„Matka zamęczała mnie pytaniami o męża i dzieci. Nie będę eksponatem w jej cyrku osobliwości”
„Nie jestem częścią mojej rodziny. Jestem eksponatem. Pokazują mnie jak coś dziwnego. Że jeszcze nie wyszłam za mąż, że nie mam dzieci. A ja uśmiecham się, grzecznie kiwam głową, i marzę, żeby zniknąć. Każde święta, każde rodzinne spotkanie to dla mnie egzamin z życia, który wiadomo, że obleję”.

- Redakcja
Mam trzydzieści lat i dalej nie wiem, kim chcę być, gdy dorosnę. Tak mówię w żartach, ale nikogo to nie śmieszy. Może dlatego, że to wcale nie jest żart. Matka twierdzi, że „ciągle coś zaczynam, ale nic nie kończę”. Mówi to z takim westchnieniem, jakby musiała sprzątać po mnie cały dom. Ojciec wtedy tylko unika mojego spojrzenia i udaje, że bardzo go interesuje pogoda za oknem. A ja? Siedzę i uśmiecham się głupio, jakbym nie słyszała. Jakbym nie miała w sobie tej małej iskierki, która przy każdym takim zdaniu gaśnie kawałek po kawałku.
Nie jestem częścią mojej rodziny. Jestem eksponatem. Pokazują mnie ciotkom i kuzynkom jak coś dziwnego: „To Ewelina. Jeszcze nie wyszła za mąż. A pamiętasz tego jej chłopaka? No właśnie, szkoda”. A ja stoję tam, uśmiecham się, grzecznie kiwam głową, i marzę, żeby zniknąć. Każde święta, każde rodzinne spotkanie to dla mnie egzamin z życia, który z góry wiadomo, że obleję. Wiem, jakie będą pytania. Wiem, że nie mam dobrych odpowiedzi.
Mam przyjaciółkę – Ewę. To ona trzyma mnie w pionie, kiedy wszystko się rozpada. Ewa mówi, że potrafi wyczuć moje stany jak pies tropiący. Że widzi, kiedy moja twarz się śmieje, a serce siedzi skulone w kącie. Nie wiem, jak to robi. Może zna mnie lepiej, niż ja sama siebie. Czasem myślę, że gdybym urodziła się w innej rodzinie, może byłabym inna. Może nie musiałabym się wiecznie tłumaczyć z tego, że nie spełniam cudzych oczekiwań. Ale potem przypominam sobie, że w innych rodzinach też są matki, co chcą ślubów, wnuków i opowieści do pochwalenia się na imieninach. Z roku na rok zamykam się coraz bardziej. Coraz rzadziej mówię, co naprawdę czuję. Bo kiedyś myślałam, że jak powiem, to ktoś to usłyszy. Teraz już wiem, że nie.
Wstałam i wyszłam bez celu
Wiedziałam, że te urodziny będą jak wszystkie inne. Zaczęło się już rano, kiedy matka zadzwoniła, żeby przypomnieć mi, że mam przyjść wcześniej, bo trzeba pomóc z ciastem. Jakby całe to spotkanie miało się nie udać, jeśli nie pokroję sernika. Przyjechałam i usłyszałam to, co zawsze: że dobrze, że się uczesałam, ale mogłam założyć coś bardziej kobiecego. Że wyglądam blado. Że powinnam się uśmiechać, bo przecież świętujemy.
Ojciec skończył pięćdziesiąt lat. Siedział przy stole w swoim ulubionym swetrze, jakby miał nadzieję, że nikt go nie zauważy. Co chwilę ktoś mu składał życzenia, a on się śmiał, ściskał ręce, częstował tortem. Czułam się, jakbym oglądała film, w którym nikt nie zauważa mojej obecności, ale też nikt nie pozwala mi wyjść z kadru.
Ciotki przyszły w pełnym składzie. Zawsze tak samo: mocne perfumy, podkład o ton za ciemny, i te same pytania, co rok temu, jakby to był jakiś test, który muszę zdać. Jedna z nich, ta od zawsze wścibska, nachyliła się do mnie przy kompotach i zapytała, co z moim byłym. Zanim zdążyłam cokolwiek odpowiedzieć, druga dodała: „A kiedy nowy?” Zaśmiały się, jakby właśnie powiedziały coś zabawnego.
Uśmiechnęłam się. Tak należało robić – uśmiechać się, kiedy nie masz nic do powiedzenia. Matka co chwila zerkając w moją stronę, rzucała uwagi do innych: że kuzynka zaręczona, że Basia już w drugim miesiącu ciąży, że „w tym wieku to już czas...”. W końcu, jakby specjalnie czekała na moment ciszy, spojrzała na mnie i powiedziała: „Czas dorosnąć”.
Przez chwilę nikt się nie odezwał. Usłyszałam tylko, jak ktoś przełyka ślinę. A potem wszystko wróciło do normy – śmiechy, talerze, rozmowy o remoncie u wujka. Nikt nie zauważył, że wstałam od stołu. Nikt nie zapytał, czy wszystko w porządku, gdy wzięłam kurtkę. Przeszłam przez przedpokój, gdzie stały równo poukładane buty gości, i wyszłam. Było zimno, ale nie chciało mi się wracać do środka po szalik. Ulica była cicha, tylko z oddali dochodziły dźwięki muzyki z czyjegoś okna. Szłam wolno, bez celu, ale z każdą minutą oddalałam się od tych wszystkich zdań, które miały mnie ukształtować, a tylko mnie wyczerpywały.
Nie miałam siły na nic
Nie odbierałam telefonów. Ewa dzwoniła codziennie, czasem dwa razy, czasem tylko raz, ale zawsze zostawiała wiadomość. Mówiła, że jest, że wie, że nie trzeba się tłumaczyć. Prosiła, żebym się odezwała, chociażby jednym słowem. Nie odpowiadałam. Wiem, że się martwiła, ale nie miałam siły nawet do niej napisać. Zaszyłam się w pracy. Rano wstawałam, brałam prysznic, ubierałam się w cokolwiek i wychodziłam. W biurze nikt nic nie mówił, ale widziałam spojrzenia. Szefowa raz podeszła i powiedziała: „Wszystko w porządku?”, a kiedy nie odpowiedziałam, tylko pokiwałam głową, odwróciła się i już do końca dnia nie patrzyła mi w oczy. Koleżanka z biurka obok próbowała zagadać, ale szybko zrezygnowała. Nie miałam w sobie miejsca na rozmowy.
Wieczorami wracałam do mieszkania, siadałam na kanapie i gapiłam się w telefon. Czerwone kropki powiadomień, nieodczytane wiadomości, nieodebrane połączenia. Kiedy robiło się naprawdę późno, szłam pod prysznic. Stałam pod strumieniem wody, aż zaczynała mi drżeć szczęka. Potem zasypiałam w jakimś pierwszym lepszym ubraniu.
Telefon od matki zamilkł po trzecim dniu. Myślę, że uznała to za dziecinadę. Może nawet powiedziała ojcu, że robię z siebie ofiarę. Nie wiem. I chyba nawet nie chcę wiedzieć. Któregoś dnia odebrałam od Ewy, ale nie powiedziałam ani słowa. Siedziałam z telefonem przy uchu, słuchając jej głosu. Opowiadała o jakimś psie, który uciekł sąsiadce, o facecie w tramwaju, który kichał w rytm piosenki z jej playlisty. Znała mnie na tyle dobrze, że nie zadawała pytań. Po prostu mówiła. A ja słuchałam. I to był jedyny moment w ciągu dnia, kiedy czułam, że oddycham.
Nie wiedziałam, czego chcę
Przyszedł bez zapowiedzi. Był środek tygodnia, po trzynastej, biuro pustoszało, bo wszyscy wychodzili na lunch. Siedziałam przy komputerze, próbując udawać, że coś robię, kiedy kątem oka zobaczyłam jego sylwetkę. Miał na sobie ten sam płaszcz, który nosił na wszystkie rodzinne uroczystości. W rękach trzymał czapkę. Podeszłam do niego z zaskoczeniem, ale nie zapytałam, co tu robi.
– Możemy chwilę? – zapytał tylko.
Poprowadziłam go do sali konferencyjnej, tej najmniejszej, w której zazwyczaj nikt nie siedział. Usiadł ciężko na krześle, jakby pokonanie kilku kroków od windy wymagało od niego więcej, niż mogło się wydawać. Przez chwilę milczeliśmy. Patrzył na moje dłonie leżące na stole.
– Wszystko w porządku? – zapytał.
Nie wiedziałam, jak odpowiedzieć. Było we mnie coś, czego nie dało się opowiedzieć, coś, co nie mieściło się w żadnym zdaniu. Przez chwilę wydawało mi się, że zacznę płakać, ale tylko spuściłam wzrok i powiedziałam cicho:
– Nie wiem. Nie wiem, czego chcę.
Kiwnął głową, jakby rozumiał.
– Ja też nie wiedziałem. I nadal nie wiem – powiedział.
Nie patrzyliśmy na siebie. Było cicho. Tylko za drzwiami słychać było stukot obcasów i szelest papierów. On patrzył gdzieś w bok, a ja na swoje dłonie. I w tej ciszy było więcej zrozumienia niż w jakimkolwiek wcześniejszym naszym spotkaniu.
Po chwili wstał, włożył czapkę, spojrzał na mnie jeszcze raz i powiedział:
– Jeśli będziesz chciała... to wiesz, gdzie mnie znaleźć.
Nie powiedziałam nic. Ale kiedy wyszedł, przez chwilę czułam się, jakbym naprawdę mogła oddychać.
Czułam się jak eksponat
Spotkałyśmy się w małej kawiarni niedaleko mojego mieszkania. Był piątek, po południu, deszcz smętnie obijał się o szyby. Usiadłam w rogu, przy oknie, i zanim przyszła, wypiłam już pół herbaty. Kiedy weszła, od razu zauważyłam, że się nie spieszy. Miała ten swój spokojny, miękki krok, który zawsze mnie uspokajał. Usiadła naprzeciwko mnie, nie pytała, jak się czuję. Dobrze wiedziała, że takie pytania są bez sensu.
– No – powiedziała tylko. – Mów.
Początkowo mówiłam ostrożnie. O tym, jak matka na mnie patrzyła, jak ciotki rzucały pytania, jak ojciec siedział cicho i uśmiechał się tylko wtedy, kiedy ktoś mu nalewał. Ale im dłużej mówiłam, tym więcej się ze mnie wysypywało. Nie mogłam przestać.
– Czułam się tam jak eksponat – powiedziałam. – Jakby mnie ktoś wystawił na pokaz: „Zobaczcie, Ewelina. Nadal sama. Nadal bez dzieci. Nadal zagubiona”.
Ewa słuchała. Milczała, kiwała głową. Nie przerywała, nie dawała rad.
– Nie wiem, czy chcę mieć dziecko – powiedziałam cicho. – Nie wiem, czy chcę ślubu. Ale wszyscy już to za mnie ustalili. Mama, ciotki, kuzynki. W ich oczach już dawno powinnam być kimś innym.
Patrzyłam na swój kubek. Ręce mi się lekko trzęsły. Było mi zimno, chociaż w kawiarni grzali kaloryferami.
– A jak powiem, że nie chcę? Że nie planuję, że nie czuję potrzeby? To będą mówić, że jestem niedojrzała, że coś ze mną nie tak.
Ewa sięgnęła po moją dłoń. Ścisnęła ją delikatnie. Nic nie mówiła. I chyba właśnie dlatego mogłam dalej mówić.
– Czuję się, jakbym musiała przepraszać za to, że jestem inna. Że nie chcę tego, czego oni wszyscy chcą. Jakby moje życie miało mniejszą wartość tylko dlatego, że nie układa się według ich scenariusza.
Było cicho. Tylko deszcz uparcie dudnił w szyby. Poczułam się zmęczona, ale też jakby trochę lżej.
– Ja naprawdę się staram. Tylko może nie tak, jak oni by chcieli.
– Wiem – powiedziała cicho Ewa.
Zrobiło mi się trochę lżej
Nie planowałam tej rozmowy. Po prostu któregoś dnia, między pracą a powrotem do domu, skręciłam w stronę osiedla rodziców. Weszłam po schodach, jakbym robiła to automatycznie. Matka otworzyła drzwi w fartuchu, z łyżką w ręku, jak zawsze. Zaskoczona, ale zadowolona.
– O, Ewelina. Przyszłaś w końcu.
Weszłam do środka. Nie zdjęłam butów. Nie usiadłam.
– Chciałam porozmawiać.
Matka spojrzała na mnie z lekkim niepokojem, ale nie zaprosiła do stołu. Usiadła na krześle przy kuchennym blacie, a ja zostałam stojąc.
– Czego ty właściwie chcesz ode mnie? – zapytałam.
Zamilkła. Widać było, że nie rozumie pytania.
– Przecież niczego nie chcę – odpowiedziała z wyrzutem. – Martwię się tylko o ciebie. Każda matka się martwi.
– To nie jest troska. To jakaś chora kontrola. Każde twoje zdanie brzmi jak wyrok. Jakbyś wiedziała lepiej, jak mam żyć. I jakbyś nie mogła zaakceptować, że nie jestem taka, jaką sobie wymyśliłaś.
Westchnęła.
– Nie jestem twoim wrogiem, Ewelina. Chcę tylko, żebyś była szczęśliwa. Żebyś miała normalne życie. Męża, dzieci. Pracę, dom.
– Ale ja nie wiem, czy chcę tego wszystkiego. Może nie chcę? Może wystarczyłoby, żebyś po prostu mnie posłuchała.
Zamilkłyśmy obie. W kuchni pachniało rosołem. Ojciec siedział w pokoju obok, pewnie słyszał każde słowo, ale nie wyszedł.
– Nigdy nie byłaś moją sojuszniczką – powiedziałam ciszej. – Byłaś sędzią. A ja już nie chcę brać udziału w twoim procesie.
Matka spojrzała na mnie. Miała łzy w oczach, ale nie płakała.
– Nie rozumiem cię, córko – powiedziała. – Ale może kiedyś jeszcze zrozumiem.
Nie odpowiedziałam. Wyszłam. Na klatce schodowej oddychało mi się lżej.
Ewelina, 30 lat
Czytaj także:
- „Zamiast dać wnukowi truskawki, teściowa faszeruje moje dziecko cukierkami. Ta kobieta nie nadaje się na babcię”
- „Gdy mąż powiedział, że odchodzi, rwałam włosy z głowy. Zobaczył mnie po roku i musiał zbierać szczękę z podłogi”
- „Poszłam do piekarni po bułeczki z truskawkami, a wyszłam facetem pod pachą. No cóż, miłość nie zna dnia ani godziny”