Reklama

Budzik wyrwał mnie ze snu cichą melodią o piątej. Cicho wstałam i po ciemku poszłam do łazienki. Szybki prysznic, wklepanie kremu w skórę twarzy. Na opuchliznę pod oczami nic nie pomoże. Trudno. Nie będę dziś wychodzić z domu, nikt mnie nie będzie oglądał. Wysuszyłam włosy.

Reklama

Bartuś lubił wstawać wcześnie rano. Jadł śniadanie i zabierał się do ulubionej zabawy – budowania wież z klocków, które potem radośnie burzył. Cudownie było obserwować, jak każdego dnia uczy się czegoś nowego. Ciężko będzie się z nim rozstawać, kiedy pójdzie do przedszkola. Z drugiej strony ja będę mogła wtedy pójść do pracy i może będzie lepiej…

Każdy powód był dobry

– Długo zamierzasz tam siedzieć? – zza drzwi dobiegł poirytowany głos Marcina.

Odruchowo skuliłam ramiona, słysząc ten ton. Niedobrze, wstał lewą nogą.

– Już wychodzę!

To on musiał wyjść do pracy o czasie. Ja mogłam wziąć prysznic później, idiotka.

– Przepraszam, zamyśliłam się.

– Ciekawe, nad czym. Sposobami wycierania kurzu czy zmiany pieluch? – zaśmiał się i zamknął za sobą drzwi.

Westchnęłam i poszłam mu zrobić śniadanie. Nagle usłyszałam szybkie kroki i wściekły głos męża.

– Przecież tam się nie da oddychać! Godzinę suszyłaś te kłaki? Czy ja mam teraz w saunie się kisić, bo ty się pindrzyłaś przed lustrem, nie wiedzieć po co?!

Odruchowo stanęłam tak, żeby oddzielał mnie od niego stół. Tym samym zablokowałam sobie drogę ucieczki: z jednej strony stół, z drugiej lodówka, za plecami ściana. Przegrałam. Znowu przegrałam…

– Gdzie ty masz rozum, idiotko?!

– Przepraszam, zaraz się wywietrzy, to tylko chwilka. Usiądź, naleję ci herbaty – próbowałam ratować sytuację, ułagodzić go, zanim Bartuś usłyszy.

– Zaraz…? Zaraz to popamiętasz, że masz tak nie robić!

Wystarczyły dwa kroki i był przy mnie. Złapał mnie za włosy i zaciągnął przez kuchnię i przedpokój do łazienki. Wepchnął mnie do środka, drąc się, że nie może tu oddychać, że już małpa prędzej zrozumiałaby, co ma robić, a czego nie. Każde słowo podkreślał uderzeniem. Przestał dopiero wtedy, kiedy usłyszał cienki pisk naszego synka:

– Tato, nie bij mamusi!

– To tylko taka zabawa, synku – puścił mnie i otworzył drzwi. – Chodź, skarbie, zjemy śniadanie – jak przez mgłę widziałam, że wziął Bartka na ręce.

Cała byłam w siniakach

Zostałam w łazience. Nie płakałam. Odwykłam, bo to też go denerwowało. Musiałam jakoś doprowadzić się do porządku, żeby ukryć przed synkiem, jak bardzo tatuś skrzywdził mamusię w tej chorej zabawie. Pękła mi dolna warga. Do siniaków, które miałam pod oczami, za chwilę dołączą kolejne. Znowu przez kilka najbliższych dni będę siedzieć murem w domu, by nie pokazywać się sąsiadom. Choć pewnie i tak plotkowali, głusi ani ślepi nie byli. Trzymałam wacik przy ustach, tamując krew.

Gdybym mogła, to bym odeszła. Natychmiast. Po prostu wzięłabym Bartka i wyszła, jak stoję, by nigdy więcej nie wrócić do tego domu, do tego człowieka i koszmaru, w jakie zmienił nasze małżeństwo. Ale nie mogłam. Innym łatwo mówić, łatwo się dziwić, łatwo gardzić ofiarami przemocy domowej. Bo to ich wina, skoro pozwalają bić, skoro biernie wszystko znoszą. Nie mają pojęcia, jak to jest, gdy miłość, która miała trwać do końca dni, kończy wraz z miesiącem miodowym.

Czułam się słaba

Decyzję o odejściu trzeba podjąć w jednej chwili, czasem tuż po ślubie, kiedy jeszcze wciąż się wierzy w „żyli długo i szczęśliwie”. Gdy się wybierze wybaczenie i nadzieję, że to się nigdy więcej nie powtórzy, potem jest coraz trudniej. A po którymś z rzędu laniu bunt całkiem wietrzeje z głowy. Chce się tylko przetrwać.

Zresztą dokąd miałabym pójść? Pod most? Włamać się komuś do altany na działkach? Nie miałam żadnych pieniędzy. Dostawałam na potrzeby dziecka kilka złotych dziennie. Resztę zakupów robił Marcin, wracając z pracy, z której – jak wciąż powtarzał – utrzymywał takiego lenia i obiboka jak ja, choć to on nalegał, żebym po urlopie macierzyńskim została w domu i zajmowała się dzieckiem, póki nie pójdzie do przedszkola. Zgodziłam się. A potem się okazało, że skoro nie zarabiam, nie mam prawa dysponować „jego” pieniędzmi.

Mogłam pójść na policję, ale się bałam

Śmiertelnie. Przecież jak Marcin się dowie, to wpadnie w szał, a wtedy albo pobije mnie na śmierć, albo zabierze dziecko i zniknie. Tego bym nie zniosła. Bartek był jedynym jasnym punktem w moim życiu. Dawał mi siłę, by wstać każdego ranka, by znosić upokorzenia i ból. Jeszcze rok, odliczałam czas do rozpoczęcia rekrutacji w przedszkolu, jeszcze osiem miesięcy, pół roku. Pójdę do pracy, uniezależnię się. W moich marzeniach na moje własne konto co miesiąc wpływała wypłata, z której mogłam parę groszy przeznaczyć na swoje małe zachcianki, a także na to, czego rzeczywiście w danej chwili potrzebowało moje dziecko.

Kiedy zostałam z Bartusiem sama, zajęliśmy się zabawą. Zaskoczyło mnie pukanie do drzwi. Cholera. Przez tę poranną awanturę zapomniałam, że umówiłam się z przyjaciółką. Było za późno, żeby udawać, że mnie nie ma. Znałyśmy się z Anką od podstawówki. Po liceum nasze drogi się rozeszły – ja wybrałam lokalną uczelnię, a ona wyjechała do stolicy, by studiować medycynę. Była ciepłą, energiczną kobietą. Miała kochającego męża, dwójkę dzieci i możliwości, o których ja nie mogłam nawet śnić. Niedawno wróciła do rodzinnego miasta i nasz kontakt się odnowił. Nie mówiłam jej, jak jest, ale jeśli dotąd się czegoś nie domyśliła, teraz wszystko się wyda. I dobrze. Choć przed jedną osobą nie chcę się kryć, choć jednej osobie chcę się móc wygadać, pożalić. Tylko tyle.

Pomogła mi koleżanka

Otworzyłam drzwi. Jeden rzut fachowego oka na moją sponiewieraną twarz powiedział Ance więcej niż słowa. Wysłała swoje dzieci do pokoju mojego syna i… zrobiła mi przegląd szaf. A potem w grobowym milczeniu zaczęła wyciągać i pakować rzeczy moje i Bartusia. Zignorowała moje protesty, nie słuchała wyjaśnień, że przecież nie mam dokąd pójść, że nie mam pracy, pieniędzy, że jestem za głupia i za słaba, by w tej chwili uciekać z domu. Spojrzała na mnie z twarzą bez wyrazu i spytała:

– A kiedy będziesz dość silna? Jak złamie ci szczękę, wybije oko i zęby? Czy jak zacznie znęcać się nad dzieckiem?

Ten argument zamknął mi usta. Gdy wyobraziłam sobie, że Bartuś cierpiałby choć w niewielkie części tak jak ja, przeraziłam się.

Tym razem wybór okazał się prosty. Odejdę, zanim zafunduję mojemu dziecku traumę, która położy się cieniem na całym jego przyszłym życiu, zanim nauczy się bać i chować po kątach, a oduczy płakać i uśmiechać. Jak ja.

Ogarnęła mnie fala wściekłości na Marcina za te miesiące poniżeń. Potem fala żalu do siebie, że mu na to pozwalałam, że niemal dałam się zniszczyć. Dosyć. Koniec. Miałam świadomość, że aby wyrwać się z tego piekła, nie wystarczy po prostu odejść. Ale od czegoś trzeba zacząć. Ja zaczęłam od pomocy Ance w pakowaniu moich rzeczy. Bałam się. Lecz to już nie był strach paraliżujący.

Poprosiłam przyjaciółkę, by zawiozła mnie do domu samotnej matki, do noclegowni dla bezdomnych, byle dalej od tego miejsca, od tego życia, od podłego, okrutnego człowieka, który mnie katował.

– Zwariowałaś! Zostaniesz u nas. Ale najpierw na policję.

To było potwornie trudne

Wstydziłam się opowiedzieć obcemu człowiekowi o wszystkim, co się działo w moim domu. Potem przygotować pozew o rozwód, przeżyć spotkanie oko w oko z oprawcą oraz późniejsze rozprawy. Pójść na terapię, do której namówiła mnie przyjaciółka. Bez niej by mi się nie udało. Anka podtrzymywała mnie, gdy upadałam, przekonywała mnie, gdy wątpiłam, gdy chciałam się wycofać, bo Marcin nie odpuszczał, groził, zastraszał, szantażował dzieckiem. Stała przy mnie murem, udzielała konkretnej pomocy, zamiast tylko się dziwić i wymądrzać.

Reklama

Nim zarobiłam pierwsze pieniądze i mogłam wreszcie coś wynająć, odstąpiła mi swoją sypialnię. Pomogła wywalczyć alimenty, dzięki czemu nie musiałam dwa razy oglądać każdej złotówki, którą miałam do wydania. Po trzech latach wiem, że chcę od życia więcej. Chcę szczęścia, chcę słyszeć śmiech mojego syna, chcę się rozwijać i iść do przodu. Chcę swobodnie oddychać. Bo zbyt dobrze wiem, jak to jest być na dnie, gdzie tego wszystkiego nie ma, i jak ciężko się podnieść.

Reklama
Reklama
Reklama