Reklama

Urodziny, trzydzieści pięć lat. Powinnam była się cieszyć, prawda? W końcu mam „wszystko”: stała praca w HR-ze, stabilne małżeństwo, mieszkanie, którego kredyt kiedyś się może spłaci. Tyle że to „wszystko” zaczynało mi coraz bardziej ciążyć. Od dziewięciu lat jestem żoną Bartka – człowieka, który kiedyś miał w sobie pasję, a dziś przypomina mi bardziej wieczorne wydania wiadomości: zimny, przewidywalny, do bólu nudny.

Reklama

Poranki z nim zawsze wyglądają tak samo – wymiana spojrzeń nad kawą, czasem jakiś nieistotny komunikat o rachunkach, pogodzie albo braku mleka. Nie inaczej było w moje urodziny. Żadnych życzeń, żadnych planów. Zamiast tego dostałam... kupon rabatowy do pizzerii. Rzucony na stół między kromką chleba a jego telefonem. Piękny gest, naprawdę.

Ale coś się zmieniło. W pracy – niespodzianka. Bukiet róż od Marka, kolegi z sąsiedniego działu. Kartka: „Wszystkiego najlepszego, Alicja”. I jego spojrzenie. Inne. Ciepłe. Trochę jakby mówił: „Widzę cię”. A ja, zamiast udawać, że nic się nie stało, poczułam jakąś dziwną falę. Coś się we mnie poruszyło. Coś, co od lat było uśpione.

Czułam, że żyję

– To co, Ala? Może zrobimy wyjątek i z tej okazji wyskoczymy na drinka? – zapytał Marek, podchodząc z kubkiem kawy i lekko zawadiackim uśmiechem.

– Z okazji czego? Kolejnego dnia pracy? – uniosłam brew, ale już czułam, że się uśmiecham.

– Z okazji twoich urodzin, oczywiście. Albo… z okazji końca dnia. Albo po prostu, bo mam ochotę posłuchać, jak sarkastycznie komentujesz rzeczywistość.

Nie powiem – wahałam się. Ale kiedy spojrzałam na jego dłonie, na ten bukiet jeszcze świeżych róż stojący obok monitora... nie odmówiłam. Wieczorem znaleźliśmy się w małym barze z miękkim światłem i za głośną muzyką. Przegadaliśmy trzy godziny. Marek słuchał. Pytał. Śmiał się. A ja? Ja czułam, że znowu mam głos.

– Twój mąż to szczęściarz – powiedział cicho, kiedy odprowadzał mnie pod klatkę.

– Mój mąż nie wie nawet, jaki mam kolor oczu – rzuciłam i wtedy… pocałował mnie. Powoli. Ostrożnie. Jakby bał się, że zniknę.

A ja nie uciekłam. Nawet nie zrobiłam kroku w tył. Tylko weszłam po schodach z sercem walącym jak młotem. I przez chwilę czułam się… żywa. W końcu.

Miałam dość takiego życia

Nie minęły dwa dni, kiedy Marek znów zaproponował spotkanie. Tym razem nie było już mowy o żadnych drinkach „z okazji”. Po prostu: „Chodź do mnie. Pogadamy”. Głos miał spokojny, ale w oczach błyszczało coś, czego nie potrafiłam nazwać.

– Pewnie masz rację – mruknęłam, wychodząc z windy. – Pogadamy...

Jego mieszkanie pachniało drewnem i jakimś kadzidłem. Minimalistyczne, ale ciepłe.

– Chcesz herbaty, wina, whisky? – zapytał.

Jak zamierzasz mnie uwieść, to może whisky. Działa szybciej – rzuciłam żartem, ale ręce miałam zimne jak lód.

Usiedliśmy na kanapie. Gadaliśmy o wszystkim i o niczym. A potem już nie gadaliśmy. Milczenie między nami nie było niezręczne. Było ciężkie. I wciągające. Jak lawina, która już ruszyła.

Dotyk. Szelest bluzki. Odetchnęłam głęboko.

Rano wstałam wcześniej. Marek spał. Leżał spokojnie, jakby wszystko było normalne. Ubrałam się bez słowa. Wychodząc, obejrzałam się jeszcze raz. Cisza. Zero dramatów.

W drodze do domu wiatr targał mi włosy. Czułam się dziwnie… lekko. Bez skruchy. Bez łez. Jakbym w końcu wyszła ze swojej klatki.

– No i co teraz? – mruknęłam do siebie w lustrze windy.

Wiedziałam jedno: nie chodziło o Marka. Chodziło o mnie. I o to, że nie chcę już dusić się życiem, którego nie wybrałam.

Podjęłam decyzję

Wróciłam do domu z gotową przemową w głowie. Bartek siedział na kanapie, jak zwykle – telewizor, pilot, dres w kolorze nijakim. Przez chwilę zastanawiałam się, jakim cudem kiedyś mnie pociągał.

– Pamiętasz, co mi dałeś na urodziny? – zapytałam, stając przed nim.

– No… kupon do tej twojej ulubionej pizzerii. Coś nie tak?

– Ulubionej? – zaśmiałam się bez humoru. – Bartek, ja od trzech lat nie jadam glutenu. Trzy. Lata.

– No to… mogłaś oddać. Albo iść z koleżanką – wzruszył ramionami, jakbyśmy rozmawiali o starym paragonie.

– Właśnie o to chodzi. Oddać. Przeczekać. Zignorować. Tylko że ja już nie mam siły nic oddawać, Bartek. Jestem twoją żoną, nie kimś, komu z łaski wręcza się kupon, bo tak wypada.

– Przesadzasz – burknął, nie odrywając wzroku od ekranu.

– Nie, kochanie. Przesadzałam przez ostatnie dziewięć lat. Z własnymi oczekiwaniami. Z próbami rozmów. Z wyobrażeniami, że jeszcze coś z tego będzie. Teraz po prostu mówię wprost: mam dość.

Bartek spojrzał na mnie jak na obcą.

– Ty chyba naprawdę mówisz poważnie.

– Tak. Jutro składam pozew. Możesz zostawić sobie kupon. Ja zamierzam zacząć zbierać coś innego. Siebie.

W końcu byłam sobą

Siedziałam w kawiarni przy oknie, z filiżanką kawy, która była za droga, za gorzka i… dokładnie taka, jak chciałam. Cisza była nowa. Nie krzyczała, nie przytłaczała. Po prostu była. I po raz pierwszy nie czułam się w niej jak intruz.

Nie napisałam do Marka. Nie dzwoniłam. Nie czekałam. Bo już wiedziałam – to nie on był celem, tylko lustro. Pokazał mi, że jeszcze jestem kobietą. Ale teraz musiałam sprawdzić, jaką dokładnie.

– Sama? – zapytała kelnerka, stawiając ciastko, którego nie zamawiałam.

– Sama – odpowiedziałam z uśmiechem. – Ale nie samotna.

Z okna obserwowałam ludzi. Matkę z dzieckiem, parę trzymającą się za ręce, starszego pana z gazetą. I siebie, odbijającą się w szybie – trochę zmęczoną, ale wreszcie moją.

Kiedyś myślałam, że jeśli odejdę, to tylko do kogoś innego. Że wolność musi mieć czyjeś imię. A teraz? Teraz wystarczało, że miała moje.

– Pani zamawiała coś jeszcze? – znów kelnerka.

– Nie. Tylko chwilę spokoju. Ale widzę, że już ją dostałam.

Spojrzałam na telefon. Cisza. Brak wiadomości. I dobrze. Nie potrzebowałam ratunku. Potrzebowałam siebie. I chyba właśnie się odnalazłam.

Dziś idę sama

Zobaczyłam go w dziale z warzywami, między pomidorami malinowymi a sałatą rzymską. Marek. Ten sam uśmiech, ten sam luz, który wcześniej sprawiał, że drżały mi palce. Teraz? Już nie.

– Ala! – zawołał zaskoczony. – Co za spotkanie. Jak się trzymasz?

– Stabilnie – odpowiedziałam, zerkając na jego koszyk. – O, widzę, że ktoś dorósł do parmezanu i świeżej bazylii.

– Dorosłem do wielu rzeczy. Alicja, ja...

– Marek… – westchnęłam. – Nie musisz tego mówić. Naprawdę. Było nam dobrze. Ale to był moment. A ja teraz potrzebuję nie momentów, tylko siebie.

– To może chociaż kawa? Tak po prostu?

Uśmiechnęłam się. Ciepło. Bez sarkazmu.

– Może kiedyś. Ale dziś… dziś idę sama. I wiesz co? Dobrze mi z tym.

Odwróciłam się i odeszłam, słysząc jeszcze jak mówi „Rozumiem”. I wierzyłam mu. Bo nie było w tym żalu. Tylko zrozumienie.

Na zewnątrz zaczęło kropić. Otworzyłam parasolkę, którą kupiłam dzień wcześniej. Czerwona w białe grochy. Trochę śmieszna, ale moja.

– Nie potrzebuję rycerza na białym koniu – mruknęłam pod nosem. – Sama sobie kupiłam miecz. I parasolkę na wypadek deszczu.

I to mi wystarczało.

Zasługuję na szczęście

Podpisałam dokumenty szybciej, niż się spodziewałam. Żadnych scen. Żadnych łez. Nawet urzędniczka spojrzała na mnie z takim wyrazem twarzy, jakby chciała powiedzieć: „Dobrze, że pani się zdecydowała”.

Wróciłam do mieszkania, w którym jeszcze pachniało wspólnym życiem. Jeszcze, bo już powoli ulatywało. Spakowałam kilka rzeczy. Zostawiłam Bartkowi klucze. I tak zawsze był pierwszy w domu.

W kuchni, na blacie, leżał ten nieszczęsny kupon. Jeszcze ważny przez tydzień. Wzięłam go do ręki, spojrzałam i... wrzuciłam do kosza. Trafił między skorupki po jajkach a puste opakowanie po mozzarelli.

Ale zanim zamknęłam szafkę, wyjęłam telefon. Zamówiłam pizzę. Bez glutenu. Z burratą i rukolą. Drogą, pretensjonalną, absolutnie nie z promocji.

Usiadłam przy stole z lampką wina. Sama. I pierwszy raz od dawna nie czułam się pusta. Może życie nie musi być wielką historią miłosną. Może nie każda kobieta czeka na wybawienie. Czasem wystarczy, że przestaje czekać.

Podniosłam kieliszek do góry, jakbym chciała wznieść toast.

Za nowe życie. I za to, że nie potrzebuję więcej kuponów. Już sama wiem, na co zasługuję.

I zjadłam tę pizzę do ostatniego kawałka.

Alicja, 35 lat


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama