakieś trzy lata temu. Przeniósł się tu z Warszawy. Zazwyczaj to mieszkańcy naszego miasteczka przeprowadzali się do stolicy, a nie na odwrót, dlatego od pierwszego dnia Marcin był na ustach wszystkich.

Już po kilku dniach dowiedziałam się od mojej mamy, że jest starszy ode mnie o pięć lat, a jakiś czas temu w tragicznym wypadku stracił żonę. Podobno potrzebuje teraz kogoś, kto pomoże mu stanąć na nogi po tym strasznym przeżyciu. Najwidoczniej przed wspomnieniami uciekł aż do naszego miasteczka.

– Masz niepowtarzalną okazję. Jeśli uda ci się go poderwać, wszystkie plotkujące babki pękną z zawiści – ekscytowała się.

– Chyba ci odbiło?! Nie mam zamiaru uganiać się za nim tylko po to, żeby dokuczyć tym wstrętnym babom z sąsiedztwa – ucięłam.

Moje słowa były szczere. Jasne, że jak każdy byłam zaintrygowana, co sobą reprezentuje ten cały Marcin, ale w ogóle nie planowałam się z nim zaprzyjaźniać. A tym bardziej nie miałam najmniejszej ochoty na romans z wdowcem, który ciągle wspomina swoją nieżyjącą małżonkę.

Sam zaczął zabiegać o moje względy

Pewnego dnia pojawił się w moim miejscu pracy, by załatwić jakąś sprawę urzędową i wtedy to wszystko się zaczęło. Wielokrotnie namawiał mnie na wspólną kawę, aż w końcu uległam. Ku mojemu zaskoczeniu, spotkanie okazało się bardzo przyjemne, ponieważ Marcin ani razu nie wspomniał o swojej małżonce. To skłoniło nas do dalszych randek. Moi bliscy nie posiadali się z radości.

Za każdym razem, kiedy wybierałam się na spotkanie z Marcinem, moja matka bacznie mi się przyglądała, oceniając mój wygląd od czubka głowy aż po same pięty. A gdy tylko przekraczałam próg domu po powrocie, zaraz zasypywała mnie pytaniami, czy mój chłopak w końcu poprosił mnie o rękę.

Coraz bardziej mnie to denerwowało, bo odnosiłam wrażenie, że bez tego symbolicznego pierścionka jestem w jej oczach zupełnie bezwartościowa. Mimo to gryzłam się w język i starałam nie dać po sobie poznać, jak bardzo mnie to irytuje. Zbywałam ją wtedy zdawkową odpowiedzią, że na razie nic z tych rzeczy i czym prędzej zmykałam do swojego pokoju.

Nie chciałam być jego żoną

Przyszedł moment, w którym Marcin mi się oświadczył. Moja mama oszalała z radości. Kiedy podzieliłam się z nią tą ekscytującą nowiną, natychmiast uściskała mnie serdecznie, zasypując gradem gratulacji. Tata również nie ukrywał swojego entuzjazmu. Sięgnął nawet po flaszkę z barkiem i nalał sobie solidną porcję trunku. Na co dzień mama stanowczo zabrania mu spożywania alkoholu z racji jego problemów z wątrobą, ale tym razem sama dolała mu drugą kolejkę.

– No a pierścionek to gdzie? Daj, niech zerknę! – chwyciła moją dłoń, gdy emocje już trochę opadły.

– Nie wzięłam – oznajmiłam opanowanym tonem.

– Co? Jak to? Nie dał ci go? – ojciec wytrzeszczył gały ze zdumienia.

– Dał, ale odmówiłam przyjęcia.

– Nie podobał ci się?

– Pierścionek był piękny. Zresztą w ogóle nie o to chodzi. Po prostu powiedziałam Marcinowi, żeby dał mi chwilę do zastanowienia. Nie mam pewności, czy to ten właściwy. Muszę sobie to wszystko poukładać w głowie – odparłam.

Przez moment wpatrywali się we mnie z niedowierzaniem, a później popatrzyli po sobie. I wtedy się zaczęło! Usłyszałam, że nie mam za grosz rozumu, że taka okazja już nigdy więcej mi się nie przydarzy, bo po pierwsze, nie jestem już najmłodsza, a po drugie, facetów tego pokroju w naszym małym miasteczku ze świecą szukać. A tak w ogóle, to przecież lekarz, gdzie ja drugiego takiego złapię… Oczekiwali, że będę wdzięczna losowi za to, że Marcin w ogóle na mnie spojrzał.

Mam mętlik w głowie

Tej gadaninie nie było końca. Gdy minęła godzina, czmychnęłam do swojego pokoju i przekręciłam klucz w zamku, żeby już więcej tego nie słyszeć.

Od tamtej pory ciągle myślę o tej propozycji małżeństwa. Marcin jest bardzo w porządku. Świetnie się uzupełniamy. Zarówno za dnia, jak i po zmroku. Tyle że to nie jest prawdziwe uczucie! Jestem tego pewna.

Kiedy spędzam z nim czas, nie mam wrażenia, że kręci mi się w głowie, że motyle fruwają mi po brzuchu czy że serce mi przyspiesza. Próbowałam to wytłumaczyć moim rodzicom, ale dla nich to nic nie znaczy.

Moja matka uważa, że to korzystniejsze rozwiązanie, ponieważ małżeństwa zawierane pod wpływem ogromnego zauroczenia nierzadko znajdują swój finał w sądzie. Dlaczego? Bo gdy nadchodzi proza życia, partnerzy orientują się, że nie łączy ich nic poza pustką. I trudno zaprzeczyć jej słowom. Chyba więc w końcu się zgodzę. Najbliżsi będą wniebowzięci, a nasze lokalne plotkary zamilkną. A jeśli później na mojej życiowej ścieżce stanie ten wymarzony książę z bajki? Cóż, zawsze mogę wziąć rozwód!

Reklama

Dorota, 34 lata

Reklama
Reklama
Reklama