„Mąż co weekend jeździł w góry z kolegami, a ja bawiłam dzieci. Dałam mu poczuć, co to znaczy ciężar rodzicielstwa”
„Wyszłam bez hałasu, cicho zamykając drzwi. Auto czekało na dole. Wsiadłam i ruszyłam bez zastanowienia. Wiedziałam tylko, że muszę jechać dokądkolwiek, byle dalej od tej rutyny, od sobotnich poranków z termosami i dziecięcymi piżamami”.

- Redakcja
Moja codzienność miała zapach waniliowego płynu do kąpieli, dźwięk kapania z kranu i miękkość dziecięcych piżam. O dziewiętnastej kolacja, potem bajka, potem zęby. O dwudziestej drugiej – cisza. Taka, która nie koiła, tylko naciskała na klatkę piersiową. W piątki wieczorami leżałam w ciszy, wpatrzona w sufit, i myślałam, że mogłabym się wtopić w jego biel jak w bezpieczną próżnię. Wtedy Marek wołał:
– Widziałaś mój termos? – wołał.
– W szafce nad kuchenką – odpowiadałam bez emocji.
Potem układałam kanapki dla dzieci, a Marek krzątał się w przedpokoju, pakując plecak jak harcerz na biwak.
– A batoniki energetyczne? – rzucał przez ramię.
– W dolnej szufladzie – mówiłam bez zastanowienia.
Nie pytał, jak minął mój dzień. Nie wiedział, że byłam u pediatry z Igą, że Jasiek zapomniał worka z butami i przyszedł z płaczem ze szkoły. Że spóźniłam się na autobus i szefowa patrzyła na mnie z politowaniem. Marek szykował się z euforią. Piątek był jego dniem. Góry, szlak, świeże powietrze i śmiechy z kolegą, z którym „złapali flow”.
Ja zostawałam z dziećmi, z garnkiem zupy na gazie i z wrażeniem, że byłam tylko meblem. Funkcjonalnym, przydatnym, ale jednak meblem. Nasze małżeństwo przypominało bardziej dobrze zorganizowaną firmę niż relację. On zarządzał logistyką wyjazdów, ja – operacjami domowymi.
Miał swój świat
Tego wieczoru, jak co piątek, robiłam dzieciom kolację. Jasiek coś opowiadał o szkolnym przedstawieniu, a Iga śmiała się przy każdej jego minie. Siedzieli przy kuchennym stole. Głaskałam Igę po głowie i kiwałam głową, jakby całym sercem była w tej rozmowie. Ale tak naprawdę tylko czekałam, aż zegar wybije dwudziestą.
Marek przyszedł późno i od razu zaczął się pakować na następny dzień:
– Gdzie są moje skarpety trekkingowe?
– W drugiej szufladzie, jak zawsze – odpowiedziałam, nie odrywając wzroku od dzieci.
Nie dostrzegł, że Jasiek miał opuchnięte oko po zderzeniu z kolegą na WF-ie. Dla niego ten piątek nie różnił się od poprzednich. Liczyły się tylko buty, plecak i mapa z nowym szlakiem.
Dzieci zjadły i poszły się kąpać. Pomogłam Idze z włosami, przytuliłam Jaśka. Pocałowałam ich na dobranoc i usiadłam w salonie. Słyszałam, jak Marek krząta się po domu. Szelest pakowanych ubrań, dźwięk zamka w torbie. Nie powiedział do mnie ani jednego zdania więcej. Ja też milczałam. W mojej głowie krążyła tylko jedna myśl: „On nawet nie zauważy, że mnie nie będzie”.
Wszystko zaplanowałam
Ubrania spakowane, rezerwacja zrobiona, auto przygotowane. Dzieci spały, Marek był pochłonięty swoją wyprawą. Nikt nie zauważył, że tego wieczoru coś się zmieniło. Że nie planowałam zostać na noc.
Nie miałam w sobie złości ani dramatycznej decyzji. Czułam tylko coś na kształt ulgi. Jakby właśnie ten wieczór, ta cisza i obojętność Marka, utwierdziły mnie w przekonaniu, że już nic więcej się nie wydarzy. Że to naprawdę koniec.
Zanim Marek zszedł po plecak, zostawiłam na stole kartkę: „Dzieci śpią. Ja nie wrócę.” Żadnych tłumaczeń, żadnych emocji. Po prostu informacja.
Wyszłam bez hałasu, cicho zamykając drzwi. Auto czekało na dole. Wsiadłam i ruszyłam bez zastanowienia. Nie miałam wyznaczonego celu. Wiedziałam tylko, że muszę jechać dokądkolwiek, byle dalej od tej rutyny, od sobotnich poranków z termosami i dziecięcymi piżamami.
Telefon zadzwonił, kiedy byłam już kilkadziesiąt kilometrów od domu. Marek. Ekran zamrugał dwa razy i ucichł. Nie odebrałam. Nie miałam mu nic do powiedzenia. Nic, czego nie wiedziałby od dawna.
Przypomniałam sobie inne piątki. Jak wkładał do torby termos, jak patrzył na mnie przez moment bez wyrazu, czasem tylko rzucał: „To pa” i wychodził. A ja zostawałam z dziećmi, z ich kolkami, z gorączką, z praniem, ze zmęczeniem, którego nikt nie zauważał.
Potrzebowałam oddechu
Teraz ja byłam w drodze, sama, bez celu, ale z powodem. Nie wiedziałam, gdzie spędzę noc. Miałam jednak pewność, że gdziekolwiek się zatrzymam, będę bliżej siebie niż przez ostatnie lata.
Nie czułam się winna. Czułam się po prostu obecna, jakby po raz pierwszy od dawna to, co robię, naprawdę miało znaczenie.
Dotarłam do małego pensjonatu na skraju lasu. Był tam tylko jeden inny samochód i tabliczka przy wejściu z informacją, żeby dzwonić pod numer telefonu. Zadzwoniłam. Właścicielka przyjechała po dwudziestu minutach. Pokazała mi pokój na piętrze, dała klucz, zapytała, czy chcę śniadanie, i zniknęła.
Pokój był cichy. Drewniane meble, duże łóżko, koc w kratę, okno wychodzące na drzewa. Pachniało świeżością i spokojem. Postawiła, torbę w kącie i usiadłam na łóżku. Przez chwilę nie robiłam nic. Nie musiałam.
Zasnęłam bez przerwy do rana. Nie pamiętałam, kiedy ostatni raz spałam tak długo. Obudził mnie śpiew ptaków i światło wpadające przez firankę. Przez moment miałam wrażenie, że jestem kimś innym. A może właśnie sobą, tylko zapomnianą.
Nic nie musiałam
Zeszłam na śniadanie. Chleb, jajko, kawa. Siedziałam przy stole i nie patrzyłam na zegarek. Potem wróciłam do pokoju, otworzyłam książkę, której nie miałam czasu skończyć od miesięcy. Przeczytałam kilka stron i odłożyłam. Włączyłam muzykę, cicho, jakby dla siebie sprzed lat.
Wpatrywałam się w sufit, a potem w niebo za oknem. Godzinami, bez potrzeby, bez celu. Nie miałam obowiązków, nie miałam roli do odegrania. Tylko ja.
Nie zadzwoniłam do Marka ani do dzieci. Wiedziałam, że wszystko będzie dobrze, że nie stanie się nic, czego by nie przeżyli. A ja też potrzebowałam przeżyć coś swojego. Samodzielnie.
Wróciłam w poniedziałek rano. Weszłam do mieszkania jak ktoś, kto nie ma już w sobie ani cienia napięcia. Marek był w kuchni, podgrzewał mleko. Odwrócił się i spojrzał na mnie, jakby widział mnie po raz pierwszy od lat. Ale nie powiedział ani słowa. Nie zapytał, gdzie byłam, dlaczego wyszłam, co się stało. Nic.
– Dzieci już w szkole? – zapytałam tylko.
– Jasiek tak. Iga trochę kaszle, została w domu – odpowiedział spokojnie, jakbyśmy rozmawiali o pogodzie.
Zrozumiał mnie
Atmosfera była gęsta, ale nie było w niej emocji. Tylko cisza, w której unosiły się niedopowiedzenia, pytania bez odpowiedzi i zmęczenie.
Zajrzałam do pokoju dzieci. Iga leżała pod kocem, oglądała bajkę. Uśmiechnęła się do mnie cicho, bez zdziwienia. Jakby przeczuwała, że tak właśnie miało być. Usiadłam obok niej. Później wyszłam z domu i poszłam do kancelarii prawniczej.
– Gdzie mogę porozmawiać o separacji?
Wyszłam z kancelarii z plikiem papierów i numerem telefonu do prawniczki. Umówiłam się na spotkanie. Miała mi wyjaśnić, jak wygląda rozdzielanie życia, które przez lata było jednym wspólnym kalendarzem, planem, rytmem. Szłam ulicą bez pośpiechu. Nie byłam już tylko żoną. Byłam też sobą.
Katarzyna, 36 lat
Czytaj także:
- „Tata urządził nam bajeczne wesele w remizie. Gdybym wiedział, ile zapłacił, wolałbym podać gościom parówki z keczupem”
- „Wszyscy mi wmawiali, że jestem już za stara na miłość. Dałam sobie ostatnią szansę i znalazłam swoją drugą połówkę”
- „Najpierw zabiegał o moje względy i rwał mnie jak Hiszpan mandarynki, a potem odstawił taki numer. Nie wybaczę mu tego”