„Mąż zapuścił korzenie w salonie i wiecznie gnije przed telewizorem. Pokażę mu, gdzie może sobie wsadzić takie małżeństwo”
„Przez jedenaście lat przykrywałam męża kocem, gdy zasypiał na kanapie – najedzony, zmęczony, obojętny. Myślałam, że to miłość, że troską ratuję nasze małżeństwo. Aż pewnego dnia zrozumiałam, że to nie on jest najbardziej zmęczony w tym związku. To ja – niewidzialna, cicha, zapomniana. I że nadszedł czas, by wreszcie otulić samą siebie spokojem”.

- Redakcja
Przez ostatnie jedenaście lat każdego wieczoru przykrywałam mojego męża kocem, kiedy on – najedzony i zmęczony – zasypiał na kanapie z pilotem w dłoni.
– Klara, kochanie, dziś miałem ciężki dzień – to był jego standardowy komentarz, zanim pożegnał mnie wzrokiem i wyłączył ze swojego wieczoru.
Ja gasiłam światło. Zbierałam brudny talerz, wyłączałam telewizor, cichutko zdejmowałam mu buty, żeby mógł spać wygodnie. I jeszcze ten koc – zawsze ten sam, szary, rozciągnięty, z zapachem naszej starej kanapy. Długo myślałam, że to jest miłość. Że dbam o niego, a on... może w ten sposób też dba o mnie? Tylko że w tej ciszy, która między nami rosła, nie było już nic ciepłego.
Nasze rozmowy ograniczały się do „co na obiad?”, „widziałaś klucze?”, „zgaś światło”. A przecież kiedyś śmialiśmy się przy stole. Kiedyś specjalnie dla niego robiłam makaron z pesto, bo mówił, że przypomina mu dzieciństwo. Kiedyś mówił, że kocha, że tęskni, że jestem dla niego wszystkim. Teraz nawet nie zauważał, że podaję mu obiad bez słowa. Nie zauważał, że przestałam nosić jego ulubiony zapach. Że w naszych zdjęciach z wakacji ostatniego roku wyglądałam, jakby ktoś wstawił tam jakąś obcą kobietę.
Czasem patrzyłam na siebie w lustrze. I nie wiedziałam, kim jestem. Stałam się częścią rutyny. Przezroczystą obecnością. Zawsze myślałam, że to on jest zmęczony. Praca, rachunki, problemy. Ale ostatnio spojrzałam na niego, gdy spał na tej kanapie – i zrozumiałam coś strasznego. To ja byłam bardziej zmęczona niż on.
To nie minie
– Wiesz, że przez ostatnie trzy lata nie zapytałeś mnie, jak się czuję? – zapytałam cicho, zerkając na Marka, który jak co wieczór siedział rozwalony na kanapie, zapatrzony w telewizor.
Nie oderwał nawet wzroku od ekranu.
– Nie przesadzaj, przecież codziennie pytam, co na obiad – rzucił z uśmieszkiem, przeżuwając jakiś czips.
– A ja codziennie pytam cię, czy ci ciepło, gdy śpisz na kanapie. Czy to znaczy, że mnie kochasz? – podniosłam głos.
Wreszcie spojrzał. Ale nie było w tym spojrzeniu troski. Raczej coś w rodzaju zmęczonego znudzenia. Jakby już znał zakończenie tej sceny i nie chciało mu się znowu w niej grać.
– Klara, daj mi spokój, miałem ciężki dzień – westchnął i sięgnął po pilota.
– No tak. Zawsze masz ciężki dzień. Ale ja? Ja też mam dni. Też mam zmęczenie. Tylko jakoś nikogo to nie obchodzi.
– Co znowu ci nie pasuje? – warknął, już zirytowany.
– Nie pasuje mi to, że przestaliśmy być „my”. Że jesteś tylko ty i twoja praca, twoje zmęczenie i twoja kanapa. Że ja ci się już nie mieszczę w życiu, Marek.
– Serio? Klara, ja zarabiam, płacę rachunki, nie piję, nie biję... Czego jeszcze chcesz?
– Żebyś zauważył, że jestem. Że tu siedzi kobieta, która kiedyś była twoją żoną, a dziś jest tylko dodatkiem do lodówki i koca na kanapie!
Zamknęłam oczy, bo głos mi się załamał. Chciałam to powiedzieć spokojnie, jak dorosła, ale czułam, że zaraz się rozkleję. Próbowałam być silna. Ale w środku – rozpadałam się.
Marek wstał. Nie podszedł. Nie objął. Po prostu wziął ten przeklęty pilot i nacisnął wyciszenie.
– Klara, naprawdę... nie mam siły na te rozmowy. Prześpij się. Jutro ci przejdzie – powiedział, jakby mówił do dziecka, które urządza sceny bez powodu.
– To nie minie, Marek – powiedziałam tylko. Ale nie słuchał.
Wyszedł do kuchni, zostawiając mnie z ciszą i złością, która piekła mnie gdzieś pod żebrami.
Jeden taki dzień i się okaże
Kawiarnia była mała, zaledwie cztery stoliki, pachniała wanilią i zmieloną kawą. Lubiłyśmy tu przychodzić z Izą. To była nasza przestrzeń – bez dzieci, bez mężów, bez oczekiwań.
Tego dnia spóźniłam się dziesięć minut. Iza już siedziała z filiżanką cappuccino i widokiem pełnym troski.
– Coś się stało? – zapytała od razu.
Zsunęłam płaszcz, usiadłam ciężko i przez chwilę po prostu patrzyłam na swoje dłonie.
– Nie wiem, czy ja jeszcze tam jestem. W tym domu, w tym małżeństwie. Bo czuję się, jakby mnie nikt nie widział.
– Marek znowu na kanapie? – zapytała Iza.
– Jak zwykle. Tylko teraz już nawet nie udaje, że coś czuje. Gdybyś widziała jego twarz, gdy mu powiedziałam, że czuję się niewidzialna… – pokręciłam głową. – Powiedział, że przecież codziennie pyta, co na obiad.
Iza parsknęła cicho, ale bez śmiechu.
– A co by się stało, gdybyś raz nie przykryła go kocem?
Spojrzałam na nią z zaskoczeniem. Jakby mi właśnie podała rozwiązanie jakiejś zagadki.
– Wiesz co? Sama nie wiem... Może by zmarzł. Może by wreszcie poczuł coś.
– A może by wreszcie zauważył, że ten koc nie lewituje nad nim magicznie – mruknęła Iza. – Że to twoje ręce go tam kładą. Codziennie. Z miłości. Albo z przyzwyczajenia.
– A może ja już nie wiem, co to za różnica – odpowiedziałam cicho. – Bo to już nie jest o trosce. To jest… rutynowy akt podtrzymywania fikcji.
Zamówiłam kawę. Siedziałyśmy przez dłuższą chwilę w ciszy.
– Klara, zrób coś dla siebie. Cokolwiek. Zostaw ten koc. Nie gotuj, nie pierz. Idź na spacer. Albo zamów pizzę. Niech się świat zawali. Chociaż na jeden dzień.
– Myślisz, że on zauważy?
– Jeśli nie zauważy, to będziesz przynajmniej wiedzieć, na czym stoisz.
Pokiwałam głową. A potem wróciłam do domu z czymś nowym w środku. Nie nadzieją. Raczej… cichą zgodą, że coś się kończy.
Nie było mi łatwo
Marek wrócił z pracy jak zwykle o 17:40. Otworzył drzwi, zdjął buty, rzucił klucze na komodę i wszedł do kuchni.
– Co na obiad? – zapytał, rozglądając się po blacie.
Siedziałam przy stole z książką. Nie podniosłam wzroku.
– Nie gotowałam dziś. Zamów sobie coś, jeśli jesteś głodny.
Zamarł. Nie był przyzwyczajony do takich odpowiedzi. Ale nie zapytał dlaczego. Nie powiedział nic. Po prostu sięgnął po telefon.
Ja nie drgnęłam. Zostałam w kuchni i przewracałam strony, chociaż nie przeczytałam ani jednego zdania.
Wieczorem zasnął jak zawsze – w skarpetkach, z pilotem w dłoni, głową opartą o poduszkę na kanapie. Ale tym razem nie podeszłam. Nie przykryłam go. Nie zdjęłam mu butów. Nie zgasiłam światła. Patrzyłam na niego zza framugi drzwi. Był taki sam jak zawsze, tylko ja już nie byłam tą samą kobietą.
Przez kolejne dni nic się nie zmieniało. Nie pytałam, jak minął dzień. Nie robiłam mu kanapek do pracy. Nie układałam koszulek kolorami. Przestałam się starać. Najpierw chyba się nie zorientował. Potem zaczął sam grzebać w szafkach. Czasem coś burknął, że nie ma czystych koszul, albo że mleko się skończyło. Ale mówił to w przestrzeń, nie do mnie. A ja nie odpowiadałam.
Zamiast tego siadałam w kuchni, piłam herbatę, rozmawiałam z Izą przez telefon albo po prostu milczałam. I obserwowałam siebie. Jak bardzo jestem rozdarta. Bo z jednej strony... czułam się winna. Jakbym zawodziła jakąś wersję siebie, która przez lata trzymała wszystko w ryzach. A z drugiej – czułam ulgę. Tak ogromną, że aż trudno to opisać. Jakby ktoś w końcu zdjął ze mnie plecak pełen cegieł.
Czułam tylko pustkę
Marek spał. Tak samo jak zawsze – lekko pochrapując, z jedną nogą zwisającą z kanapy, z twarzą lekko przekrzywioną na bok. Światło z telewizora tańczyło po jego zmęczonych rysach. Patrzyłam na niego długo. Trzymałam w dłoni swoją torbę podróżną. Nie była duża – spakowałam tylko najpotrzebniejsze rzeczy. Kilka ubrań, dokumenty, telefon, ładowarkę, kosmetyczkę. Wszystko to, co mieści się w życiu kobiety, która już nie liczy na powrót.
Na stole, w miejscu, gdzie zwykle stawiałam mu kubek z herbatą, leżała kartka z kilkoma słowami, które próbowałam ułożyć w głowie od tygodni: „Zmęczyłam się tym bardziej niż ty”. Nie było płaczu. Był chłodny, cichy koniec. Ostatni raz podeszłam do kanapy. Stałam nad nim i czułam tylko pustkę. Już nie gniew. Już nie żal. Po prostu... pustkę.
Spojrzałam na jego ręce – te same, które kiedyś trzymały moją twarz, gdy mówił, że jestem całym jego światem. Teraz leżały bezwładnie na brzuchu, jakby nawet one się poddały. Zgasiłam światło. Ale nie przykryłam go kocem. Nie tym razem. Wychodząc, zamknęłam cicho drzwi.
Nie wiem, od czego zacząć
– To wszystko? – Dorota patrzyła na moją jedną walizkę, jakby miało w niej być całe moje życie.
– Tak – odpowiedziałam cicho, stawiając ją obok wersalki. – Więcej nie chcę zabierać.
W mieszkaniu Doroty pachniało cynamonem i kawą. Zawsze pachniało domem. Usiedliśmy przy kuchennym stole.
– I co teraz? – zapytała cicho.
– Nie wiem – powiedziałam zgodnie z prawdą. – Naprawdę nie wiem, Dorota.
– Masz jakiś plan?
– Nie. Przez tyle lat nie miałam planu dla siebie. Żyłam cudzym rytmem. Jego planami. Jego wieczorami. Teraz... nie wiem, od czego zacząć.
Dorota ujęła moją dłoń.
– To znaczy, że jesteś wolna.
Zacisnęłam usta, bo nagle poczułam coś dziwnego. Nie radość. Nie ulgę. Coś między rozpaczą a ciszą.
– Wiesz... ostatnio Kamil z pracy znowu zapraszał mnie na lunch – wypowiedziałam to nagle, jakby wyrwało mi się mimochodem.
– Ten, co ci zostawia czekoladki w szufladzie? – uniosła brew Dorota.
– Ten. Ale ja nie... ja nie chcę teraz nikogo. Nie szukam nowego mężczyzny. Nie chcę znowu być dodatkiem do czyjegoś życia. Chcę siebie.
Dorota uśmiechnęła się.
– To dobrze. Naprawdę dobrze. Tylko obiecaj mi jedno, Klara.
– Co?
– Że nie będziesz już sobie mówić, że trzeba się poświęcić, żeby być potrzebną. Bo to kłamstwo. I ty w nie za długo wierzyłaś.
Patrzyłam na nią z wdzięcznością. Z zazdrością, że ona to wiedziała wcześniej. Ale też z ulgą, że ktoś wreszcie powiedział to głośno.
– Dobrze – wyszeptałam. – Obiecuję.
Poczułam spokój
Wynajęłam małe mieszkanie na czwartym piętrze bez windy. Ma balkon z widokiem na parking i sklep z warzywami, który zawsze zamykają za wcześnie. Ma też ciche ściany i słońce, które zagląda do kuchni około ósmej rano. Idealnie do parzenia kawy.
Nie było łatwo. Pierwszej nocy nie mogłam zasnąć. Drżałam, słysząc każdy szmer. Brakowało mi znajomego dźwięku Marka chrapiącego w drugim pokoju. Brakowało nawet tego, że rano rzucał pilotem w kanapę, bo nie mógł znaleźć skarpetek. Ale kiedy po tygodniu po raz pierwszy zasnęłam bez budzika w głowie, bez tego codziennego napięcia, że „muszę”, „powinnam”, „trzeba” – poczułam coś, co przypominało… spokój.
Zaczęłam chodzić na jogę. Czasem jem śniadanie w samotności w kawiarni i nie czuję się jak ktoś porzucony, tylko jak ktoś wybrany. Zaczęłam znowu kupować sobie ulubioną herbatę, tę, którą kiedyś uznałam za „zbyt drogą na co dzień”. Czasem ktoś zapyta: „Nie tęsknisz?”. Tęsknię. Ale nie za nim. Tylko za silną sobą, którą jeszcze będę.
Klara, 43 lata
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Ciotka zapisała mi swój majątek, ale był 1 haczyk. Spełniłam jej życzenie i odkryłam, jak zakłamana jest moja rodzina”
- „W dzień Wszystkich Świętych miałam dość uwag teściowej. Gdy po raz 3 przestawiła mój znicz, nie gryzłam się w język”
- „1 listopada tonęłam w żalu. Stojąc przy rodzinnym grobie, usłyszałam głos, który wybudził mnie z marazmu”