„Mąż był w Norwegii, a ja czułam się samotna. Nie planowałam romansu, a już na pewno nie z własnym teściem”
„Kiedy Zygmunt, ojciec Marka, wprowadził się do nas po operacji biodra, byłam nieco zaskoczona, ale też... wdzięczna losowi za obecność drugiego człowieka. Marek wszystko załatwił – dzwonił do mnie, nie pytając o zdanie. Tak po prostu. Jakbym była pensjonatem. Na początku był dla mnie po prostu chorym staruszkiem. Ale potem… coś się zmieniło”.

- Redakcja
Jesień to dla mnie najgorsza pora roku. Wszystko robi się szare, martwe, zimne. Zupełnie jak moje małżeństwo. Odkąd Marek wyjechał na kontrakt do Norwegii, mijają już cztery miesiące, jak mieszkam sama. Dzwoni rzadko. Czasem po pracy, najczęściej zmęczony, zdawkowy, jakby te kilka słów do mnie były obowiązkiem do odhaczenia. „Co u ciebie?”, „Jak w pracy?”, „U mnie wszystko okej”. Nic więcej. Żadnego „tęsknię”, „kocham”, „myślę o tobie”. Czasem mam wrażenie, że bardziej interesuje się pogodą w Oslo niż mną.
Zanim wyjechał, też już było między nami chłodno. Miałam nadzieję, że ta rozłąka coś w nim poruszy, że zatęskni. A on… tylko śle przelewy i listę zakupów, które mam zrobić, zanim wróci. „Kup mi nową koszulę do pracy, nie za ciasną”. Serio? To wszystko, na co cię stać, Marek? Nie chcę się użalać. Nie jestem dramatyczną żoną z serialu o samotnych gospodyniach. Ale… jestem człowiekiem. Kobietą. I mam swoje potrzeby. Czasem tylko chciałabym, żeby ktoś zapytał, jak się czuję. Przytulił. Posiedział obok bez patrzenia w telefon.
Kiedy Zygmunt, ojciec Marka, wprowadził się do nas po operacji biodra, byłam nieco zaskoczona, ale też... wdzięczna losowi za obecność drugiego człowieka. Marek wszystko załatwił – dzwonił do mnie, nie pytając o zdanie: „Tata nie może jeszcze sam funkcjonować, weź go na dwa tygodnie, potem ogarnę mu jakąś pomoc”. Tak po prostu. Jakbym była pensjonatem.
Na początku był po prostu starcem na lekach – gderał, marudził, wymagał. Ale potem… coś się zmieniło. Wieczorne rozmowy w kuchni. Dziwne spojrzenia. A przede wszystkim: poczucie, że ktoś mnie widzi. Słucha. Śmieje się z moich żartów. Pyta, czy czegoś potrzebuję. Że ja też jestem. To wtedy zaczęłam się gubić. Niewinnie, powoli. Aż nadszedł dzień, który roztrzaskał granicę między tym, co wolno, a tym, czego nie da się cofnąć.
Niby zwykła rozmowa...
Smażyłam jajka na patelni, gdy usłyszałam, jak Zygmunt kuśtyka w moją stronę o kulach. Był poranek, taki zwyczajny, jeszcze lekko chłodny, jak to w październiku. W kuchni unosił się zapach masła i przypraw, które zawsze dodawałam, żeby nie było mdło. Włączyłam czajnik i sięgnęłam po drugi talerz.
– Czuję się jak pasożyt – mruknął, siadając ciężko przy stole. – Nawet jajek sobie nie umiem sam usmażyć.
– Jeszcze trochę i będziesz biegał po schodach – powiedziałam z uśmiechem, odwracając jajka na drugą stronę.
– W twoim towarzystwie to nawet bym zatańczył – dodał żartem, a ja udałam, że tego nie usłyszałam.
Podałam mu talerz i usiadłam naprzeciwko. Jadł powoli, z zadowoleniem, a potem zaczął opowiadać o starych czasach, kiedy Marek był mały. Trochę już słyszałam, ale zawsze mówił o tym z takim ciepłem, że nie przerywałam. Było w nim coś, co sprawiało, że człowiek czuł się... ważny. Potrafił mówić tak, że chciało się słuchać, choćby mówił o zakupie ziemniaków.
– Wiesz, jesteś niesamowita – powiedział nagle, odkładając widelec. – Tyle robisz. A Marek... No cóż. Nie wiem, czy on to widzi.
Poczułam, jak robi mi się gorąco. Taka zwykła rozmowa, a jednak zadrżało coś we mnie. Przesunęłam talerz i zaczęłam zbierać okruchy.
– Robię, co trzeba – odpowiedziałam cicho.
Wstał, choć z trudem, i podszedł do mnie.
– Sylwio... – powiedział i ujął moją dłoń. – Naprawdę. Jesteś kobietą, której nie sposób nie zauważyć.
Chciałam coś powiedzieć, odsunąć się, ale w tym momencie pochylił się i pocałował mnie. Delikatnie, nie nachalnie. Tak, że nie zdążyłam się odsunąć. Czas jakby na chwilę stanął. Nie zrobiłam nic. Nie krzyknęłam, nie odepchnęłam go. Stałam nieruchomo, czując jego oddech i własne, rozpędzone serce.
Odsunął się pierwszy. W jego oczach nie było wstydu, tylko coś, co wyglądało jak wdzięczność.
– Przepraszam... Nie powinienem. Ale nie żałuję – powiedział i wyszedł z kuchni, zostawiając mnie w ciszy.
Zostałam sama, trzymając w dłoni brudny widelec i patrząc na kroplę tłuszczu na blacie. Czy to naprawdę się wydarzyło? Czy powinnam była uciec? Dlaczego nie potrafiłam się odezwać? I najgorsze – dlaczego czułam się tak dobrze?
Zygmunt mnie przyciągał
Minęło kilka tygodni. Zygmunt wciąż mieszkał z nami, choć już coraz sprawniej poruszał się po domu. Nie było dnia, żebyśmy nie rozmawiali. O pogodzie, o przeszłości, o drobiazgach, które dotąd przechodziły bez echa. Czasem siadaliśmy przy stole z kieliszkiem wina. On miał w sobie coś łagodnego, coś, co przyciągało. Marek nie dzwonił od tygodnia. Mówił, że ma urwanie głowy. Wysłuchałam jego wiadomości głosem obojętnym, a potem wróciłam do stołu, gdzie czekał Zygmunt z nalanym winem.
– Powinnaś mieć przy sobie kogoś, kto cię rozumie – powiedział, kiedy trzymałam kieliszek w dłoniach, ale nie piłam. – Kogoś, kto widzi, że się starasz, że jesteś.
Nie odpowiedziałam. Patrzyłam na niego, a on na mnie. Bez wymuszonego uśmiechu. Bez maski.
– Marek miał szczęście, że cię spotkał – dodał ciszej.
– Już dawno tego nie mówił – powiedziałam, nie chcąc brzmieć żałośnie, ale zabrzmiało.
Wtedy podszedł i usiadł bliżej. Jego ręka musnęła moją. Próbowałam zebrać myśli, powiedzieć, że to zły pomysł, że nie wolno, ale nic nie powiedziałam. Poczułam jego dłoń na moim karku. Pocałował mnie znowu, tym razem dłużej. Nie odepchnęłam go. Przeciwnie – odwzajemniłam. Bez słowa.
Kiedy później leżałam na kanapie w salonie, a on siedział obok, dotykając mojej dłoni, chciałam powiedzieć: „Koniec. To było szaleństwo”. Ale nie potrafiłam. Jego dotyk był jak lekarstwo, którego tak długo mi brakowało.
– Może powinniśmy przestać – powiedziałam w końcu.
– A jeśli nie chcę? – zapytał. – Jeśli przez ciebie znowu poczułem, że żyję?
Zadrżałam. Wiedziałam, że nie powinno mnie to wzruszać. Że to absurdalne. Że to wszystko złe. Ale to było jedyne „żywe” uczucie, jakie ktoś we mnie obudził od lat.
– Zdradzam Marka – powiedziałam cicho, jakby sama sobie.
– Ja też. Ale może to coś więcej? Może w tym całym bałaganie udało się nam na chwilę znaleźć siebie? – mówił powoli, uważnie. – Sylwio, nie wiem, jak to nazwać. Ale przy tobie nie czuję się stary. Czuję się potrzebny.
Wiedziałam, że nie potrafię z tym skończyć. Jeszcze nie. Może nigdy. Bo choć serce podpowiadało, że błądzę, coś we mnie z cichą siłą krzyczało: „Trwaj”.
Niespodziewany powrót Marka
Marek wrócił niespodziewanie w środę wieczorem. Stał w drzwiach z walizką i zmęczonym spojrzeniem. Pachniał chłodnym powietrzem. W mojej klatce piersiowej coś się zacisnęło.
– Cześć – powiedział, wchodząc do środka. – Myślałem, że cię zaskoczę.
– Udało ci się – odpowiedziałam, czując, jak drżą mi dłonie.
Zygmunt siedział wtedy w pokoju na górze. Gdy usłyszał głos syna, zesztywniał. Unikał wzroku Marka przez całą kolację.
Zrobiłam rosół, którego Marek i tak prawie nie tknął. Atmosfera przy stole była napięta. Marek mówił coś o pracy, o problemach z transportem, o opóźnieniach. Skinęłam głową, ale nie potrafiłam skupić się na jego słowach. Zygmunt udawał, że czyta etykietę na butelce wina.
– Dziwnie się tu zrobiło – powiedział Marek w końcu, odkładając łyżkę. – Jakbyście przede mną coś ukrywali.
Spojrzałam na niego. Moje ciało zesztywniało.
– Co masz na myśli? – zapytałam cicho.
– Nie wiem. Po prostu... inaczej. Ty jesteś jakaś spięta, ojciec milczy. Coś się stało?
Zygmunt wstał od stołu.
– Idę wcześniej spać. Jestem zmęczony – rzucił i wyszedł bez słowa.
Marek wpatrywał się we mnie jeszcze chwilę, ale nie drążył. W nocy nie dotknął mnie ani razu.
Tydzień później sąsiadka Renata zatrzymała go pod blokiem. Widziałam ich przez okno. Stała z rękami splecionymi na piersi, mówiła szybko, nerwowo, gestykulując. Marek miał twarz bez wyrazu. Kiedy wszedł do mieszkania, nie zdjął butów.
– Pani Renata powiedziała mi coś bardzo dziwnego – zaczął, nie patrząc na mnie. – Mówiła, że widziała cię z ojcem na balkonie. Że się całowaliście.
Zamarłam. Nie umiałam nic powiedzieć.
– Czy to prawda? – zapytał po chwili ciszy.
Nie odpowiedziałam. Nie potrafiłam kłamać, ale przyznać się też nie umiałam.
– Nie mów nic – powiedział i wyszedł z mieszkania, trzaskając drzwiami.
Stałam na środku salonu, z nagłym, przeszywającym chłodem na karku. W ciszy, która wydawała się trwać wieczność.
Jego słowa bolały
Zygmunt czekał na Marka na korytarzu. Nie wiedziałam, czy to przypadek, czy chciał go zatrzymać. Marek wszedł po schodach szybkim krokiem, a gdy go zobaczył, zatrzymał się jak rażony.
– Jak mogłeś? – zapytał. – Z moją żoną?
– Marek... Posłuchaj...
– Nie. Właśnie nie chcę cię słuchać. Nie ma nic, co by to wytłumaczyło.
– Przysięgam, nie planowałem tego. Ale się wydarzyło.
– Nie chcę cię znać. Ani ciebie, ani jej. Dla mnie nie istniejecie.
Zygmunt zrobił krok w tył. W jego oczach było coś, czego nie widziałam nigdy wcześniej – panika. Przytrzymał się ściany. Jego twarz zbielała, a ręka zacisnęła się na klatce piersiowej.
– Zygmunt?! – krzyknęłam i ruszyłam w jego stronę.
Zsunął się po ścianie, nie mogąc złapać oddechu. Marek cofnął się, jakby nie wierzył w to, co widzi.
Zadzwoniłam po karetkę. Przyjechali szybko, zabrali go na noszach. Zostałam w korytarzu sama, z echem słów Marka w głowie.
Straciłam ich obu!
Zygmunt zmarł nad ranem. Lekarz powiedział mi przez telefon, że nie zdążyli go uratować. Stałam w kuchni, wciąż w tej samej bluzie, w której spałam, i nie czułam nic. Tylko pustkę. Dzwoniłam do Marka kilka razy. Nie odebrał. Wysłałam mu wiadomość. Odpowiedzi nie było.
Po tygodniu pojechałam na cmentarz. Stanęłam przy świeżym grobie. Na tabliczce było jego imię i data urodzenia. Jeszcze niedawno siedział przy moim stole, czytał etykiety z win, poprawiał mi kołdrę, gdy zasypiałam na kanapie.
– Przepraszam – powiedziałam cicho. – Nie wiem, czy to coś znaczy, ale... przez chwilę czułam, że żyję. Dzięki tobie.
Usłyszałam kroki za sobą. Odwróciłam się. To był Marek. Stanął obok, spojrzał na grób, a potem na mnie.
– Nie chcę słyszeć już nigdy twojego głosu – powiedział zimno.
– Nie chcę się tłumaczyć – szepnęłam. – Chciałam tylko być kochana.
Nie odpowiedział. Odwrócił się i odszedł powoli. Nie obejrzał się ani razu.
Tęsknię i nie żałuję
Mieszkanie jest ciche. Zaglądam do pustych pokoi, otwieram szafkę po Zygmuncie, ale zaraz ją zamykam. Wszystko jest na swoim miejscu, a jednak nic nie jest tak, jak było. Marek się nie odezwał. Od pogrzebu minęły dwa tygodnie. Wiem, że wyjechał. Do Norwegii albo gdzieś indziej. Dla niego to zamknięta historia. Zygmunta też już nie ma. Czasem łapię się na tym, że nasłuchuję jego kroków na schodach. Potem siadam przy stole i trzymam dłoń na krześle, na którym zwykle siadał. Może to głupie, wiem. Tęsknię.
Nie wiem, co dalej. Nie mam już męża. Nie mam rodziny. Nie mam planu. Ludzie mówią, że trzeba się podnieść, że czas leczy rany. Ale ja nie potrafię sobie wybaczyć, choć nie żałuję. Bo przez moment czułam się ważna. Ktoś patrzył na mnie, a nie przeze mnie. Czasem rozważam wyjazd. Daleko, gdzie nikt mnie nie zna. Ale na razie nie mam siły. Siedzę tu i czekam. Czasami największą karą jest to, że dostajesz to, czego ci brakowało – tylko nie od tej osoby.
Sylwia, 37 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Gdy moi rodzice przeszli na emeryturę, stracili rozum. Trwonili kasę, zamiast pieczołowicie gromadzić dla mnie spadek”
- „Całe życie byłam dla nich bankomatem i kucharką. Poszłam po rozum do głowy i teraz nie mają grochówki ani złotówki”
- „To była najstraszniejsza impreza Halloween w moim życiu. Mąż odstawił mi taki numer, że włosy stanęły dęba”