Reklama

Mam trzydzieści sześć lat, choć bywają dni, gdy czuję się, jakbym miała sto. Od dziecka czułam, że muszę coś udowadniać – że muszę zasłużyć na to, by ktoś mnie chciał, by mnie widział. Moja mama… ona nigdy nie była łatwa. Chłodna, surowa, perfekcyjna. Zawsze coś było nie tak – a to włosy w nieładzie, a to zeszyt w szkole za mało estetyczny. Albo zupa za słona. Albo głos za głośny.

Reklama

Tylko u babci czułam się jak u siebie. W tym jej pachnącym koperkiem mieszkaniu, gdzie zawsze leciała „jedynka” w radiu, a na stole parowała zupa. U niej byłam „Agatką”, a nie „Agatą, co znowu czegoś nie dopilnowała”. Pomagałam jej – przy myciu okien, przy obieraniu ziemniaków, nawet przy czyszczeniu ryby. Lubiłam to. Lubiłam czuć się potrzebna. Ale mimo tej miłości – czułam, że jestem tylko tłem. Przy stole siedzieli kuzyni, ciotki, mój młodszy brat – zawsze głośni, dowcipni, uroczy. A ja... ja byłam cicho. Słuchałam. Zastanawiałam się, co zrobić, żeby na mnie spojrzeli tak, jak na brata. Żeby mama powiedziała do kogoś: „To moja Agata, jestem z niej dumna”. Nigdy nie powiedziała.

Babcia miała swoje powody

Siedziałam w drugim rzędzie, pomiędzy ciotką Danutą a moim bratem, który z roztargnieniem skubał brzeg mankietu. Pokój był duszny od napięcia i od perfum, które matka najwyraźniej uznała za stosowne na taką okazję. Adwokat, pan z siwą brodą i poważnym spojrzeniem, czytał głośno każde nazwisko, każdą decyzję, każdą wzmiankę, jakby sam miał wątpliwości, czy to wszystko naprawdę zostało spisane.

Najpierw był dom – dla cioci Janiny. Potem działka w Zalesiu – dla kuzyna Piotrka. Oszczędności – dla brata. Nawet srebrny komplet sztućców, którego nikt nie używał od lat, został przydzielony komuś. Słuchałam i czułam, jak mój kręgosłup napina się coraz bardziej. Czekałam. Nie miałam wielkich oczekiwań. Nie chodziło o pieniądze. Ale myślałam, że... coś. Cokolwiek. Chustka. Zegarek. Rękopis książki kucharskiej, który babcia pisała wieczorami w kuchni. Cokolwiek, co znaczyłoby: „pamiętałam o tobie”.

– A co ze mną? – przerwałam, zanim zdążyłam się powstrzymać. Mój głos zabrzmiał za głośno w tej ciszy. Adwokat spojrzał na mnie zaskoczony.

– Nie ma mnie tam? Żadnej wzmianki?

Spojrzał w papiery, jakby chciał się upewnić.

– Niestety, nie.

Usłyszałam, jak matka westchnęła. Odwróciłam głowę i spojrzałam na nią. Miała twarz niewzruszoną, jakby właśnie przeczytano prognozę pogody.

– Twoja babcia miała swoje powody – powiedziała chłodno.

Wstałam. Nie czekałam na koniec. Ktoś coś za mną szeptał, chyba ciocia Danuta, ale nie słuchałam. Drzwi były ciężkie, musiałam je mocno pchnąć. Wyszłam na zewnątrz, na chłodne, szare popołudnie. Stałam przez chwilę na chodniku, próbując oddychać. Znałam ten układ. Już kiedyś to czułam – gdy nie dostałam się na studia, a mama powiedziała, że „widocznie nie starałam się wystarczająco”. Gdy uczyłam się do późna, a ona nazwała mnie „ambitną, ale trochę oderwaną od rzeczywistości”. Zawsze byłam prawie. Prawie dobra. Prawie wystarczająca. Teraz byłam prawie wnuczką. Tą, o której można zapomnieć.

Wracałam piechotą. Po drodze myślałam o tych chwilach z babcią – jak siedziała ze mną na ławce, jak ściskała moją rękę, jak mówiła, że jestem „spokojna, jak cisza po burzy”. Czy to wszystko było tylko grą? Czy naprawdę nie zostawiła mi nic? Nawet słowa? I nagle poczułam, że nie chodzi o żal. Chodziło o wstyd. Że znowu uwierzyłam, że tym razem będzie inaczej.

Nie czułam ulgi a pustkę

Do matki pojechałam tego samego wieczoru. Nie dzwoniłam. Nie zapowiedziałam się. Weszłam, jakby to był jeszcze ten czas, kiedy miałam do niej klucz i złudzenie, że jestem mile widziana. Siedziała w fotelu, oglądała jakiś program o podróżach. Telewizor szumiał cicho, a ona nawet nie podniosła wzroku, kiedy weszłam do pokoju.

– Dlaczego mi nie powiedziałaś? – zapytałam, stojąc tuż przy drzwiach. Głos miałam suchy, jakby zupełnie nie należał do mnie. – Co jej nagadałaś?

– Nie rób scen – mruknęła, jakby mówiła do kogoś z reklamy, nie do własnej córki. – To nie miejsce ani czas.

– Nie obchodziło cię, że jestem skreślona? Że zostałam z niczym?

Wreszcie spojrzała. Jej oczy były puste, jakby zużyła już wszystkie emocje na coś dawno temu, a teraz tylko powtarzała gesty, które kiedyś miały znaczenie.

I tak niczego byś nie doceniła. Lepiej, że nie będziesz się tu kręcić – powiedziała. Każde słowo wbijało się we mnie jak szpilka. Ale nie krzyczałam. Już nie.

Odwróciłam się i poszłam do swojego dawnego pokoju. Był pusty, jakby nikt nigdy tam nie mieszkał. Spakowałam kilka rzeczy, które jeszcze zostały – książkę z dedykacją od babci, stary szalik, notatnik z zapiskami z czasów liceum. Nie potrzebowałam więcej. Zeszłam na dół. Matka nie ruszyła się z fotela. Nie powiedziała nic. Zatrzymałam się w progu.

– Już nie wrócę – powiedziałam cicho. – Nie dzwoń. Nie pisz.

Nie odpowiedziała. Za oknem paliła się latarnia, drgała na wietrze. Wyszłam. W głowie miałam ciszę. Nie była to ulga, raczej pustka. Taki moment po burzy, kiedy jeszcze nie wiesz, czy dach przetrwał. Szłam przed siebie. Tego wieczoru podjęłam decyzję, której nie umiałam nazwać. Że to koniec. Że rodzina to nie wszystko. Że czasem trzeba zamknąć drzwi, choćby były twoje własne.

Odebrała mi wszystko

Wracałam do rodzinnego miasta nie z potrzeby, tylko z obowiązku. Pogrzeb kuzyna, z którym nie rozmawiałam od lat. Stałam z tyłu, pod płotem, w ciemnym płaszczu. Twarze znajome, ale wyblakłe, jakby należały do poprzedniego życia. Nikt nie pytał, gdzie byłam. Może nikt nie zauważył, że mnie nie było. Po ceremonii chciałam po prostu wrócić na pociąg, ale wtedy zobaczyłam ciotkę Helenę. Stała obok samochodu, paliła papierosa, mimo że od lat zarzekała się, że rzuciła. Kiedy mnie zobaczyła, zmrużyła oczy.

– Agata? A to ci historia... Chodź, przysiądź. Nie widziałyśmy się, ile, z dziesięć lat?

Usiadłam obok niej na niskim murku. Milczałyśmy przez chwilę. Czułam na sobie jej spojrzenie, jakby szukała we mnie kogoś, kogo znała dawno temu.

– Twoja matka dobrze to rozegrała, co? – rzuciła nagle.

Odwróciłam głowę. Nie zrozumiałam od razu.

– O co chodzi?

– No z tym testamentem. Przecież to ona przekonała babcię, żeby cię wykreślić. Dla twojego dobra, oczywiście. Tak to tłumaczyła. Że lepiej, żebyś nie została tu na siłę. Że sobie poradzisz. Że nie pasujesz do tego... – machnęła ręką. – Do tego, co tu mamy.

Nie odpowiedziałam. Tylko słuchałam, jakbym miała nadzieję, że to się zaraz odkręci, że powie „żartowałam”. Ale ona tylko westchnęła i zgasiła papierosa o podeszwę.

– Twoja matka... zawsze wiedziała, jak postawić na swoim. A babcia... no cóż. Była już wtedy słaba. Zrobiła, co jej kazali.

Odebrała mi wszystko. I nawet nie zapytała, czy chcę – powiedziałam, bardziej do siebie niż do niej.

Ciotka pokiwała głową, ale nie przepraszała. Nikt tu nie przepraszał. Tu się rzeczy po prostu działy, bez wyjaśnień, bez emocji. Wracałam wieczornym autobusem. Patrzyłam przez szybę na znajome ulice i czułam, że nie ma już dokąd wracać. Nie miałam żalu, tylko ciszę. Aż trudno się w niej oddychało. Zrozumiałam, że to nie brak pieniędzy mnie bolał. Ani nawet nie to, że zostałam wykreślona z testamentu. Chodziło o to, że nigdy nie dano mi prawa być częścią tej rodziny. Że nawet decyzję o moim odejściu podjęli za mnie.

Chciałam, by była ze mnie dumna

Wieczorem usiadłam przy kuchennym stole. W mieszkaniu było cicho, tylko gdzieś za oknem przejeżdżał autobus, a potem znów zalegała cisza. Przed sobą położyłam kartkę i długopis. Pomyślałam, że napiszę do niej list. Że wreszcie powiem wszystko. Nie po to, by coś zmieniać, nie po to, by coś dostać. Tylko po to, by raz w życiu wypowiedzieć to, co tkwiło we mnie od lat. Napisałam jej imię. Potem przekreśliłam. Napisałam „mamo”, ale to słowo wyglądało obco. Jakby należało do kogoś innego. Zaczęłam od nowa.

„Nie wiem, czy cię to obchodzi, ale chcę, żebyś wiedziała. Całe życie próbowałam być kimś, kogo mogłabyś kochać. Grzeczną, pomocną, niewidzialną. I myślałam, że kiedyś to wystarczy. Że spojrzysz i powiesz, że jestem twoją córką, że jesteś ze mnie dumna. Ale nie powiedziałaś tego nigdy”.

Zatrzymałam się. Spojrzałam na długopis. Przestał pisać. Jakby też miał już dość. Przerwałam i wstałam. Przechadzałam się po pokoju. W głowie miałam tysiące myśli, ale żadna nie chciała się ułożyć w zdanie. Usiadłam z powrotem.

„Może robiłaś, co umiałaś. Może twoje serce było zbyt małe, by pomieścić kogoś takiego jak ja. Ale czemu nigdy nie zapytałaś, czego ja chcę? Czemu mnie nie wysłuchałaś, kiedy jeszcze było na to miejsce?”

Przerwałam. Czy naprawdę chciałam jej to wysłać? Czy naprawdę zależało mi na odpowiedzi? Złożyłam kartkę na pół. Włożyłam ją do szuflady, do której zaglądałam rzadko. Wiem, że nigdy jej nie wyślę. Nie dlatego, że nie mam odwagi. Tylko dlatego, że nie ma już nic, co mogłabym od niej usłyszeć, co by cokolwiek zmieniło. Czasem samotność to nie brak ludzi. To brak tych, których się potrzebowało najbardziej.

Miałam tylko siebie

Minęły trzy lata, zanim znów stanęłam pod jej drzwiami. Nie wiedziałam, co mnie tam przywiodło. Może potrzeba zamknięcia wszystkiego, może ciekawość. Może po prostu chciałam zobaczyć, czy coś się zmieniło. Nie dzwoniłam. Weszłam po tych samych, znajomych schodach, które kiedyś znałam na pamięć, licząc stopnie jak mantrę. Otworzyła niemal od razu. Miała siwe włosy, które dawniej farbowała skrupulatnie co miesiąc. Ramiona zgarbione, oczy mniej ostre, ale wciąż czujne. Patrzyły na mnie bez czułości, ale i bez niechęci. Po prostu – jak na kogoś, kogo się nie spodziewało, ale nie jest się zaskoczonym.

– Wiedziałaś, co robisz? – zapytałam bez przywitania. Stałam w progu, nie zamierzałam wchodzić.

– Zawsze wiedziałam. Chciałam cię uratować. Choć trochę – powiedziała. Głos miała spokojny, zmęczony.

Nie krzyczałam. Nie płakałam. Tyle razy wyobrażałam sobie tę scenę. Że się rzucam, że pytam, że wyrzucam z siebie całe to morze rozczarowań i bólu. Ale teraz nic z tego nie miało sensu. Patrzyłam na nią i widziałam kobietę, która całe życie wierzyła, że jeśli coś boli, to znaczy, że tak musi być.

– Uratować mnie przed czym? – zapytałam cicho.

Nie odpowiedziała. Może nie wiedziała. Może naprawdę myślała, że wymazać mnie z testamentu to akt miłości. Że lepiej zostawić mnie z niczym, niż z ciężarem przynależności.

– Dla ciebie nigdy nie byłam wystarczająca – powiedziałam. – Ale już nie potrzebuję, żebyś to naprawiła.

Odwróciłam się i zeszłam po schodach. Tym razem nie liczyłam stopni. Po powrocie do siebie długo siedziałam przy oknie. Wiedziałam, że nie zamknę przeszłości jak książki, którą odkłada się na półkę. Ale też wiedziałam, że ona już nie będzie mnie prowadzić. Może nie miałam rodziny. Może nigdy jej nie miałam naprawdę. Ale miałam siebie.

Agata, 36 lat


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama