Reklama

Nic nie wskazywało na to, że tego dnia moje życie zmieni się diametralnie. Była niedziela wieczór. Wracaliśmy właśnie do Warszawy z Mazur, gdzie spędziliśmy tydzień ze znajomymi na żaglach. Jeszcze rano pękały kolejne sześciopaki piwa. Na wzmocnienie, jak twierdził mój mąż, bo na kacu nie jedzie się dobrze.

Reklama

Mówiłam, że ja poprowadzę, ale tylko się żachnął. Nie lubił, kiedy prowadziłam. Nie dlatego, że jestem złym kierowcą, tylko że jestem kobietą.

– Będziemy jechać wieczorem, jak już wszyscy dojadą do domu – mówił. – Po pijaku bym dojechał. A będę trzeźwy.

– Przypuszczam, że alkomat miałby inne zdanie – mruknęłam pod nosem. Piotr usłyszał, ale nie kontynuował rozmowy, bo koledzy zawołali go do grilla.

Nie mogłam w to uwierzyć

To stało się na dwupasmowej szosie między dwiema niewielkimi miasteczkami. Po obu stronach drogi rozciągały się lasy. Jechaliśmy sto na godzinę, mimo że droga nie była szeroka, i było ciemno. Prosiłam, by zwolnił, ale jemu się śpieszyło. Zresztą zawsze jeździł szybko, i, z czego był dumny, nigdy nie spowodował wypadku. Grało radio. Nagle coś uderzyło o samochód. Coś dużego. Odbiło się i odpadło w ciemność. Krzyknęłam:

Zobacz także

– Hamuj!

Piotr dał po hamulcach i auto zatrzymało się z piskiem opon.

– Co to było? – spytałam. Cała się trzęsłam z nerwów.

– Pewnie zając – odparł Piotr. – Będzie na kolację. Uspokój się, Danka.

To nie jest śmieszne. – Otworzyłam drzwi auta.

– Co robisz?

– Idę zobaczyć, w co uderzyliśmy.

– Mówię, że w zająca…

Nie słuchałam go. Cofnęłam się o kilkanaście metrów i świeciłam światłem latarki z komórki po poboczu. Piotr doszedł po chwili.

– Jak zwykle panikujesz.

– Sprawdź głębiej na poboczu. A jeśli to na przykład sarna i jest ranna? Trzeba ją zawieźć do wetery… – słowa zamarły mi na ustach.

W świetle latarki dostrzegłam trampek. Z nogą w środku.

– Jezu Chryste – wyszeptał mój mąż. – Jesteśmy udupieni… Nikogo nie ma, zmywajmy się stąd.

Mój mąż był bardzo silną osobowością, dominującą

Tak mi się wydawało, że usłyszałam te słowa, ale w tamtym momencie po prostu odsunęłam je na bok. Jakbym nie rozumiała, co znaczą. Po kilku sekundach pozbierałam się do kupy i kucnęłam obok ciała. To był nastolatek, miał może siedemnaście lat. Przytknęłam dłoń do jego szyi. Ulga niemal ścięła mnie z nóg.

– Żyje! Dzwoń na pogotowie!

– Danka…

– Na co czekasz? – spojrzałam na niego. – Dzwoń!

Uniósł telefon i wybił numer.

– Zdajesz sobie sprawę z tego, w jakiej jesteśmy sytuacji, prawda? – spytał. – Ja prowadziłem, a jakby na to nie patrzeć, zgodnie z twoim życzeniem alkomat z pewnością uzna, że trzeźwy nie jestem. W takiej Ameryce, na przykład, trzeba przejść po prostej linii, by udowodnić, że jest się w stanie prowadzić. Zdałbym ten test śpiewająco. A u nas… Halo? Chciałem zgłosić wypadek drogowy. Jakiś człowiek wyskoczył z ciemności na nasze auto i teraz leży nieprzytomny.

Piotr przedstawił się, podał miejsce i wyłączył telefon.

– Zaraz przyjedzie drogówka. Musimy ustalić zeznania.

Patrzył na mnie intensywnie. Poczułam, jak robi mi się zimno.

– Musimy powiedzieć, że to ty prowadziłaś.

– Uprzedzałam cię – serce waliło mi mocno. Ja mam wziąć na siebie winę? – A ty i tak piłeś.

– To teraz nie ma znaczenia. Słuchaj, nic się nie stało. Chłopak żyje. Wyskoczył z ciemności prosto pod auto. To nie moja wina. Obudzi się i powie, jak było. Ale jeśli oni mnie zbadają i wyjdzie, że nie jestem trzeźwy jak świnia, to nie będzie ważne, że on żyje. Przecież wiesz. I mój awans pójdzie się bujać. A może i stracę pracę, bo ta cholerna korpo pilnuje reputacji, jakby walczyła o aureolę świętego Piotra. A ty nie masz nic do stracenia. Jesteś tylko moją żoną.

Mój mąż był bardzo silną osobowością. Nigdy nie prosił o radę. Nigdy się nie skarżył. Wszystko potrafił i zawsze miał rację. Niestety, rzeczywiście zazwyczaj miał rację, co sprawiało, że nawet kiedy jej nie miał i życie to udowadniało, przegrana była zawsze winą innych. W tamtych czasach, przed tym, co stało się w niedzielę w nocy, wierzyłam mu, że naprawdę nigdy nie był winny. Innymi słowy – ufałam mu. Ufałam mu tak bardzo, że w niektórych sprawach bywał dla mnie wyrocznią. Zresztą nie tylko dla mnie – był dyrektorem w dużej firmie, miał szanse na prezesurę. Wielkie osiągnięcie jak na mężczyznę tuż po czterdziestce. Cóż, miał niezaprzeczalny talent przeciągania innych na swoją stronę.

Nie podobało mi się to, co proponował, ale musiałam przyznać, że miał rację. Od niego zależał byt naszej rodziny – mój i naszych dwojga dzieci. Ja byłam trzeźwa, chłopak wyskoczył znikąd, żyje. Zawiadomiliśmy pogotowie, wszystko jest jasne i czyste.

Więc tak powiedzieliśmy, gdy przyjechała drogówka i zbierali od nas zeznania.

– Jak szybko pani jechała? – spytał policjant.

– Sześćdziesiąt na godzinę – skłamałam, jak polecił mi Piotr.

– I nie zauważyła pani tego chłopca, jak szedł poboczem?

– On nie szedł poboczem – wtrącił się mąż. – Wiem, bo zawsze kontroluję trasę, jak prowadzi żona. Mieliśmy długie światła i pobocze było puste. I nagle to uderzenie. Musiał wybiec z lasu.

Policjant zapisał, sprawdzili mnie alkomatem, wzięli adres i puścili. Karetka odwiozła chłopca do szpitala. Wiedziałam, że to nie koniec, musieliśmy poczekać na jego zeznania. Nie wiem, co powiedziałby chłopiec, gdyby go spytano o tamten wieczór. Trzy dni później policja poinformowała nas, że zmarł w wyniku odniesionych obrażeń.

– Wynik badania śladu hamowania wskazuje, że jechała pani co najmniej sto kilometrów na godzinę – powiedział przesłuchujący mnie w komendzie policjant. – Nie sześćdziesiąt. A ograniczenie prędkości w tamtym miejscu jest do pięćdziesięciu. Wewnętrzne obrażenia chłopca również wskazują na wysoką prędkość samochodu. Innymi słowy, zabiła pani człowieka, bo jechała za szybko.

Czy to był ten człowiek, w którym się zakochałam?

Słuchałam tego ze zmartwiałym sercem. Byłam w szoku. Przecież ja nic nie zrobiłam! Podczas kolejnych dni nie mogłam spać, a co zjadłam, to zwymiotowałam, bo mój ściśnięty nerwami żołądek nie przyjmował pokarmów. Zaczęły się przesłuchania na komendzie, a w domu Piotr ćwiczył mnie w opowiadaniu historii.

– Oni mogą wsadzić mnie do więzienia! – płakałam.

– Nie wsadzą. Wezmę ci dobrego adwokata – mówił mój mąż. – Pamiętaj tylko, nikomu nie wolno ci powiedzieć, jak było. Nikomu. Ludzie nie umieją trzymać sekretów, a ja mam wielu wrogów.

– A jeśli jednak wsadzą mnie do więzienia? Jechałeś szybciej niż pozwalały przepisy, a ja wyszłam na kłamczuchę. I sprawdziłam – grozi mi od sześciu miesięcy do ośmiu lat!

– Mecenas załatwi ci minimum.

– Sześć miesięcy? W więzieniu? – nie mogłam uwierzyć, że mój mąż mówi to tak spokojnie. – Pozwoliłbyś na to? Żebym siedziała wśród złodziejek i morderczyń? A jak zrobią mi krzywdę? Przecież wiesz, co się tam dzieje. Chcesz mnie narazić?

I wtedy Piotr popatrzył na mnie tak jakoś dziwnie, jakbym to ja wyrządzała mu największą krzywdę.

– Czy ty nie rozumiesz, że twoje sześć miesięcy to nic w porównaniu z tym, co by mnie groziło? Osiem lat. I w życiu bym się nie wypłacił. Te cholerne odszkodowania. Mecenas mówi, że musimy się liczyć z sumą co najmniej kilkudziesięciu tysięcy. Albo i więcej, jak rodzice chłopaka będą chciwi. Dlatego mecenas poradził, byśmy przeprowadzili separację majątkową. Uratujemy aktywa. Jak ciebie pociągną do odpowiedzialności, to nie ruszą moich pieniędzy. Musimy ratować rodzinę. I dzieci.

On mówił, a ja patrzyłam na mojego męża jak na całkiem nieznaną mi osobę. To był ten człowiek, który zawsze wszystkim mówił, że trzeba ponosić konsekwencje swoich czynów? Który twierdził, że prawdziwy mężczyzna opiekuje się słabszymi – żoną, dziećmi, rodzicami? Który uwielbiał filmy o bohaterskich ludziach, poświęcających się dla sprawy? Mężczyzna, którego przez dwadzieścia lat kochałam i podziwiałam?

Nagle zrozumiałam, że ja się nie liczę. Zabierze mi wszystko, pieniądze, zaufanie innych ludzi. A może, gdy będę w więzieniu, rozwiedzie się ze mną? Bo żona morderczyni (i co z tego, że przypadkowa), źle wpływa na wizerunek.

– A może jednak nie – powiedziałam cicho. – Jeśli pozbawisz mnie praw do majątku, powiem policji, kto naprawdę prowadził.

Między nami powiało mrozem. Piotr zmrużył oczy.

– Nikt ci nie uwierzy – odparł.

– Moi przyjaciele potwierdzą, że nigdy nie wsiadam podpity do auta i że to ty byłaś za kierownicą, kiedy ruszaliśmy z Mazur.

To akurat było prawdą. Piotr dostał z pracy esemesa, że coś jest potrzebne i musiał wysłać długiego maila i załączyć jakieś dokumenty. A że nie chciał tracić czasu, przez pierwsze pół godziny ja prowadziłam. Potem się zamieniliśmy. Ale tego już nikt nie widział. Potem zeznałam, że to ja byłam kierowcą.

Na początku chciałam pomóc mężowi i naszej rodzinie. Przekonał mnie, że tak powinna postąpić dobra żona i matka. I że będąc na moim miejscu, zrobiłby to samo. Ale teraz widziałam, że to nieprawda. Znów on zawalił, ale winą obarczy innych. Mnie.

– Być może – powiedziałam sztywno. – Ale wzbudzę wątpliwości. No i nie zgodzę się na rozdział majątku.

– Bo jesteś egoistyczną małpą, która nie dba o rodzinę! – wysyczał. – Że wcześniej tego nie widziałem.

– I vice versa.

Zrozumiałam, że byłam dla niego tylko popychadłem

Zostałam oskarżona o przekroczenie prędkości, spowodowanie wypadku i nieumyślne zabicie człowieka. Ze względu na to, że nie byłam karana i mam dzieci, do czasu procesu mogłam zostać w domu. Wpadłam w depresję. Nie mogłam spać, ciągle śnił mi się ten moment, gdy ciało chłopca uderzało w nasz samochód. I jego stopa w trampku, wyłaniająca się z mroku w świetle latarki.

Piotr chciał uciec z miejsca wypadku. Nie pomógłby rannemu. Jak to o nim świadczy? Jego obecne zachowanie tylko stawia kropkę nad i. Jedyną pociechę stanowiły dla mnie dzieci – współczujące, wspierające. I przyjaciele, którzy rozumieli, że przypadki chodzą po ludziach. Ale to było za mało. Człowiek, który był centrum mojego świata, zdradził mnie. A to bolało. Co więcej, ta rana nie była z tych, które czas leczy. Nasze małżeństwo się skończyło.

Ale najbardziej bałam się więzienia. I przyszłości, która będzie biedna i trudna. Męczyło mnie to, że nikomu nie mogłam powiedzieć prawdy. Poszłam więc do kościoła i wyspowiadałam się księdzu.

– Znasz pewnie siedem grzechów głównych – usłyszałam głos księdza zza kratki konfesjonału.

– Oczywiście.

– Jest też ósmy. Bardzo powszechny. To zaniechanie dbania o siebie. Z tego grzechu rozgrzeszyć cię nie mogę. Tu nie wystarczą zdrowaśki czy inne pokuty.

– Nie rozumiem – zdziwiłam się.

– Pozwalasz, by mąż rujnował ci życie. Nie bronisz się. Tym samym niszczysz siebie, co jest grzechem śmiertelnym, jednym z tych, za które kara będzie czekać cię już w tym życiu.

– To co mam robić?

Ksiądz westchnął.

– Skoro twój mąż nie jest wobec ciebie lojalny, to dlaczego ty miałabyś być lojalna wobec niego? Idź, córko, i czyń pokutę. Walcz o siebie i przyszłość. Bóg cię wspomoże.

Ksiądz miał rację i nagle ujrzałam to w całej oślepiającej jasności. A także to, że przez ostatnie lata byłam popychadłem, zatraciłam własne zdanie i modliłam się do bożka we własnej sypialni.

Nie zważając na to, czy inni mi uwierzą, czy nie, zmieniłam zeznanie. Opowiedziałam moją wersję. Niestety, Piotr miał rację, jak zazwyczaj. Nikt mi nie uwierzył, a mecenas, szef prywatnej, bardzo znanej i bogatej kancelarii, zaczął mnie dyskredytować za pomocą informacji, jakie otrzymał od mojego męża. A co najgorsze, Piotr zeznał, że chciałam uciec z miejsca wypadku. Że to on zmusił mnie, bym się zatrzymała. No i to przecież on zadzwonił na pogotowie, kiedy ja chciałam odjechać.

Moje zeznania odrzucono. I pewnie zostałabym skazana na więzienie, gdyby nie cud. Na nazwisko prokuratora przyszedł list wraz z płytą DVD.

„Chcieliśmy nakręcić film i wrzucić do internetu. Kamil miał przebiec w nocy przed jadącym autem. A ja filmowałem to z drugiej strony szosy. Raz mu się udało, ale uznał, że był za daleko samochodu i film nie zrobiłby wrażenia. Więc spróbował jeszcze raz. Ale to auto jechało zbyt szybko. Nie chcę, by niewinny człowiek płacił za to, czego nie zrobił”.

Na filmie było wszystko widać. To, kto siedział za kierownicą, też. Piotr trafił do więzienia na dwanaście lat. Stracił też dożywotnio prawo jazdy. Jednak żądanie rodziny Kamila o zadośćuczynienie zostało odrzucone ze względu na okoliczności.

Reklama

Moi znajomi, nieznajomi zresztą również, mówią, że miałam szczęście i ta historia skończyła się dla mnie dobrze. Ale czy naprawdę?

Reklama
Reklama
Reklama