Reklama

Nie planowałem tego weekendu spędzić z grabiami w ręku, ale moja mama miała zupełnie inne zdanie na temat mojego odpoczynku po ciężkim tygodniu. „Nie będziesz się wałęsał po mieście, kiedy ogród wygląda jak pobojowisko” – powiedziała, wręczając mi grabie i wskazując na dywan z liści zalegający na trawniku. Wyszedłem więc na dwór, zrezygnowany, pogodzony z losem. Wtedy nie wiedziałem jeszcze, że ta przymusowa robota będzie miała niespodziewany ciąg dalszy. Sąsiadka zza płotu – dziewczyna, o której słyszałem, ale nigdy jej nie spotkałem – okazała się mieć poważny problem z własnymi liśćmi… i przy okazji z czymś jeszcze.

Grabie, koc i sarkastyczna matka

– O dziewiątej jesteś w ogrodzie – usłyszałem z kuchni, zanim jeszcze zdążyłem nalać sobie kawy.

– Co? Przecież sobota! – jęknąłem, zerkając na zegar. Była ósma pięćdziesiąt.

– Właśnie, idealny dzień na porządki – odparła mama, nie przerywając krojenia jabłek na szarlotkę. – W tygodniu pracujesz, więc weekend jest idealny na to, żebyś też się trochę poruszał. Może i jest już późno na takie porządki, ale liści pełno.

Nie miałem siły się kłócić. Wyszedłem w dresie, z rozwichrzonymi włosami, licząc na to, że nikt znajomy mnie nie zobaczy. Ogród wyglądał, jakby nad nim przeszła wichura – liście wszędzie, gałęzie, nawet jakiś plastikowy talerz, który pewnie wywiało z altany. Zacząłem od grabi. Szło mi średnio, bo grabie co chwilę zaczepiały się o kamienie, a ręce szybko mnie bolały. Mama raz po raz zaglądała przez okno z wyrazem twarzy „No wreszcie robisz coś pożytecznego”.

W pewnym momencie usłyszałem szelest za płotem. Myślałem, że to wiatr, ale wtedy zza gęstego żywopłotu wyłoniła się postać. Dziewczyna. Może w moim wieku, może starsza. Ciemne włosy spięte w niedbały kok, bluza z kapturem, rękawiczki ogrodowe. Pochylała się nad workiem z liśćmi, próbując wcisnąć je do środka. W pierwszym odruchu miałem się schować, udawać, że jej nie widzę, ale wtedy ona spojrzała na mnie i rzuciła:

– Też cię matka wygoniła?

Roześmiałem się. A potem skinąłem głową.

Chcesz się zamienić na grabie? – dodała z uśmiechem.

I nagle ten nudny, skazany na klęskę porządkowy weekend, przestał wydawać się taki straszny.

Dziewczyna miała na imię Iga

– Mam na imię Iga – powiedziała, podchodząc bliżej płotu. – Przeprowadziłam się tu miesiąc temu. Jeszcze nikogo nie znam, oprócz warczącego sąsiada z naprzeciwka i starszej pani, która codziennie daje mojemu psu parówki.

– Kamil – odpowiedziałem, opierając się o trzonek. – Mieszkam tu od zawsze. I rozumiem cię całkowicie. Starsza pani to pani Czesława. Ma obsesję na punkcie dokarmiania wszystkich. Mnie też próbowała tymi parówkami.

Iga się zaśmiała. Miała ten rodzaj śmiechu, który od razu rozbrajał – nieco chrapliwy, naturalny, szczery.

– To może chcesz mi pomóc z tymi liśćmi? – zapytała, zerkając na rozrzucone stosy po jej stronie. – Jak skończymy wcześniej, może uda mi się jeszcze dzisiaj pójść na spacer z psem, zanim znowu zacznie lać.

Przyznam, nie potrzebowałem długiego namysłu. Grabie przewiesiłem przez ramię jak rycerz miecz i przeszedłem przez furtkę oddzielającą nasze ogrody.

Ile za to płacisz? – spytałem żartobliwie.

– Godzinę mojego uśmiechu i pół batonika, jeśli nie zjadłam jeszcze całego – odparła.

Pracowaliśmy razem przez godzinę. Liście wydawały się mniej wrogie, a czas leciał zaskakująco szybko. Iga mówiła dużo, o swoim psie, który był „trochę jak kot, bo ignorował komendy”, o tym, jak przeprowadzka do tej dzielnicy była pomysłem jej matki, i o tym, że najbardziej na świecie nie cierpi dźwięku odkurzacza. Patrzyłem na nią, jak mówiła, z tym rozczochranym kokiem i opadniętym rękawem, który co chwilę podciągała. Nie znałem jej. A jednak miałem wrażenie, że bardzo chcę poznać.

Coś się właśnie zmieniło

Nie wiem, czy to kwestia grabienia, czy rozmowy, ale przy Idze wszystko wydawało się lżejsze. Nawet liście. Chociaż… to nie znaczy, że współpracowały. Co chwilę wiatr rozwiewał nam je po całym ogrodzie, a worki uparcie przewracały się na bok, jakby chciały powiedzieć: „Nie dzisiaj, kochani”.

– Mam wrażenie, że te liście mają coś przeciwko nam – mruknęła Iga, próbując złapać plastikowy worek, który właśnie zwiewał w stronę grządki z pietruszką. – Może to kara za to, że nie wierzę w jesień jako romantyczną porę roku.

– To nie kara – powiedziałem. – To klasyczny bunt materii. W ogóle się nie przejmuj. Ja od trzech lat walczę z tym ogrodem i on wciąż wygrywa.

Złapaliśmy worek, ustabilizowaliśmy go cegłą i wróciliśmy do grabienia. Nagle poczułem coś na głowie. Liść. A potem kolejny, który wpadł mi prosto za kołnierz.

– O nie – jęknąłem. – Zaatakowały mnie od tyłu.

– Poczekaj – Iga podeszła, wyciągnęła rękę i odgarnęła mi liść z ramienia. – Masz jeszcze jeden… tu – dodała cicho, wskazując na kark.

Zamarłem. Jej palce były zimne, ale delikatne. Patrzyła na mnie przez ułamek sekundy za długo.

– Gotowe – powiedziała i odwróciła się szybko, wracając do grabi.

Miałem wrażenie, że coś się właśnie zmieniło. Coś drobnego. Niewinnego, ale prawdziwego. Nagle odezwał się jej telefon. Iga spojrzała na ekran, westchnęła ciężko i odrzuciła połączenie.

– Ktoś ważny? – zapytałem ostrożnie.

– Ktoś, kogo nie chciałam dziś słyszeć – odpowiedziała bez uśmiechu.

Powiedzieliśmy więcej niż wypadało

– Przepraszam, nie chciałam się rozkleić – powiedziała Iga, jakby sama się na siebie złościła. – Nie znoszę tego, że wystarczy jeden głupi telefon i cały dzień mi siada.

Zamilkłem. Nie wiedziałem, czy powinienem coś powiedzieć, czy pozwolić jej samej się z tym uporać, ale Iga sama pociągnęła temat.

To mój były – rzuciła, starając się brzmieć neutralnie, ale w głosie zabrzmiała gorycz. – Uznał, że skoro mieszkamy teraz niedaleko, możemy „znowu spróbować”. Po dwóch latach ciszy. Super timing, nie?

– Ludzie mają niesamowity talent do wybierania najgorszego możliwego momentu – powiedziałem cicho. – I jeszcze myślą, że zasługują na drugą szansę tylko dlatego, że im się przypomniało, że istniejemy.

Iga spojrzała na mnie z lekkim zdziwieniem. Uśmiechnęła się.

– Ty też przez coś takiego przechodziłeś?

Zawahałem się.

– Coś w tym stylu – przyznałem. – Tylko u mnie to była dziewczyna z liceum. Wracała do mnie, kiedy miała przerwę od kogoś „poważniejszego”. Przez jakiś czas mi to pasowało. Potem przestało.

– Czyli też byłeś „tymczasowym schronieniem” – mruknęła. – Znam ten klimat.

Wtedy nastąpiła ta cisza. Niewygodna, ale nie taka, którą trzeba zapełnić. Po prostu oboje wiedzieliśmy, że powiedzieliśmy więcej, niż planowaliśmy. I że coś się z tego między nami zbudowało.

– Dobrze, że dzisiaj jesteś po mojej stronie płotu – rzuciła nagle.

– A może zawsze powinienem być? – odpowiedziałem, zanim zdążyłem się ugryźć w język.

Zamilkła. Spojrzała na mnie inaczej niż do tej pory.

Dotknąłem jej dłoni

Po tamtej wymianie spojrzeń wszystko nabrało jakiegoś dziwnego rytmu. Już nie grabiliśmy obok siebie – pracowaliśmy razem. Bez słów, bez udawanej niezręczności. Iga co chwilę spoglądała na mnie ukradkiem, a ja nie potrafiłem nie odwzajemniać tych spojrzeń. Coś drgało w powietrzu, jakby nie tylko liście unosiły się z wiatrem, ale też napięcie, którego żadne z nas nie próbowało już ukrywać.

– Może herbaty? – zapytała nagle. – Nie mam nic modnego, ale jest mięta. I ciasteczka z marmoladą w stylu PRL.

– Brzmi jak ekskluzywna kolacja – uśmiechnąłem się i podążyłem za nią na taras.

Siedzieliśmy z kubkami w dłoniach, owinięci kocami. Wiatr był już chłodniejszy, dzień chylił się ku wieczorowi, ale nie chciało nam się wcale wstawać.

– Nie wiem, czy to głupie – zaczęła Iga – ale czuję się, jakbym cię znała dłużej niż kilka godzin.

– To nie jest głupie – powiedziałem. – Po prostu… czasem od razu wiesz, że ktoś jest ci bliski.

– Nawet jeśli wyskakuje zza krzaków z grabiami?

– Zwłaszcza wtedy.

Oboje się zaśmialiśmy, ale w tym śmiechu było coś więcej. Przesunąłem rękę, a ona się nie odsunęła. Dotknąłem jej dłoni, a ona zacisnęła palce na moich. To było naturalne. Niespodziewane. I spokojne. Jakby wszystko właśnie wskoczyło na swoje miejsce. W tle szczekał jej pies. W ogródku obok mama zawołała mnie na obiad. I pierwszy raz w życiu nie chciałem iść na to jej wołanie.

Nie trzeba było więcej słów

Wieczór zapadł szybko. Siedzieliśmy na tarasie z kubkami parującej herbaty, a światła domów w oddali zaczynały migotać jak małe lampki choinkowe. Czułem, że ten weekend zmienił coś we mnie – i w niej. Nie chodziło tylko o liście, o grabię ani o porządek w ogrodzie. Chodziło o ciszę między nami, która nagle stała się pełna znaczenia.

– Wiesz – zaczęła Iga, odwracając wzrok, by spojrzeć na ogród – nie pamiętam, kiedy ostatnio spędzałam czas tak… spokojnie. Bez telefonów, bez stresu, po prostu… tu i teraz.

– Też tak czuję – przyznałem. – Nie pamiętam, kiedy ostatnio czułem się naprawdę obecny.

Spojrzeliśmy na siebie. Nie trzeba było więcej słów. Ręce naturalnie się odnajdywały, nasze palce się splatały, a ciepło, które poczułem, było mocniejsze niż chłód wieczoru. Jej dłoń była lekka, a jednocześnie pewna. Tak jakbyśmy oboje wiedzieli, że to nie przypadek.

– A co z liśćmi? – zapytałem, starając się rozładować napięcie, chociaż wiedziałem, że to tylko pretekst.

– Zostawiam je na jutro – odparła z uśmiechem, którym rozświetliła całe podwórko. – Może same się uprzątną z wiatrem.

Śmialiśmy się razem, a potem w milczeniu wypiliśmy herbatę, obserwując zachód słońca. Moment był krótki, delikatny i absolutnie prawdziwy. Wiem, że to nie był koniec tej historii – raczej początek czegoś nowego. Coś, co nie było planowane, a jednak wydawało się oczywiste. W końcu wstała i podała mi rękę. Złapałem ją i nie puściłem. To była długa chwila, w której wiedziałem jedno, że nie liczyły się liście ani sprzątanie, lecz to, że znaleźliśmy siebie. Nawet przez przypadek, nawet przy płocie, który dzielił nasze ogrody. A to, co zaczęło się od zwykłego weekendowego obowiązku, mogło zmienić całe życie.

Kamil, 28 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama