Reklama

Nie wiem, kiedy dokładnie zaczęłam czuć, że w tym domu nie ma dla mnie miejsca. Może wtedy, gdy po raz pierwszy zapytałam, czy możemy nie prasować serwetek na święta, a mama spojrzała na mnie jak na heretyczkę. Albo jeszcze wcześniej, gdy miałam dwanaście lat i zamiast malować pastelowe pisanki jak co roku, pomalowałam jedną na czarno i napisałam na niej „BUNT”. Mama wyrzuciła ją do śmieci.

Reklama

U nas Wielkanoc była jak wystawa w katalogu. Obrus krochmalony na kant, tulipany w wazonie z odpowiednim poziomem wody, mazurki w idealnym kształcie prostokąta. No i pisanki – ręcznie zdobione, złocone, w pastelach, żadnych brokatów z marketu, nie daj Boże naklejek z Minionkami. Wszystko musiało wyglądać.

Kiedyś to lubiłam. Jako dziecko czułam się częścią czegoś ważnego, pięknego. Ale odkąd dorosłam, te same rytuały zaczęły mnie dusić. Jakby nie było miejsca na mnie – na moją wersję tych świąt. W tym roku coś się we mnie przelało. W tym roku postanowiłam, że zmaluję coś... po swojemu.

Chciałam zrobić coś nowego

– Mamo, nie rób jeszcze pisanek, okej? – rzuciłam, wchodząc do kuchni z kartonikiem farb i nowymi pędzelkami.

– A co, ty chcesz w tym roku? – Grażyna oderwała wzrok od gazety i uniosła brwi. To jej „nie wróży nic dobrego”.

– Tak. Pomyślałam, że może zrobię parę po swojemu. Folkowe wzory, trochę koloru, może jakieś hasła... Wiesz, coś innego. Artystycznie.

– Hasła? Jakie znowu hasła? – Jej głos zrobił się chłodny. – W tym domu się nie robi jaj z pisanek!

– Ale ja nie chcę robić jaj... tylko coś, co naprawdę mi się podoba. Może jedną z napisem „Moje ciało – mój wybór” albo z wzorkami inspirowanymi jakąś kulturą. Tak po swojemu.

– Czy ty siebie słyszysz?! – matka wstała, rzucając gazetę na stół. – Wielkanoc to tradycja. Rodzina, Bóg, wartości! A ty mi tu z feministycznymi jajami?!

Zaparło mi dech. Chciałam coś powiedzieć, ale słowa ugrzęzły w gardle.

Jak zawsze musi być jak ty chcesz – szepnęłam w końcu.

– Bo ktoś musi to trzymać w ryzach, skoro wszyscy dookoła mają wszystko gdzieś! – Jej głos niósł się po całym mieszkaniu.

Wiedziałam, że nie chodzi o pisanki. Chodzi o wszystko. O to, że wciąż mieszkam tu, gdzie każdy mój pomysł musi przejść przez filtr mamy. Że nie mogę być sobą. Że nawet na jajka muszę mieć zgodę. A ja już nie chcę żyć w katalogu.

Matka miała do mnie pretensje

– Ty to masz ciągle jakieś fanaberie – prychnęła Grażyna, opierając się o kuchenny blat. – Aneta przynajmniej wiedziała, kiedy dorosnąć. Wynajęła mieszkanie, ma chłopaka, robotę. A ty? Farby i bunt na pisankach?

Zadrżałam. Wiedziałam, że to padnie. Zawsze pada.

– Znowu zaczynasz… – powiedziałam cicho, ale głos mi się załamał. – Zawsze ją stawiasz za wzór. A ja? Ja nigdy nie byłam wystarczająco dobra, co?

– Ty po prostu... zawsze byłaś taka... zamyślona, delikatna. Z tobą to trzeba ostrożnie, bo od razu płacz albo obraza.

– A z nią można było wszystko, tak? Nawet jak fukała i trzaskała drzwiami, to była „charakterna”. A ja miałam siedzieć cicho i dziękować za wszystko.

– A nie powinnaś?

– Naprawdę?! – głos mi się podniósł. – Mam ci codziennie dziękować za to, że mieszkam w swoim dziecięcym pokoju i boję się wyjść z pędzlem do kuchni?!

Ryszard wszedł akurat w tym momencie. Stał przez chwilę, z tym swoim zmęczonym spojrzeniem.

Dziewczyny, no… to tylko święta – próbował złagodzić.

Ale nie słuchałyśmy go. Ja stałam z zaciśniętą pięścią na kartonie farb. Mama z miną świętej męczennicy. W końcu chwyciłam jeden z pędzli i rzuciłam nim o stół.

– Mam dość.

I wyszłam, trzaskając drzwiami jak Aneta. Może pierwszy raz w życiu poczułam, że też mogę.

Zadzwoniłam do siostry

Zamknęłam się w pokoju i od razu sięgnęłam po telefon. Aneta odebrała po trzecim sygnale.

– No hej, co tam?

Pokłóciłyśmy się z mamą – zaczęłam, a głos mi zadrżał. – O pisanki, wyobrażasz sobie?

– Ooo, klasyka. To już czas, święta się zbliżają – westchnęła. – Co tym razem?

– Chciałam zrobić swoje. Po swojemu. To chyba zbrodnia w tym domu.

Aneta milczała chwilę, a potem powiedziała:

– Wiesz, że ja się właśnie przez to wyprowadziłam, nie? Mama chce dobrze, ale... tylko na swoich zasadach. Jak nie jesteś jak ona, to jesteś problemem.

– Myślisz, że gdybym spakowała się dzisiaj… mogłabym przyjechać do ciebie?

– Jasne. Masz tu kanapę, spokój i zero pisanek z kalkomanią. Serio, Nati – dodała ciszej – nie daj się w to wciągnąć. Ucieknij, póki nie oszalejesz jak ja kiedyś.

Patrzyłam na swoje dłonie. Trzęsły się. Nie wiem, czy ze złości, czy ze strachu. Ale czułam, że jeśli zostanę tu jeszcze jedne święta, to się rozpadnę.

– Spakuję się jeszcze dziś. Przed śniadaniem wielkanocnym już mnie nie będzie.

– Dobrze. I pamiętaj – mówiła spokojnie – że to nie są tylko pisanki. To twoje życie.

Rozłączyłam się. A potem wstałam i wyjęłam z szafy walizkę.

Miałam dość tej tresury

W korytarzu czekała walizka. Granatowa, obdrapana, jeszcze z czasów kolonii. Zapięta na zamek, gotowa. W kuchni słychać było trzask naczyń – mama układała zastawę na świąteczny stół jakby nic się nie stało.

Wyszłam z pokoju powoli. Nie miałam już siły się skradać.

– A to co? – Grażyna spojrzała na walizkę z kubkiem w dłoni. – Gdzie ty się wybierasz?

– Do Anety. Na święta. Może na dłużej – odpowiedziałam spokojnie, ale serce waliło mi jak oszalałe.

– Żartujesz, prawda? – W jej oczach pojawił się cień paniki, ale głos wciąż trzymała pewny. – Przez pisanki się wyprowadzasz?

– Nie. Przez to, że nigdy nie mogłam nic zrobić po swojemu. Nawet tej jednej głupiej pisanki.

Odwróciła wzrok. Poprawiła obrus.

– Ja tylko chciałam, żebyście miały wszystko, co najlepsze. Żeby było ładnie, jak u ludzi. Żeby nikt nie mówił, że coś u nas nie tak…

– Ale nigdy cię nie obchodziło, co ja chcę – przerwałam jej. – Wszystko musiało być „jak trzeba”. A ja już nie chcę tak żyć.

Grażyna zamilkła. Usiadła przy stole. Chwilę patrzyła na serwetki, jakby mogły jej pomóc zrozumieć, co właśnie się dzieje.

– Przykro mi – powiedziała cicho. – Ja... nie umiem inaczej.

– A ja już nie umiem tak.

Wzięłam walizkę. W tym domu po raz pierwszy zrobiło się naprawdę cicho.

Wyprowadziłam się

Z trudem zniosłam walizkę po schodach. Kółka stukotały po kafelkach klatki schodowej jakby ogłaszały całemu blokowi, że Natalia wreszcie się zbuntowała. Pod klatką stała sąsiadka Bożena z papierosem, owinięta w różowy szlafrok, jak zwykle czujna.

Ooo, wielkanocna emigracja? – rzuciła z uśmieszkiem. – Coś się stało?

Zatrzymałam się tylko na chwilę.

– A jak pani myśli? – odpowiedziałam zmęczonym głosem.

Bożena cmoknęła z zadowoleniem i zaciągnęła się głęboko.

Wiedziałam, że długo tam nie wytrzymasz. Za dużo tego wszystkiego, co? Serwetki, pisanki, święta „jak trzeba”... Ale powiem ci, dobrze robisz.

Uśmiechnęłam się smutno i ruszyłam w stronę przystanku. Autobus już nadjeżdżał. Weszłam do środka, siadając przy oknie z walizką przy nogach. Po raz pierwszy od dawna nie wiedziałam, co będzie dalej. Nie miałam planu, nie miałam swojej przestrzeni. Ale miałam jedno: oddech. Patrzyłam, jak znajome ulice zostają za mną. Blok, w którym przeżyłam całe życie, zmniejszał się z każdą sekundą. A ja pierwszy raz poczułam, że coś się zmienia. Że ja się zmieniam. Nie wiedziałam jeszcze, jak będą wyglądać moje święta. Ale wiedziałam jedno: pisanki w tym roku będą moje. Moje kolory. Moje hasła. Moja decyzja.

Natalia, 27 lat


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama