„Mąż bardziej kochał pełną butelkę niż dzieci. Gdy sprzedał ich łóżeczko, coś we mnie pękło”
„O mało co nie zemdlałam, kiedy w końcu, pojawiłam się z bliźniakami w domu. Brakowało w nim połowy mebli i prawie wszystkich potrzebnych rzeczy. Zniknęło nawet łóżeczko naszej córeczki! A mąż? Leżał jak kłoda na podłodze”.

- Listy do redakcji
Gdy stawałam na ślubnym kobiercu, sądziłam, że stanę się najbardziej zadowoloną z życia kobietą pod słońcem. Od tej pory rozpocznie się nasza wspólna droga usłana szczęściem. Pewnie od czasu do czasu przyjdą jakieś kłopoty, no ale kogo one omijają, jednak najważniejsza miała być ta nasza radość.
Niemal od razu zaszłam w ciążę, a niedługo potem okazało się, że spodziewam się bliźniaków. Niby to spore wyzwanie, zarówno pod względem finansów jak i logistyki, ale bliscy obiecywali pomoc przy dzieciach i nie mogli się doczekać, aż na świat przyjdą kolejne maluchy do rozpieszczania. Tak miało wyglądać nasze życie. Na taką radość liczyłam.
Czułam niepokój
Hania robiła się coraz większa i sprawiała więcej kłopotów, moja brzuch rósł, a mój ukochany... coraz bardziej zaglądał do kieliszka. W końcu wyszło na jaw, że wcale nie wraca z roboty, bo roboty już nie ma. I tak pękł balonik naszej sielanki.
Czułam, jak ogarnia mnie lęk i niepokój. Zostałam sama ze wszystkim, bez pieniędzy i perspektyw, a na dodatek z maleństwem, którym musiałam się opiekować i kolejną dwójką w brzuchu. Mąż zamiast wspierać rodzinę, wolał zapijać smutki w pobliskiej knajpie, zaciągając przy tym długi. Próbowałam przemówić mu do rozsądku, a nawet prosiłam barmankę, żeby przestała go obsługiwać, bo nie mamy funduszy na jego wybryki, ale jej to zupełnie nie obchodziło. Stwierdziła tylko, że powinnam lepiej go pilnować, jakby to była moja wina.
Analizowałam swoje dotychczasowe życie i nie mogłam powstrzymać łez. Zastanawiałam się, gdzie podziało się moje szczęście i radość. Czułam się taka bezsilna i przytłoczona tą beznadziejną sytuacją.
Trafiłam do szpitala
Skurcze dopadły mnie znienacka, gdy byłam na zakupach, kalkulując w myślach, co mogę kupić za fundusze otrzymane od gminy. Kobieta mieszkająca obok zadzwoniła po pogotowie, twierdząc, że to zdecydowanie za wcześnie na takie dolegliwości w siódmym miesiącu ciąży. Zaoferowała, że zaopiekuje się małą Hanią, dopóki nie będę z powrotem.
– Spokojnie, jak będziesz potrzebowała zostać w szpitalu na noc, to przekażę ją Remkowi – próbowała mnie pocieszyć sąsiadka, a ja zastanawiałam się, w jakim stanie Remek może dziś powrócić do mieszkania.
– Nie, lepiej zawieźć ją do moich rodziców! – krzyknęłam, tuż przed tym jak sanitariusze zamknęli za mną drzwi ambulansu.
Tak się złożyło, że zwyczajne, kontrolne badania przerodziły się w wielotygodniowy pobyt na oddziale patologii ciąży. Lekarze obawiali się przedwczesnego rozwiązania, dlatego za nic nie chcieli pozwolić mi wrócić do domu. Maluchy były jeszcze stanowczo zbyt maleńkie, aby móc sobie pozwolić na utratę choćby chwili, którą były w stanie spędzić w bezpiecznym zaciszu macicy.
Mama wpadała do mnie z Hanią co jakiś czas, żebym mogła wziąć córeczkę w ramiona. Chłonęłam aromat jej włosów, którego szalenie mi brakowało. Próbowałam dowiedzieć się czegoś o Remku, ale mama zbywała temat machając dłonią. Czyli sytuacja nie wyglądała najlepiej, ale co mogłam poradzić, będąc uwięziona w łóżku? Pozostawało mi jedynie dziękować rodzicom za opiekę nad wnusią, skoro jej tata nie potrafił się nią zająć.
Bałam się o dzieci
Po długim wyczekiwaniu akcja porodowa ruszyła pełną parą. Mijały minuty, które zdawały się ciągnąć w nieskończoność, aż w końcu lekarze podjęli decyzję o wykonaniu cesarskiego cięcia. Gdy maluszki pojawiły się na świecie, jeden z nich głośno kwilił, podczas gdy drugi pozostawał dziwnie cichy.
– Czy coś jest nie tak? Wszystko gra? – dopytywałam z niepokojem w głosie, zaniepokojona brakiem płaczu drugiego dziecka i zauważalnym poruszeniem wśród personelu medycznego.
– Niech pani zachowa spokój. Będzie dobrze, proszę się nie przejmować. Zabieramy maluchy na rutynowe badania, za moment będzie mogła je pani przytulić.
Kiedy wreszcie otrzymałam zgodę na opuszczenie łóżka po operacji, z trudem podreptałam do pomieszczenia z inkubatorami. Moje dzieci znacząco różniły się od mojej pierworodnej córeczki, która przyszła na świat w terminie… One postanowiły pojawić się o półtora miesiąca przed wyznaczonym czasem.
– Witajcie, kochane szkraby. Wasza mamusia już tu jest. Daję wam słowo, że obdarzę was największą miłością pod słońcem. Musicie tylko odrobinę poczekać i zabiorę was do naszego gniazdka.
Synek był słabszy
Niestety, sytuacja okazała się gorsza, niż przypuszczałam. Lenka wprawdzie robiła postępy i nadrabiała zaległości jak większość przedwcześnie urodzonych maluchów, którym zwyczajnie trzeba dać trochę czasu i zapewnić należytą opiekę, aby nadrobiły straty poniesione na początku życia. Kuba jednak wciąż zmagał się z kłopotami z sercem, oddechem i przyrostem masy ciała...
– Istnieje możliwość, że w trakcie przyjścia na świat doszło do krótkotrwałego niedotlenienia – oznajmiono mi. – Opieka nad Kubą będzie wymagająca...
Wiadomość o diagnozie uderzyła mnie w samo serce. Co teraz będzie? Jak to wpłynie na naszego synka, na mnie jako matkę i na całą rodzinę?
Wyglądał żałośnie
Serce podchodziło mi do gardła, gdy myślałam o tym, co przyniesie jutro. I miałam rację, że się bałam, bo o mało co nie zemdlałam, kiedy w końcu, pojawiłam się z bliźniakami w domu. Brakowało w nim połowy mebli i prawie wszystkich potrzebnych rzeczy. Zniknęło nawet łóżeczko naszej córeczki! A mąż Remek? Leżał jak kłoda na podłodze, cały umazany wymiocinami, przytulając do siebie flaszkę wódki.
– Mamo, błagam, zabierz nas – powiedziałam i pojechałam do rodziców.
Bliźniaki wyrywały Hanię z nocnego snu, a ona nie pozwalała mi funkcjonować w ciągu dnia, odreagowując niewyspanie. Mimo to za nic nie zdecydowałabym się na powrót do mieszkania z mężem, do obszerniejszej, ale martwej przestrzeni. Pojawił się parę razy, niby przepraszając, ale kiedy nie chciałam go widzieć, zaczął mnie wyzywać. Cały on. Obowiązki głowy rodziny kompletnie go przerosły, ale na dokumenty rozwodowe jeszcze przyjdzie pora.
Najpierw muszą się skończyć lekarskie wizyty, kolejne testy i sugestie leczenia dla Kuby. Bo było dla mnie jasne, że moje małżeństwo dobiegło końca. Teraz należy się skoncentrować na zapewnieniu dzieciom jak najlepszych warunków, z daleka od ojca nieroba i pijaka.
Potrzebowałam pracy i kasy
Gdy mój roczny macierzyński dobiegał końca, zdecydowałam się rozejrzeć za jakimś zatrudnieniem. Rodzice zadeklarowali, że przypilnują wnuków, abym mogła zarobić na utrzymanie swoje i pociech. Koszty rehabilitacji Kuby były ogromne, darmowych zabiegów ubywało, a mój synek wymagał regularnej terapii, by się rozwijać.
– Pokażę pani, jakie ćwiczenia może pani wykonywać z synkiem w domu. Trochę na tym pani zaoszczędzi – rehabilitantka, młoda dziewczyna, poklepała mnie pokrzepiająco po ramieniu. – Wszystko będzie dobrze. Miałam pacjentów w o wiele gorszym stanie, a Kuba świetnie sobie radzi.
Wydzieliłam kawałek pokoju, żeby Kuba mógł tam ćwiczyć i zaczęłam z nim trenować w domu. Faktycznie, zrobił spore postępy, ale miałam świadomość, że nie dorówna swoim siostrom czy rówieśnikom.
Po długich poszukiwaniach udało mi się w końcu znaleźć zatrudnienie, co pozwoliło mi odłożyć wystarczającą sumę, aby wystąpić o rozwód. Procedura przebiegła błyskawicznie, a sąd orzekł, że to Remek ponosi odpowiedzialność za rozpad małżeństwa i przyznał dzieciom alimenty. Nie łudziłam się, że zobaczę choć grosz z zasądzonych świadczeń, jednak i tak poczułam ulgę. Ktoś w końcu opowiedział się po mojej stronie, uznał, że moje pociechy zasługują na godne warunki i zaspokojenie podstawowych potrzeb.
Poradziłam sobie
Zakasałam rękawy i wzięłam się do pracy. Czas mijał. Hania uczęszczała już do podstawówki, a Lena i Kuba do młodszej grupy w przedszkolu. Ja natomiast w końcu poczułam, że moje życie, choć nie idealne, może być jednak wypełnione szczęściem. Szukałam go dosłownie wszędzie. W przechadzce po parku we czwórkę. We wspólnym wypadzie na lody. W godzinach spędzonych na rysowaniu kwiatków z Hanią i samochodów z Kubusiem, nawet jeśli niekiedy musiałam nakierować jego rączkę z kredką. W obrazie moich bezpiecznie śpiących pociech.
Leżąc w wannie pełnej piany, chociaż rzadko miałam na to czas, to jeszcze bardziej ceniłam sobie każdy taki moment. Kiedy wspominam siebie sprzed jakichś siedmiu czy dziesięciu lat, to dostrzegam, jaką byłam naiwną i głupią dziewczyną. Oraz jak twarda i silna się zrobiłam. Tyle już przeżyłam, kilka razy o mały włos się załamałam, ale nigdy się nie poddałam. Może to zabrzmi nieskromnie, ale chyba mogę o sobie rzec: niezniszczalna.
Poradzę sobie. Niezależnie od tego, co mnie czeka. Nie potrzebuję do tego żadnych dodatkowych osób, a już na pewno takich, które ściągałyby mnie na dno. Takich, na których nie można było polegać i przez których czułam się mniej wartościowa.
Niedawno usłyszałam, że Remek będąc pod wpływem alkoholu, wpadł pod koła samochodu. Zginął na miejscu. Nie pojawiłyśmy się z dziećmi na uroczystości żałobnej. Doszłam do wniosku, że lepiej nie wracać do bolesnych wspomnień, tym bardziej że maluchy go nawet nie kojarzyły. Ani razu ich nie odwiedził. Był dla naszej rodziny kompletnie obcą osobą i tylko on jest stratny z tego powodu. Dzieci mają mnie.
Klaudia, 35 lat