„Matka zamieniła rodzinne Święta na piasek w zębach i wielbłądy. Ostatni raz spędzam tak Boże Narodzenie”
„Ja też nie byłam zachwycona. Jazda na wielbłądzie była niewygodna, a gorące słońce przypomniało mi, że grudzień powinien być czasem na swetry, nie kremy z filtrem. W połowie drogi zaczęła się kłótnia. Byliśmy na skraju awantury rodzinnej”.
- Redakcja
– Anna, chodź, bo ci kolacja wystygnie! – krzyknęła mama z kuchni. Wstałam z łóżka, odrywając wzrok od ekranu telefonu. W głowie kłębiło się tylko jedno pytanie: czy to naprawdę musi tak wyglądać? Moja rodzina, z jej niegasnącą potrzebą bycia „inną”, znów postanowiła zmienić święta w eksperyment.
Moja mama, Magda, to osoba, która jak coś sobie wymyśli, nie przyjmuje sprzeciwu. Nie ma u niej czegoś takiego jak: „Zostańmy przy tradycji”. Zawsze musi być podróż, nowy przepis, coś „innowacyjnego”. Tata, Piotr, raczej nie protestuje – dla świętego spokoju przytakuje. A Kuba, mój młodszy brat? On chyba nawet nie wie, że życie ma swoje utarte rytuały. Czeka tylko na jedzenie i okazję do zabawy. Tego roku mama postanowiła wyrwać nas z domu. Bez karpia, bez choinki, bez pierogów. Tunezja – to był jej genialny pomysł na „święta inaczej”.
– Ale Wigilia to nie czas na kebab – odezwał się Kuba, gdy mama oznajmiła nam plany.
– To może kuskus? – wtrącił tata.
– Albo cokolwiek, co ma pierogi w środku – rzuciłam, nawet nie starając się ukryć ironii.
Wiedziałam, że te święta będą inne. Tylko jeszcze nie wiedziałam, jak bardzo się rozczaruję.
To miały być egzotyczne Święta
Gdy wysiedliśmy z samolotu, ciepłe, suche powietrze uderzyło mnie w twarz jak przypomnienie, że puszysty, skrzypiący śnieg to odległa fantazja. Mama niemal skakała z radości, jakbyśmy co najmniej wylądowali na Księżycu.
– No, kochani! Prawdziwe wakacje w grudniu. Widzicie te palmy? – powiedziała, wciągając głęboko powietrze. – Magia!
Kuba spojrzał na nią sceptycznie.
– A gdzie są wielbłądy? – zapytał, rozglądając się wokół.
– Może w recepcji? – rzuciłam półgłosem, na co tata parsknął śmiechem.
Hotel, trzeba przyznać, robił wrażenie. Basen, plaża, marmurowe schody – wszystko wyglądało jak z katalogu. Ale im dłużej rozglądałam się wokół, tym bardziej czułam się jak w muzeum, gdzie każdy eksponat jest za szybą. To miały być święta? Światełka na palmach wyglądały jak z reklamy sklepu meblowego, a w tle leciała „Jingle Bells” w jakiejś dziwnie elektronicznej wersji.
Pierwszy wieczór spędziliśmy w hotelowej restauracji. Mama była w swoim żywiole, zamawiając kolejne egzotyczne dania, a Kuba z mozołem wpatrywał się w talerz z dziwną potrawą.
– Co to jest? – zapytał, wskazując na coś, co przypominało rybę, ale w wersji „po przejściach”.
– Grillowana dorada – mama powiedziała z dumą. – Zdrowa i lekka.
Kuba zmarszczył nos.
– Smakuje jak guma – odłożył widelec i spojrzał na mnie z błaganiem o ratunek.
– Barszcz z paczki brzmi teraz jak luksus – skomentowałam, ignorując mamę, która rzuciła mi ostrzegawcze spojrzenie.
Wieczór zakończyliśmy spacerem po plaży. Wszyscy starali się udawać, że wszystko jest świetnie. Ale gdy wróciliśmy do pokoju, usłyszałam, jak tata szepcze do mamy:
– Może to jednak nie był najlepszy pomysł...
Zasnęłam z dziwnym wrażeniem, że Tunezja jest piękna, ale święta to nie tylko ładne widoki. To coś więcej. Coś, czego tu zdecydowanie brakowało.
Humory robiły się coraz gorsze
Nazajutrz rano hotelowy korytarz pachniał środkami do czyszczenia, a nie cynamonem czy piernikami. Mama ruszyła do spa, tata wziął gazetę i poszedł na leżak, a ja i Kuba zostaliśmy, żeby „skorzystać z hotelowych atrakcji”. Słowo „atrakcje” szybko nabrało ironicznego znaczenia, bo animacje były skierowane głównie do turystów, którzy mieli ochotę na tańce brzucha o jedenastej rano.
– Nudzi mi się – oznajmił Kuba, patrząc na mnie spod byka.
– To idź zobaczyć wielbłądy – wskazałam na ulotkę, która leżała na stoliku.
– Wielbłądy są nudne – odparł, jakby wczorajsze marzenia o ich spotkaniu były czymś, co dawno zostawił za sobą.
Po południu cała rodzina wyruszyła na wycieczkę na pustynię. Mama była pełna entuzjazmu, tata wyglądał na umiarkowanie zainteresowanego, a Kuba – cóż, Kuba marudził od samego początku.
– Ja już nie chcę na wielbłąda! On śmierdzi! – zaprotestował, gdy przewodnik zaczął wyjaśniać, jak mamy wsiadać na grzbiety zwierząt.
– Kuba, przestań – skarciła go mama. – To będzie przygoda!
– Wolę przygody w domu. Z pierogami – odparł z uporem.
Ja też nie byłam zachwycona. Jazda na wielbłądzie była niewygodna, a gorące słońce przypomniało mi, że grudzień powinien być czasem na swetry, nie kremy z filtrem. W połowie drogi zaczęła się kłótnia. Byliśmy na skraju awantury rodzinnej.
– Po co nam te święta tutaj? – rzuciłam do mamy, zeskakując z wielbłąda. – Chciałam pierniki i śnieg, a nie pustynię i suchą doradę.
– Może spróbujesz docenić, co masz? – odpowiedziała mama z widoczną irytacją.
– A co mam? Zmarnowane święta i brata, który marzy o uszkach? – rzuciłam.
Kuba potwierdził z powagą:
– Oj tak. Chcę uszka.
Tata próbował załagodzić sytuację żartami, ale atmosfera była już gęsta. Wróciliśmy do hotelu, milcząc. Tego wieczoru nawet mama wyglądała, jakby zaczynała żałować swojego „innowacyjnego” pomysłu. Nawet spa jej nie pomogło.
Nudziliśmy się w tym raju
Święta w Tunezji osiągnęły swój punkt kulminacyjny, choć nie w sposób, jaki mama sobie wyobrażała. W Wigilię hotel przygotował specjalną kolację. W menu znalazły się egzotyczne dania, które z tradycją miały tyle wspólnego, co plastikowa choinka stojąca w lobby.
– Czy to naprawdę ma być Wigilia? – zapytałam, widząc na stole coś przypominającego pierogi, ale w wersji z farszem z owoców morza.
Mama, ubrana w zwiewną, letnią sukienkę, próbowała podtrzymać atmosferę.
– To jest coś nowego, coś, czego nigdy nie doświadczyliśmy! – powiedziała z wymuszonym uśmiechem.
Tata tylko westchnął, nalewając sobie kolejny kieliszek lokalnego wina.
– Nowe nie znaczy lepsze – rzucił cicho, ale mama udała, że tego nie usłyszała.
Kuba, który zwykle był wulkanem energii, wyglądał na kompletnie załamanego. Siedział z nosem nad talerzem, na którym leżała grillowana krewetka.
– Mogę zamówić pizzę? – zapytał w końcu.
– Kuba, proszę cię, spróbuj tego. To takie inne doświadczenie! – nalegała mama.
– Wolę pierogi babci – Kuba odsunął talerz, nie dotykając jedzenia.
Nawet kolędy brzmiały dziwnie. Śpiewane po francusku, z akompaniamentem bębnów, tylko podkreślały, jak daleko byliśmy od domu. Nikt nie próbował rozmawiać. Nawet mama, która zawsze starała się zorganizować rodzinne chwile, wyglądała na zmęczoną.
Po kolacji wróciliśmy do pokoju. Kuba zasnął natychmiast, a ja usiadłam na balkonie, patrząc na ciemne, rozgwieżdżone niebo. W oddali widać było oświetloną palmę, która miała udawać choinkę. Przez chwilę miałam ochotę spytać mamę, czy teraz jest szczęśliwa, ale odpuściłam. Tata przysiadł obok mnie.
– Czasem próby ucieczki od tradycji kończą się tak, że doceniamy, co mieliśmy – powiedział spokojnie.
Kiwnęłam głową. To była Wigilia, ale bez świątecznej magii. Raj okazał się pusty, gdy zabrakło najważniejszego: nas, razem, w tym, co naprawdę bliskie.
Już nigdy nie będę narzekać na tradycje
W Polsce przywitał nas chłód i wszechobecny zapach świąt. Śnieg skrzypiał pod butami, a powietrze wypełniała mieszanka mrozu, dymu z kominów i zapachów świątecznych potraw. W taksówce nikt się nie odzywał, jakbyśmy wszyscy wstydzili się przyznać, że mieliśmy już dość tej egzotyki.
Kiedy dotarliśmy do domu, mama otworzyła drzwi i westchnęła. Choć przed wyjazdem posprzątała mieszkanie na błysk, w powietrzu unosiła się stęchlizna pustki. Babcia pojawiła się następnego dnia rano z dużą torbą, a jej wejście przyniosło ze sobą odrobinę życia.
– O, moje kochane dzieci! Jak dobrze, że jesteście! – zawołała. – Przywiozłam makowiec, barszcz i pierogi. Myślałam, że może jeszcze zdążycie na święta, choćby spóźnione.
Kuba rzucił się jej na szyję.
– Babciu! Masz pierogi?! – krzyknął, jakby wrócił z wielomiesięcznej głodówki.
Mama spojrzała na babcię z wdzięcznością, ale i lekkim zażenowaniem.
– Wiesz, mamo, nie sądziłam, że to powiem, ale... dobrze być w domu – przyznała.
Jeszcze tego wieczoru usiedliśmy razem przy stole. Nie było to idealnie przygotowane, a barszcz z babcinego słoika miał lekką nutę kwasową. Ale wszyscy jedli z entuzjazmem, a atmosfera była ciepła i spokojna.
– Może pooglądamy wielbłądy na zdjęciach? – zapytała mama, próbując rozluźnić atmosferę.
– Wolę Kevina samego w domu – odparłam, a tata się zaśmiał.
– A ja wolę pierogi – dodał Kuba, wciskając do buzi kolejny kawałek.
Nagle mama uniosła kieliszek z kompotem z suszu.
– Za to, że wróciliśmy do siebie. Za rodzinę – uśmiechnęła się do nas, trochę przepraszająco.
Tego wieczoru zrozumiałam, że tradycja ma sens. Nie chodzi o rytuały same w sobie, ale o wspólne chwile, które je wypełniają. A rodzina, nawet w chaosie i z pierogami z zamrażarki, to najważniejsze, co można mieć.
Nie będę szukać „odmiany”
Kilka dni po powrocie siedziałam w swoim pokoju i przeglądałam zdjęcia z Tunezji. Wielbłądy na tle pustyni wyglądały jak z pocztówki, a my, uśmiechnięci na plaży, zdawaliśmy się rodziną z katalogu biura podróży. Problem w tym, że za tymi zdjęciami kryło się coś, czego nie dało się uchwycić w obiektywie – pustka, brak świątecznego ciepła, które zazwyczaj wypełniało nasz dom w grudniu.
W salonie tata zawieszał lampki na choince, którą kupił na promocji poświątecznej. Mama lepiła pierogi – pierwszy raz od lat – a Kuba stał obok niej i próbował nauczyć się, jak robić falbanki na cieście. W tle leciały kolędy, a ja, siedząc przy stole, poczułam, że mimo upływu czasu i zmian, pewne rzeczy są po prostu niezastąpione.
– Ania, idziesz nam pomóc? – zawołała mama, machając wałkiem do ciasta.
– Zaraz – odparłam, chociaż wcale nie miałam ochoty ruszać się z miejsca. Lubiłam patrzeć na nich w takich chwilach – razem, spokojnych, bez większych dramatów.
Zeszłam do kuchni, żeby przyłączyć się do lepienia pierogów. Kuba wyglądał, jakby miał zaraz zjeść swój farsz na surowo, a mama z tatą przekomarzali się o to, kto lepiej wałkuje ciasto.
– Wiecie co? – zaczęła mama, spoglądając na nas wszystkich. – Myślę, że w przyszłym roku możemy zrobić tradycyjne święta. Takie z piernikami, barszczem i wszystkim, co lubicie.
– I babcią – dodał Kuba. – Babcia też musi być!
– I Kevinem – dorzuciłam z przekąsem.
Mama spojrzała na tatę i uśmiechnęła się.
– Czasem trzeba popełnić błąd, żeby wiedzieć, co jest naprawdę ważne – powiedziała cicho.
Wzięłam pierwszy pieróg do ręki i próbowałam zrobić falbanki, choć nigdy nie wychodziły mi tak dobrze jak babci. Ale w tamtej chwili nie miało to znaczenia. Zrozumiałam, że święta to nie idealne miejsce czy perfekcyjny plan. To wspólne chwile, pełne zapachu domowego jedzenia, śmiechu i... lekko kwaśnego barszczu. Bo magia świąt nie mieszka w egzotycznych miejscach. Ona jest w nas – gdy jesteśmy razem.
Anna, 18 lat