Reklama

Na pogrzebie mojego męża było mnóstwo ludzi. Nie miał rodziny, ale za to wielu przyjaciół. Przyszli też ci, którym przez ostatnie trzydzieści lat pomagał – młodzież z ośrodków wychowawczych, którym załatwiał pracę; ludzie z bazaru, za których walczył z bezdusznymi biurokratami z urzędu miasta; mieszkańcy osiedla, którzy twierdzili, że był jedynym uczciwym prezesem spółdzielni mieszkaniowej...

Reklama

Kiedy słuchałam kolejnych laurek wystawianych Wiktorowi, serce mi rosło, a ból po stracie ukochanej osoby nieco malał. Choć z drugiej strony nasilała się tęsknota za spojrzeniem, uśmiechem męża. Bo tym bardziej docierało do mnie, jak bardzo teraz puste i samotne będzie moje życie. Spędziliśmy ze sobą dwadzieścia dwa lata. Byłam tuż przed czterdziestką, kiedy po rozwodzie kupiłam dwupokojowe mieszkanie na osiedlu.

Wiktor był wtedy kierownikiem technicznym spółdzielni mieszkaniowej, prezesem został dwa lata później, po wielkiej aferze z ówczesnym szefem i zarządem. To Wiktor odkrył, że kradną pieniądze mieszkańców, zawyżają rachunki i oszukują. Wtedy został wybrany prezesem i lokatorzy nigdy nie żałowali tej decyzji.

Nie wystarczyło mu współczuć

Ja pokochałam go, gdy odnalazł mojego kota. Była zima, mieszkałam tu dopiero kilka miesięcy. Trzeba było odpowietrzyć kaloryfery, a dwaj nasi hydraulicy naprawiali awarię. Dlatego przyszedł Wiktor. Byłam jednym kłębkiem nerwów z powodu zniknięcia Dreda. Wiedziałam, że kot nie przetrwa mroźnej nocy. Cały dzień go szukałam i nie miałam już pomysłu, co jeszcze zrobić. Kiedy Wiktor odpowietrzył kaloryfery, wyszedł. Wrócił pięć godzin później z Dredem, zmarzniętym, przestraszonym.

Rok później byliśmy już małżeństwem. Co zdumiało moją rodzinę i przyjaciół, bo po przebojach z pierwszym mężem twierdziłam stanowczo, że mam dość mężczyzn. Ale Wiktor był wyjątkowy. Delikatny, uważny. Potrafił słuchać i miał rzadką cechę – nie wystarczyło mu współczuć, że ktoś jest nieszczęśliwy czy smutny. On chciał to zmienić. Pomóc. Sprawić, by na twarzy człowieka pojawił się uśmiech. Czasem ciężko i długo na to pracował.

Zobacz także

Załatwiał dopłatę samorządu miejskiego na mieszkanie, pogadał w urzędzie pracy, by znaleźli odpowiedni etat, albo zorganizował rodzinie z niepełnosprawnymi dziećmi pomoc – finansową czy medyczną. Łatwo jest pomagać zrywami – organizować doraźne akcje. Czasem jednak pomaganie wymaga cierpliwości, osobistego zaangażowania i mnóstwa czasu. Wiktora nic nie zniechęcało.

Z początku mnie to zachwycało. Potem zaczęło irytować, bo niekiedy miałam wrażenie, że jestem mniej ważna niż ci, którzy garnęli się do mojego męża. Brakowało nam czasu dla siebie. Ale w końcu zrozumiałam i zaczęłam pomagać Wiktorowi. Jeśli nie mogłam inaczej, to przynajmniej nie robiłam mu samolubnych wyrzutów, a gdy wracał zmęczony do domu, mógł odpocząć w atmosferze ciszy i miłości.

Myślałam, że dłużej będziemy razem. Umarł, mając sześćdziesiąt osiem lat. Co to za wiek! Nie potrafiłam się z tym pogodzić. Stałam przy grobie, odrętwiała, słyszałam wypowiadane kondolencje ludzi, którzy podchodzili do mnie jeden za drugim, czułam na zmarzniętych policzkach pocałunki przyjaciółek. Co za ironia losu – poznaliśmy się w grudniu, i pożegnaliśmy się w grudniu.

Kilka następnych dni żyłam jak na autopilocie – spałam, jadłam, karmiłam i głaskałam nasze koty. Cały czas podświadomie oczekiwałam, że Wiktor zaraz wejdzie do domu, zdejmie płaszcz i opowie mi o kolejnym nieszczęściu, któremu zapobiegł. Któregoś dnia zadzwonił asystent prezydenta miasta z informacją, że szykują pośmiertne odznaczenie dla Wiktora. Skontaktował się ze mną także jakiś dziennikarz, chcący napisać artykuł wspomnieniowy o działalności społecznej mojego męża. Więc niby Wiktora nie było, ale wciąż jeszcze czułam jego obecność. On za chwilę wejdzie do domu i znów poczuję, jak życie wpływa w moje żyły…

To było jakieś trzy tygodnie po pogrzebie. Zaszłam do zaprzyjaźnionej kawiarni na filiżankę herbaty, żeby się rozgrzać. Zastanawiałam się, czy porozmawiać z dziennikarzem, i o czym. W pewnej chwili ktoś usiadł po drugiej stronie stolika. Ręka starszego mężczyzny położyła przede mną dużą, wypchaną szarą kopertę. Uniosłam wzrok. Miał może siedemdziesiąt lat, wychudłe policzki i dokładnie przystrzyżoną siwą brodę. Piwne oczy patrzyły na mnie uważnie, Milczałam. W końcu się odezwał:

– Dwanaście lat temu przyjechała tu moja bratanica, Irena. Los chciał, że natknęła się na człowieka, który dwadzieścia pięć lat temu wyrządził wielką krzywdę naszej rodzinie. Przez niego mój brat skończył ze sobą, a bratowa załamała się nerwowo. Nie byli jedynymi ofiarami tego człowieka. Niszczenie ludzi było jego zawodem. A może i hobby, biorąc pod uwagę jego zachowanie. Wkrótce po śmierci mojego brata zniknął, więc nie można mu było wymierzyć sprawiedliwości.

Kiedy Irena go spotkała, zadzwoniła do mnie, mówiąc, że idzie na spotkanie z nim. I że zamierza pójść także do prokuratury. Żeby zapłacił za to, co uczynił. Ale nigdzie nie dotarła, a to był ostatni raz, kiedy z nią rozmawiałem. Kilka tygodni później jej ciało odnaleziono w rzece – zamilkł, a jego oczy wwiercały się w moje. – Tym mężczyzną był pani mąż. Wiem, że widział się z moją bratanicą i że on zrobił jej krzywdę, by prawda o nim nie wyszła na jaw. W tej kopercie są dowody jego przestępczej działalności sprzed dwudziestu pięciu lat. I fakty dotyczące Ireny sprzed dwunastu. To kopie. Ma pani dzień. Proszę się z nimi zapoznać, żeby nie była pani zaskoczona, kiedy pojawi się u pani policja.

Kiedy odbiorą medal przyznany mężowi. Kiedy w gazetach ludzie będą mogli przeczytać, kim naprawdę był ich „anioł stróż” – pokiwał głową. – Słyszałem te peany na jego cześć wygłaszane podczas pogrzebu – pochylił się w moją stronę, a jego wąskie usta wygięły się w drwiącym grymasie, pełnym nienawiści. – Ludzie się nie zmieniają, proszę pani. Jedynie czasami wilki zakładają owczą skórę, by ukryć się w stadzie. Przykro mi, że rozwiewam pani iluzje na temat cudownego męża, ale nie może być tak, by kanalia była zapamiętana jako święty. Jesteśmy to winni jego ofiarom.

Mężczyzna wstał, skłonił się lekko i chciał odejść. Spytałam:

– Gdzie mogę pana znaleźć, gdybym chciała zadać pytania?

Trochę się zdziwił, ale podał nazwę hotelu. I swoje nazwisko. Nie musiał. Znałam je. Serce biło mi szybko, niespokojnie. Dopiłam herbatę, zapłaciłam i wróciłam do domu. Miałam dużo do zrobienia. Jeszcze tego wieczoru zamierzałam złożyć wizytę w hotelu.

Pewnego dnia przekroczyłem granicę

Pamiętałam tamtą kobietę, Irenę, która dwanaście lat wcześniej przyszła do mnie z rewelacjami na temat Wiktora. Opowiedziała, jak działając na polecenie swojego szefa, Wiktor niszczył ludzi, którzy byli mu przeciwni. Przejmował majątki, wysyłał mięśniaków, by łamali opór. Doprowadził do wielu bankructw, a wreszcie do tej tragedii jej ojca. „Chcę, by pani wiedziała, z kim kładzie się do łóżka”– powiedziała na koniec. „Że ten mężczyzna nie jest warty pani miłości. Jutro idę do prokuratury. Nie chcę, by była pani zaskoczona. Najlepiej byłoby, żeby już dzisiaj go pani opuściła. Po co się narażać na wstyd i hańbę”.

Wiktor nigdy się nie dowiedział, że był tak blisko tragedii. Że o włos uniknął aresztowania i procesu, który zniszczyłby wszystko, na co tak długo pracował. Kilka lat po ślubie miałam kryzys. Chciałam, by więcej czasu poświęcał mnie, naszemu związkowi. Miałam dość, że między mną a moim mężem zawsze było mnóstwo innych potrzebujących jego uwagi, pomocy. Spytałam, co go tak napędza, co sprawia, że pomaga nawet tym, którzy o tę pomoc nie proszą.

– Kasiu, to jest moja pokuta – powiedział wówczas. – Kiedyś byłem innym człowiekiem, wyrządziłem wiele krzywd. Byłem przyczyną cierpienia wielu ludzi. Pewnego dnia przekroczyłem granicę i stało się coś, co mnie zmieniło. Obudziło. Wyjechałem z tamtego miejsca i zacząłem od nowa. Teraz moje życie to próba odpokutowania. Nie umiem inaczej. Nie chcę. Kocham cię, ale…

Reklama

Patrzył na mnie oczami pełnymi bólu i głębokiego nieszczęścia. On cierpiał. W każdej chwili. Być może każdy dobry uczynek łagodził ten jego ból. A być może nie. Nie wiem, bo nie chciał o tym mówić. Ale ja zrozumiałam, że mówił prawdę, i pokochałam go jeszcze bardziej. Wiktor nigdy się o tym nie dowiedział. I nie dowie się, że po raz drugi musiałam interweniować, by jego imię nie zostało zszargane po śmierci. Bo przecież całe dobro, jakie uczynił, poszłoby na marne. Nie mogłam na to pozwolić.

Reklama
Reklama
Reklama