„Mąż biegał na randki, a później zostawiał mi ciuchy do prania. Gdy poznałam jego kochankę, tylko się roześmiałam”
„Poczułam, że oddycham szybciej, że moje dłonie się trzęsą. Przeszłam do salonu i usiadłam na kanapie, wpatrując się w ten numer jak w jakiś szyfr. W głowie kłębiły mi się myśli. Nie wiedziałam, co mam robić. Wzięłam telefon i kilkanaście minut po prostu siedziałam z kciukiem nad klawiaturą. W końcu zadzwoniłam”.

- Redakcja
Kiedyś myślałam, że jestem jedną z tych kobiet, którym się „udało”. Że jestem tą, która może spokojnie pić herbatę wieczorami, planować wspólne wakacje i nie zastanawiać się, czy jej mąż naprawdę jedzie w delegację, czy może… gdzieś indziej. Pracuję w administracji w urzędzie miasta – nic ekscytującego, ale lubię stabilność. Lubię porządek. Od siedmiu lat mieszkamy razem z Markiem, a od pięciu jesteśmy małżeństwem. Takim z pozoru bardzo zwyczajnym.
Z początku byliśmy nierozłączni – potrafiliśmy przegadać całe noce, śmialiśmy się z byle czego, mieliśmy swoje rytuały, jak wspólne niedzielne śniadania albo piątkowe wieczory z pizzą i winem. Potem przyszła rutyna. Marek zaczął coraz częściej wyjeżdżać w delegacje. Z początku go wspierałam, podziwiałam – „ambitny”, mówiłam znajomym. „Robi karierę”. Ale z czasem coraz częściej siedziałam sama przy stole, wpatrzona w talerz, zawsze tylko jeden. A jego miejsce przy stole było puste. Tłumaczyłam to sobie – przecież tak trzeba, przecież mamy kredyt, przecież nie da się inaczej. Przecież nie każdy musi być romantykiem jak z filmu.
Marek nie dawał mi powodów do niepokoju. Nie sprawdzałam jego telefonu, nie dopytywałam. Ale wiecie, jak to mówią – kobieta ma intuicję. I ja czułam, że coś się zmieniło. Coraz mniej rozmów. Coraz więcej pustki. Cisza, która dzwoniła mi w uszach, kiedy siadałam wieczorem z książką i słyszałam tylko tykanie zegara. Czasem miałam wrażenie, że nasze życie toczy się zupełnie osobno. Albo, że ja nadal jestem w tym samym miejscu, a on… już dawno się oddalił.
Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że prawda jest bardziej bolesna. I że zaledwie tydzień później znajdę coś, co rozwali moje życie jak domek z kart. Paragon. Zwykły, niewinny paragon z restauracji. Tyle że... data się nie zgadzała. I był numer. Do kobiety, która twierdziła, że jest narzeczoną mojego męża.
Podejrzane znalezisko
To było w poniedziałek wieczorem. Marek wrócił z delegacji dzień wcześniej, zmęczony, jak zwykle z torbą, którą rzucił w kąt przedpokoju. Rano wyszedł do pracy, a ja wzięłam się za porządki. Najpierw kuchnia, potem sypialnia, aż w końcu zabrałam się za jego kurtkę. Pomyślałam, że wrzucę ją do prania, bo pachniała jak hotelowe mydło i papierosy. Nie lubiłam tego zapachu. Przeszukałam kieszenie. Klucze, długopis, zmięta chusteczka... i paragon.
Z początku nie przywiązałam do niego wagi. Byłam już przyzwyczajona, że Marek czasem gubi jakieś świstki, a potem się denerwuje, że coś mu zginęło. Ale spojrzałam na datę i coś mnie tknęło. Czternasty marca. Miał być wtedy w podróży do Gdańska. Przebiegłam wzrokiem po rachunku. Restauracja w Warszawie. Dwa dania, wino, deser. I numer telefonu, zapisany na odwrocie długopisem, jakby ktoś go podał w pośpiechu.
Najpierw próbowałam to sobie wytłumaczyć. Może kolacja służbowa? Może spotkał się z kolegą, może... Ale po chwili poczułam, że oddycham szybciej, że moje dłonie się trzęsą. Przeszłam do salonu i usiadłam na kanapie, wpatrując się w ten numer jak w jakiś szyfr. W głowie kłębiły mi się myśli, jakby ktoś włączył wiatrak w mojej czaszce. Nie wiedziałam, co mam robić. Wzięłam telefon i kilkanaście minut po prostu siedziałam z kciukiem nad klawiaturą. W końcu zadzwoniłam.
Zamarłam przy telefonie
– Halo? – usłyszałam młody kobiecy głos. Ciepły, pewny siebie.
– Dzień dobry... znalazłam ten numer na paragonie. Czy zna pani Marka? – zapytałam, czując, jak serce wali mi o żebra.
– Marek? Mój narzeczony? Co się dzieje?
Zamarłam. Dosłownie. Jakby ktoś mnie od wewnątrz wyłączył. Przez chwilę nie byłam pewna, czy jeszcze oddycham. Poczułam, jak krew odpływa mi z głowy. Narzeczony? Mój mąż?
Nie odpowiedziałam od razu. Cisza trwała zbyt długo. W końcu wydukałam:
– Przepraszam. Muszę się upewnić... mówi pani o Marku, wysokim, ciemne włosy, pracuje w firmie reklamowej?
– Tak. Co się dzieje? Kim pani w ogóle jest?
Wstałam z kanapy, jakbym chciała uciec. Ale nie było dokąd. Mieszkanie było ciasne, duszne, wszystko nagle wydawało się mniejsze. Spojrzałam na nasz ślubny portret wiszący nad komodą. Moje usta poruszyły się same.
– Jestem jego żoną.
Po drugiej stronie słuchawki nastała cisza. Ale to już była inna cisza. Ciężka, z szumem w tle, z oddechem, który przyspieszył. Po chwili usłyszałam:
– To jakiś żart, prawda?
Ale ja już wiedziałam, że to nie był żart. I że to dopiero początek.
Obie nas oszukał
Spotkałyśmy się trzy dni później w małej kawiarni na Ursynowie. Ustaliłyśmy to w dwóch wiadomościach, bez zbędnych słów. Klaudia napisała, że musi to zrozumieć, poznać prawdę. Odpisałam tylko: „Ja też”.
Byłam tam pierwsza. Zamówiłam herbatę, której nie tknęłam. Gdy weszła, od razu ją poznałam. Młodsza ode mnie, może o dziesięć lat. Dobrze ubrana, z eleganckim makijażem, choć oczy miała zmęczone. Usiadła naprzeciwko i przez chwilę tylko się na siebie patrzyłyśmy. Jakbyśmy próbowały nawzajem odczytać, która z nas ma bardziej złamane serce.
– Jestem Klaudia – powiedziała w końcu cicho.
– Ewelina – odpowiedziałam, wyciągając z torebki kopię aktu małżeństwa. Podałam jej go bez słowa. Przeczytała. Wbiła wzrok w datę ślubu.
– On mówił, że się rozwiódł... że to było dawno i spokojnie, bez dramatów... – wyjąkała. Z kieszeni kurtki wyciągnęła telefon i pokazała mi zdjęcie. Klaudia i Marek, plaża, pierścionek na jej palcu.
– Jestem jego żoną. Od pięciu lat.
Zbladła. Ale nie było w niej gniewu. Tylko niedowierzanie. I smutek. Usiadła sztywno, jakby nagle wszystko w niej się zatrzymało.
– Planowaliśmy ślub... – wyszeptała.
Zamiast wybuchnąć płaczem, gorzko się zaśmiałam. Bo właśnie do mnie dotarło, że nie byłyśmy wrogami. Obie zostałyśmy oszukane.
Byłam na niego wściekła
Ustaliłyśmy z Klaudią, że spotkamy się z nim razem. Ona miała obawy, ja – byłam wściekła. Na niego. Chciałam spojrzeć mu w oczy, kiedy zobaczy nas obie przed sobą.
Czekałyśmy w salonie. Ja siedziałam z założonymi rękami, ona trzymała telefon w dłoni, jakby się bała go puścić. Była blada, ale spokojna. Ja już nie. W środku się gotowałam.
Usłyszeliśmy dźwięk klucza w zamku. Marek wszedł, a kiedy nas zobaczył, przystanął w progu. Dosłownie zamarł. Widziałam, jak jego twarz blednie. Torba z laptopem zsunęła mu się z ramienia.
– Możesz powtórzyć, co robiłeś czternastego marca, Marek? – spytałam lodowatym tonem.
Nie odpowiedział. Patrzył to na mnie, to na Klaudię.
– I dlaczego powiedziałeś mi, że jesteś rozwodnikiem? – dołączyła cicho Klaudia.
– To nie tak… wszystko się pokomplikowało… – zaczął, ale nikt nie chciał tego słuchać.
Wstałam.
– Kochałeś ją, mnie, a może nas obie?
Zamilkł. Jego oczy były wilgotne. Przez chwilę myślałam, że zacznie płakać. Ale nie. Patrzył tylko.
– Chciałem odejść… Ale nie potrafiłem. – Powiedział zrezygnowany.
– Od której z nas chciałeś odejść? – spytałam z lodowatą ironią w głosie.
Cisza w odpowiedzi była gorsza niż krzyk. Klaudia wstała pierwsza. Powiedziała tylko:
– Nienawidzę cię za to, że odebrałeś mi dwa lata życia.
Wyszła. A ja… ja zostałam jeszcze chwilę. Nie powiedziałam mu już nic więcej. Tylko patrzyłam, jak stoi tam – zgarbiony, winny i żałosny.
Nie miałam złudzeń
Noc po tej rozmowie była jedną z najdłuższych w moim życiu. Nie spałam ani minuty. Krążyłam po mieszkaniu jak cień, co chwilę zaglądając do pustej sypialni. Marek spał na kanapie, choć to nie było moje polecenie. Sam wiedział, że tam jego miejsce.
Rano spakowałam walizkę. Zadzwoniłam do Kaśki, przyjaciółki jeszcze z liceum. Bez pytania powiedziała, żebym przyjeżdżała.
W mieszkaniu zrobiło się cicho. Tak bardzo, że zaczęłam się bać własnych myśli. Przez pierwszy dzień u Kaśki tylko leżałam. Bez słów. Czułam się pusta, jakby ktoś spuścił ze mnie powietrze. Nie chodziło już nawet o Marka, tylko o to, że całe moje życie – planowane, spokojne, poukładane – nagle przestało istnieć. Rozpadło się na milion kawałków.
Klaudia napisała mi wieczorem krótką wiadomość: „Jak się trzymasz?”. Odparłam tylko: „Ledwo”. Potem jeszcze kilka słów. Tak zaczęła się nasza dziwna nić porozumienia. Nie byłyśmy przyjaciółkami. Ale ta zdrada w jakiś dziwny sposób nas ze sobą połączyła. Splotła nasze losy, choć żadna z nas tego nie chciała.
Marek dzwonił. Nie odebrałam. Przysłał wiadomość: „Chciałbym to naprawić”. Nie odpisałam. Bo jak się naprawia iluzję? Ja już nie miałam złudzeń, że jest dla nas jeszcze szansa.
Ewelina, 34 lata
Czytaj także:
- „Narzeczony tkwił po uszy w długach, więc podjęłam radykalne kroki. Aż tak go nie kocham, nie pójdę z nim na dno”
- „Zobaczyłam nagranie z drona i było po majówce. Syn widział, jak jego tatuś robi zakazane rzeczy z obcą panią”
- „Mąż po majówce wyznał mi swój grzech, bo poczuł wyrzuty sumienia. Nigdy mu nie wybaczę tego publicznego upokorzenia”