„Matka załamała ręce, bo zjadłem schabowego w Wielki Piątek. Nie zamierzam pościć i co niedzielę biegać do kościoła”
„Wychowałem się w domu, w którym obiad zawsze zaczynał się modlitwą. W którym każda niedziela należała do księdza, a każda Wigilia rozpoczynała się od opłatka i łez wzruszenia mojej matki. Halina – moja matka – to kobieta, której wiara nie była dodatkiem do życia, ale jego fundamentem. Ojciec? Spokojny, wycofany, zawsze w cieniu swojej żony”.

- Redakcja
Mam na imię Adam. Mam 26 lat i od czterech lat mieszkam sam, w dużym mieście, które z dnia na dzień staje się mi coraz bliższe, choć nie zawsze było łatwo. Pracuję w agencji kreatywnej, czasem do późna. W pracy jestem ceniony, w gronie znajomych lubiany, a mimo to czuję, że ciągle coś udaję. Może dlatego, że kiedyś tak mocno wtłoczono mnie w ramy, z których dziś próbuję się wyzwolić.
Wychowałem się w domu, w którym obiad zawsze zaczynał się modlitwą. W którym każda niedziela należała do księdza, a każda Wigilia rozpoczynała się od opłatka i łez wzruszenia mojej matki. Halina – moja matka – to kobieta, której wiara nie była dodatkiem do życia, ale jego fundamentem. Ojciec? Spokojny, wycofany, zawsze w cieniu swojej żony.
Gdy miałem 18 lat, przestałem chodzić do kościoła. Na początku z lenistwa, później świadomie. Uważałem, że wystarczy być dobrym człowiekiem. Mama oczywiście wiedziała, ale udawała, że nie. W naszym domu milczenie było wygodniejsze niż szczera rozmowa.
Ale przed świętami zawsze wracam. Choćby na chwilę. Choćby tylko po to, by nie mieć wyrzutów sumienia, że się odciąłem. Tak naprawdę jednak nie mam ochoty na te same rozmowy, na pytania „czy nie powinienem znaleźć porządnej dziewczyny” i „czy nie tęsknię za modlitwą”. Czasem czuję, że wracam tylko z poczucia obowiązku. Bo tak wypada. Bo rodzina. Bo tradycja. A może dlatego, że wciąż mam w sobie tego chłopca, który chce być dobrym synem.
Nie przypuszczałem, że jeden niewinny żart o schabowym może wywołać burzę, która podzieli nas bardziej niż wszystkie wcześniejsze różnice.
Rozpętało się piekło
– Adam, co jadłeś dziś na obiad? – zapytała mama, tonem jakby pytała, czy nałożyłem czapkę przed wyjściem.
Zatrzymałem się na chwilę, z telefonem przy uchu, z kubkiem kawy w ręce. Wiedziałem, jaki dziś dzień. Ale nie miałem siły udawać.
– Schabowego – rzuciłem z lekkim uśmiechem. – Pyszny był. Z ziemniaczkami i mizerią.
Po drugiej stronie zapadła cisza. Tylko oddech. Cięższy niż zwykle.
– Adam... – jej głos zadrżał. – Przecież dzisiaj Wielki Piątek.
– No i? – westchnąłem, już czując, co nadchodzi.
– To przecież grzech ciężki. Jak ty możesz tak lekceważyć tradycję?
– Mamo, to tylko jedzenie. Nikt od tego nie umrze.
– Nie chodzi o jedzenie! – podniosła głos. – Chodzi o brak szacunku. Dla wartości, dla mnie, dla tego domu.
– Mamo, ja nie jestem już częścią tego domu – wyrwało mi się.
I wtedy padła ta chwila ciszy. Taka, po której coś się zmienia. Słyszałem, jak wciąga powietrze przez nos.
– Nie poznaję cię, Adam. Czasem się zastanawiam, co ja źle zrobiłam...
– Niczego źle nie zrobiłaś, mamo. Po prostu jestem dorosły i żyję inaczej.
Rozłączyła się bez słowa.
Stałem tak jeszcze chwilę, z telefonem w dłoni. Wkurzony, ale i… smutny. Wiedziałem, że to jeszcze nie koniec. To była tylko iskra.
Zatkało mnie
Wszedłem do domu i od razu poczułem zapach żurku, chrzanu i świeżo pieczonych babek. Mama siedziała przy kuchennym stole, obierała jajka, ale nawet nie podniosła wzroku, kiedy powiedziałem:
– Cześć, mamo.
– Buty zdejmij, błoto naniosłeś – odparła lodowato.
Zdjąłem buty, powiesiłem kurtkę i podszedłem do stołu. Usiadłem naprzeciw niej. Cisza, tylko stukot jajek o deskę.
– Naprawdę aż tak cię to ruszyło? – spytałem cicho.
– Nie chodzi o schabowego – odparła bez wahania. – Chodzi o to, że ty już nie jesteś częścią tej rodziny.
– Co?
– Ty sobie żyjesz po swojemu. Bez zasad, bez wartości. Ale tu, w tym domu, pewne rzeczy są święte. I ja nie będę udawała, że wszystko jest w porządku, kiedy ty drwisz z tego, co dla nas najważniejsze.
– Nie drwię, mamo. Po prostu nie wierzę już w to samo co ty.
– Nie wierzyć to jedno. A zachowywać się jak prostak – to drugie.
Zatkało mnie. Spojrzałem na nią – twarz spięta, oczy wilgotne. Przez chwilę wydawało mi się, że zaraz się rozpłacze. Ale nie. Odłożyła jajko, wytarła ręce o fartuch i dodała:
– Nie rozumiem, czemu w ogóle tu przyjechałeś.
– Bo jestem twoim synem.
– Synem? Syn to ktoś, kto pamięta, skąd pochodzi. Ty to wszystko porzuciłeś. A teraz jeszcze się z tego śmiejesz.
Wstała i wyszła z kuchni. Zostałem sam. Na stole leżały obrane jajka. Obok sól. Wziąłem jedno, ale jakoś nie mogłem go przełknąć.
Kłótnia przy stole
Wielkanocny stół. Biała serweta, chlebowy baranek, palemka w wazonie. Ojciec zjadł już dwa kawałki mazurka i kiwał się lekko na krześle. Mój młodszy brat siedział naprzeciw mnie, dłubiąc widelcem w jajku. Matka podawała ćwikłę z miną księdza rozdającego hostię – poważna, skupiona, wyniosła.
– Może ktoś się pomodli? – rzuciła, jakby mimochodem.
– Mamo, możemy po prostu zjeść? – zapytałem.
– Nie, nie możemy – odpowiedziała twardo. – To Wielkanoc, nie grill u znajomych.
Zacząłem tracić cierpliwość. Spojrzałem na brata, ale ten nagle zainteresował się serwetką. Ojciec udawał, że nie słyszy.
– Wiesz co? Może ty bardziej kochasz tradycję niż ludzi – wyrwało mi się. – Może wolisz post od czułości.
– Co powiedziałeś? – jej głos był spokojny, ale oczy miałam wbite w moją twarz jak sztylety.
– Może to nie ja się oddaliłem, tylko ty. Od nas. Ode mnie. Od taty. Jesteś tak zajęta tym, co wypada, że nie widzisz ludzi, którzy siedzą przy tym stole.
Zrobiło się cicho. Brat przestał dłubać w jajku. Ojciec wypuścił powietrze nosem, powoli. Mama podniosła się od stołu, podeszła do kredensu i – nie odwracając się – powiedziała cicho:
– Może nigdy nie powinieneś był wracać. Nie jesteś już moim synem. Nie tym, którego ja wychowałam.
Coś we mnie pękło. Nikt się nie odezwał. Nawet ojciec. Siedzieliśmy w tej ciszy, długiej, ciężkiej, aż brat w końcu wyszeptał:
– Może po prostu... zjedzmy?
Ale ja nie mogłem. Nie po tym, co usłyszałem. Wstałem od stołu i wyszedłem przed dom.
Żałowałem, że wróciłem
Stałem w ogrodzie z rękami w kieszeniach. Powietrze było zimne, pachnące wilgotną ziemią i dymem z komina sąsiadów. Patrzyłem na gołe gałęzie jabłoni, które kiedyś wspólnie przycinaliśmy z ojcem. Dawno temu, zanim jeszcze zacząłem się buntować, zanim zrozumiałem, że świat może wyglądać inaczej niż z ambony.
Drzwi domu skrzypnęły.
– Można? – zapytał cicho ojciec, podchodząc do mnie powoli.
– Zawsze mogłeś – odparłem, bez gniewu.
Stanął obok, ręce skrzyżowane na piersi, jakby chciał się ochronić przed czymś więcej niż tylko chłodem.
– Twoja matka... ona po prostu nie umie inaczej. To wszystko, co zna.
– Wiem. Ale to boli.
– Ciebie boli. Ją też. Tylko że ona nie umie tego nazwać.
Zamilkłem.
– Jak byłem młody – zaczął po chwili – też się buntowałem. Chciałem iść do technikum zamiast seminarium. Twój dziadek się wtedy do mnie nie odzywał przez miesiąc. W końcu się pogodził. Ale to już nie było to samo.
Spojrzałem na niego. W jego oczach nie było oskarżenia, tylko zmęczenie. I coś jeszcze – może żal, że nigdy nie potrafił być pomostem między nami.
– Zrobiłeś dobrze, że przyjechałeś – powiedział cicho. – Nawet jeśli nie wszystko jest w porządku.
– Ale może właśnie nie powinienem wracać – odpowiedziałem. – Może lepiej trzymać dystans.
Ojciec pokiwał głową.
– Czasem trzeba się oddalić, żeby nie stracić wszystkiego. Ale nie pal za sobą mostów.
Milczeliśmy jeszcze chwilę. Potem wróciłem do środka, ale już nie usiadłem do stołu. Przeszedłem do pokoju gościnnego. I zamknąłem drzwi.
Poczułem się wolny
Siedziałem przy tym stole jak gość, jak ktoś z zewnątrz. Brat coś mówił o pracy, ojciec cicho siorbał zupę, matka udawała, że mnie nie ma. W jej oczach byłem już kimś obcym. Kimś, kto zdradził.
Nie miałem już ochoty tego naprawiać.
Gdy skończyliśmy jeść, wstałem bez słowa. Poszedłem spakować torbę. Ojciec podszedł do mnie w korytarzu.
– Na pewno musisz jechać już dziś? – zapytał cicho.
– Tak. Nie chcę być gdzieś, gdzie muszę codziennie tłumaczyć, że nie jestem złym człowiekiem, tylko dlatego, że nie wierzę w to samo.
Zerknął w stronę kuchni. Wiedział, o czym mówię. Ale jak zwykle nic nie powiedział.
Matka siedziała przy stole, wpatrzona w krzyż wiszący na ścianie. Nie odwróciła się, kiedy powiedziałem:
– Nie będę więcej przyjeżdżał na święta, mamo. I nie dlatego, że cię nie kocham. Ale dlatego, że nie umiesz mnie kochać takiego, jakim jestem. I nie zamierzam się już o to prosić.
Nie odpowiedziała. Nie spojrzała.
Wyszedłem. Na ganku poczułem coś dziwnego – nie żal, nie smutek. Ulga. Może pierwszy raz w życiu naprawdę byłem wolny. Nie jako syn Haliny, tylko jako Adam. Taki, jakim jestem naprawdę.
Nie wiem, kiedy znów się zobaczymy. Może nigdy. I może tak będzie lepiej – dla niej, dla mnie.
Adam, 26 lat
Czytaj także:
- „Przy wielkanocnym stole córka ogłosiła, że bierze ślub. Nonsens, przecież ta smarkula ma dopiero 20 lat”
- „Na Wielkanoc piekłam babkę pistacjową, choć teściowa wolała cytrynową. Niech ta nudziara spróbuje mojego przepisu”
- „Rodzice mieli dla nas wielkanocną niespodziankę. Mówili, że to dla naszego dobra, ale wiedziałam, że coś tu śmierdzi”