„Mąż do dzieci był jak sopel lodu. Wzbraniał się przed wszystkim, co małe i płaczliwe. Miał gdzieś, że pragnę dzidziusia”
„Skończyłam 37 lat i mój zegar biologiczny tykał coraz głośniej, coraz bardziej natarczywie. Ale Michał udawał głuchego. Nigdy wprost nie powiedział, że w ogóle nie chce zostać ojcem, choć wiem, że dorastanie w ubogiej, wielodzietnej rodzinie nie należało do łatwych”.
- Anna, 37 lat
Myślałam, że mam omamy, kiedy w trakcie prowadzenia zajęć usłyszałam szczebiotanie: „Kolady, baba, daj mi kolady!”. Ku mojej uldze studenci też je zarejestrowali. Czyli nie zwariowałam. Wyjrzałam na korytarz. Bibliotekarka prowadziła do łazienki umorusaną „koladą” wnuczkę. Wróciłam do sali, jednak o dalszym skupieniu nie było mowy. Widok dziewczynki kompletnie mnie rozstroił. Na szczęście ćwiczenie, jakie przeprowadzali studenci, należało do stosunkowo prostych. Mogłam podumać.
Skończyłam trzydzieści siedem lat i mój zegar biologiczny tykał coraz głośniej, coraz bardziej natarczywie. Ale Michał udawał głuchego. Nigdy wprost nie powiedział, że w ogóle nie chce zostać ojcem, choć wiem, że dorastanie w ubogiej, wielodzietnej rodzinie nie należało do łatwych. Studia były dla niego szansą na lepsze życie i nie zamierzał jej zmarnować.
Nie chciał nic zmieniać w naszym życiu
Rozumiałam, czemu odkładał decyzję o rodzicielstwie, aż oboje zrobimy dyplom. Potem musieliśmy się urządzić i zadbać o karierę. Ja zostałam na politechnice. Michał, świetny chemik, autor kilku patentów, bez trudu zatrudnił się w zakładach farmaceutycznych. Po dwunastu latach pracy oboje mieliśmy ugruntowaną pozycję. Stać nas było na dziecko. Na całą gromadkę pociech! Cóż więc stało na przeszkodzie? Nic. Poza wygodą. Mój mąż chciał, żeby wszystko zostało tak, jak jest.
Zjazdy rodzinne – gromadne, głośne i radosne – które ładowały moje akumulatory i choć na chwilę tłumiły tęsknotę, jego męczyły. Choćby moje niedawne urodziny. Kiedy goście wyszli, kiedy posprzątaliśmy i usiedliśmy przy lampce koniaku, Michał, zaciągając się fajką, powiedział:
– Wreszcie spokój i luba cisza…
Zobacz także
– Aż dudni – westchnęłam.
W porównaniu z wcześniejszym gwarem dom wydawał mi się pusty i zimny.
– Ale przynajmniej własne myśli słyszę. Boże, nigdy nie zrozumiem Maryśki. Jak mogła zafundować sobie czwórkę dzieci? Kiedyś miała marzenia, plany, a teraz co? Zwykła kwoka, której świat zaczyna się i kończy na potomstwie.
Pokręciłam głową, zupełnie się z nim nie zgadzając.
– Twoja siostra jest cudowną matką. I spełnia się w tej roli. Też bym chciała, zanim zrobię się za stara… – znacząco zawiesiłam głos.
– Dla mnie zawsze pozostaniesz piękna i młoda – udał, że nie rozumie. – Bardzo cię kocham. I nasze życie. Nic bym w nim nie zmienił. Jest doskonałe – uśmiechnął się i przesłał mi całusa.
A mnie zmroziło. Pojęłam, że mój mąż nie potrzebuje dzieci do szczęścia. Wprowadziłyby zamęt do jego poukładanego, idealnego świata.
O mnie nie pomyślał! A ja marzyłam o gaworzącym, raczkującym chaosie. Wiedziałam, na co liczył Michał – na to, że mi przejdzie, że wyleczę się z pragnienia posiadania dziecka jak z choroby zakaźnej. A przecież instynkt macierzyński to nie ospa wietrzna! Jak na naukowca mój mąż był wyjątkowo tępy. Może potrzebował terapii szokowej, postawienia przed faktem dokonanym? Jednak nie… Nie potrafiłabym potraktować go tak instrumentalnie. Mimo wszystko. Coś z tych pełnych goryczy rozważań musiało się odbić na mojej twarzy, bo jeden ze studentów zapytał:
– Błądzimy, pani doktor?
Potrzebowałam chwili, by zrozumieć, że mówi o ćwiczeniu.
– Nie, nie, kontynuujcie. Wszystko w porządku.
Ale nie było w porządku. Na samą myśl o kolejnym weekendzie przed telewizorem aż mnie w dołku ściskało. Michał z reguły bywał tak zmęczony całym tygodniem pracy, że rzadko mu się chciało ruszyć gdzieś z domu. Siadał w tym swoim fotelu, palił fajkę i gnuśniał, pławiąc się w wygodnym samozadowoleniu. Kiedy wieczorem zadzwoniła Marysia, telefon odebrał Michał i po minie poznałam, że próbuje się od czegoś wykręcić. Czujnie przejęłam słuchawkę.
Szwagierka w kilku słowach wprowadziła mnie w meritum. Epidemia grypy powaliła jej męża i trójkę starszych dzieci. Znękana Marysia nie wiedziała, w co ręce włożyć. Co gorsza, ją też zaczynało łamać w kościach. Tylko mały Krzyś jakimś cudem nie zachorował i szkoda by było…
– Oczywiście, że się nim zaopiekujemy – uprzedziłam prośbę. – Z wielką ochotą – dodałam, nie zważając na ciche protesty Michała.
Tak, zrobiłam mu na złość. Poza tym pochlebiło mi, że Marysia zwróciła się o pomoc właśnie do nas.
– Nic się nie martw. Poradzimy sobie. Mogę nawet wziąć urlop – dodałam.
Michał był zły. Nie podobało mu się, że podjęłam decyzję bez konsultacji z nim.
– Chcesz się bawić w dobrą samarytankę? Proszę bardzo, ale beze mnie!
– Typowe! – też się wściekłam.
Szło o kilka dni, a ten prychał, jakbyśmy mieli Krzysia adoptować. Już widzę, co by było, gdybym się ośmieliła bez pytania zajść w ciążę. Rozwód jak nic!
– Siostra potrzebuje twojej pomocy, a ty potrafisz myśleć wyłącznie o sobie, egoisto jeden! Kocham cię, ale nie muszę akceptować twoich wad. I nie akceptuję! Jadę po Krzysia. Gdy wrócimy, ma być wywietrzone. A potem żadnego kopcenia fajki w obecności dziecka – dodałam.
– No proszę. Już się zaczyna… cały dom stanie do góry nogami… – mamrotał, ale mój wybuch nieco go przystopował. – Dobrze już, dobrze, jedź. Ale to ty się najmujesz na niańkę, nie ja. Pamiętaj! – rzucił, gdy już wychodziłam.
Musiał mieć ostatnie zadanie. Niech tam… Byłam tak podekscytowana wizją najbliższych dni, że guzik mnie obchodziło jego negatywne nastawienie. Maria też nie łamała sobie głowy humorami brata. Miała dość własnych problemów.
Nie mogłam zawieść szwagierki
Dostałam instrukcję obsługi ośmiomiesięcznego Krzysia, torbę z wyposażeniem i błogosławieństwo na drogę.
– Ufam ci – powiedziała Marysia na pożegnanie. – W razie czego dzwoń, ale tylko w naprawdę awaryjnych sytuacjach, błagam!
Awarii nie przewidywałam. Zadzwoniłam do pracy i wzięłam parę dni wolnego. Nie mieli zastrzeżeń, pod warunkiem, że załatwię zastępstwo na ćwiczenia i wykłady. Załatwiłam. Odtąd z czystym sumieniem mogłam poświęcić cały swój czas Krzysiowi. Urządziłam mu miejsce w naszej sypialni. Oczywiście Michał kręcił nosem.
– Typowe. Najpierw moje łóżko, potem fotel. Na koniec oddasz mu do zabawy moje fajki.
– Nie marudź. Lepiej weź go i czymś zajmij. Ja mu w tym czasie przyszykuję kąpiel – powiedziałam.
– Niby czym mam go zająć? – trzymał Krzysia z dala od siebie, w wyciągniętych do rękach. Malec gaworzył rozkosznie i puszczał bąbelki ze śliny.
– Wymyśl coś, panie wynalazco – Roześmiałam się.
Miałam świetny humor. Sama nie wiem czemu. Trochę mi zeszło z przygotowaniami, bo nie słysząc odgłosów protestów, podgrzałam jeszcze małemu butlę z kaszką. Gdy wróciłam, zastałam zdumiewającą scenkę. Michał siedział w fotelu, u jego stóp przykucnął Krzyś i z otwartą buzią słuchał, jak mój mąż z pamięci recytuje tablicę Mendelejewa.
– No, wreszcie jesteś. W gardle mi zaschło. Osobliwie bawią go pierwiastki o liczbie atomowej od sto dziesięć. Zobacz, co wyczynia.
– Uuu, uuh, uuo! – zawodził malec, klaszcząc z uciechy.
– Brawo! Coś czuję, że będzie z ciebie chemik jak z wujka! – podniosłam Krzysia i pocałowałam.
– Dobra, dobra, bez wazeliny – burknął Michał. – Na razie czuję, że mały geniusz zrobił kupę – skrzywił się.
Niemniej mur niechęci kruszał. Tak sądziłam
– Jeszcze go urobimy, zobaczysz – szeptałam do ucha malcowi, a w duszy mi śpiewało.
Rzeczywistość okazała się mniej wesoła. Krzyś wciąż płakał i marudził. Za nic nie chciał spać, a mnie ręce mdlały od noszenia go. I też zbierało mi się na płacz. Bałam się, że robię coś nie tak. O drugiej w nocy, nie zważając na ewentualne komentarze w stylu „a nie mówiłem”, obudziłam Michała, który chrapał w najlepsze na kanapie w salonie.
– Już nie wiem, co robić. Krzyś płacze i płacze…
Mój mąż zmierzył siostrzeńca surowym wzrokiem.
– Najedzony, przewinięty?
Potaknęłam.
– To o co chodzi, wyjcu?
– Uuu, uuo! – zakomunikował Krzyś. – Uh! Uh! – stęknął dwa razy.
– Jasne, że też wcześniej ciotka na to nie wpadła. Kolka – wyjaśnił Michał tonem znawcy.
Wziął ode mnie małego, położył go sobie na brzuchu i zaczął masować napięte plecki. Krzyś momentalnie ucichł. Poczułam się jak ostatnia idiotka. Instynkt to jedno, z praktyką gorzej. Co innego Michał, który miał piątkę młodszego rodzeństwa. Gdyby dołożył odrobinę chęci, byłby cudownym ojcem. Popełniłam strategiczny błąd, mówiąc to na głos. Mój mąż natychmiast się zjeżył.
– Nie ze mną te sztuczki, skarbie. Pomogłem ci, bo panikowałaś.
Mimo złości ani na chwilę nie przerwał uspokajającego masażu, ani o ton nie podniósł głosu. Nadawał się na tatusia jak rzadko kto. Czemu się wzbraniał? Tak naprawdę? Może nie chciał się mną dzielić? Może bał się, że nie wystarczy mi miłości dla niego? Głuptas, przecież…
– Halo, Ziemia do Anki. Zasnął, zabieraj go. Od teraz radź sobie sama. Ja wracam do spania. Jutro muszę iść do pracy.
– Do pracy w sobotę? – zdziwiłam się.
– Dokładnie tak. Skoro mam zejść na drugi plan, proszę bardzo.
Aha, tak to zamierzał rozegrać. Zachciało mi się matkowania, to mi pokaże, na co się porywam. Lekko nie było. Krzyś – zwykle pogodne i niekłopotliwe dziecko – dawał do wiwatu. Nowe otocznie, wyrzynające się ząbki, kolki i tęsknota za mamą sprawiły, że chłopiec marudził, kiepsko jadł i nie przespał spokojnie żadnej nocy. Poza tym raczkował szybciej, niż ja chodziłam. W życiu się tyle nie nabiegałam! Jednak wszelkie niedogodności nikły wobec bogactwa uczuć, które mnie zalewały, gdy brałam Krzysia na ręce i tuliłam jego ciepłe ciałko.
A Michał?
Stał z boku. I był twardy. Jakby mnie karał albo… sprawdzał. Ani na jotę nie dopasował swojego planu zajęć do nowej sytuacji. Gdy wracał z pracy i widział moje podkrążone ze zmęczenia oczy, robił minę pod tytułem: „Chciałaś, to masz”. Wyraźnie nie mógł się doczekać, kiedy zostaniemy we dwoje i wszystko wróci do normy, a on znów stanie się pępkiem mojego świata. W środę, po telefonie od Marysi, Michał rozpromienił się niczym słońce.
– Zdrowieją. Wreszcie! Jutro, najdalej w piątek zabiorą sobie tego szkodnika. Odetchniemy…
– Znaczy, ty odetchniesz – uściśliłam. – Tylko po czym, skoro nawet nie chcesz wyjść z nami na spacer? Wstydzisz się okazać ludzkie oblicze czy co?
– Jako nastolatek dosyć się nachodziłem z wózkiem. Zmieniałem tony pieluch, zarwałem setki nocy. Wystarczy mi na
całe życie.
Ten jego ton… Kategoryczny, ostateczny. Nadzieja we mnie umarła. Łudziłam się, że obecność siostrzeńca zmiękczy jego serce. Nic z tego. Nadal widział wyłącznie minusy rodzicielstwa, żadnych plusów. W piątek, pakując rzeczy Krzysia, walczyłam ze łzami. Michał znowu udawał ślepego i głuchego. Miałam ochotę go udusić, gdy nawet nie pożegnał się z małym. Pewnie już nie mógł się doczekać, kiedy zapali tę swoją smrodliwą fajkę. Boże, jak ja go wtedy nienawidziłam! Wygarnęłam mu od podłych, nieczułych drani i wyszłam. Nie trzasnęłam drzwiami tylko ze względu na dziecko.
Po drodze wciąż byłam zła
Liczyłam, że Michał nas odwiezie, że ten jeden raz się złamie i zaangażuje ciut bardziej. Byłoby mi łatwiej rozstać się z Krzysiem. Ale gdzie tam! Wstrętny samolub… Zerknęłam na Krzysia. Irytacja prysła. Siedział w foteliku i wielce zafrapowany bawił się swoją stopą. Szybko zapomni, że przez tydzień się nim opiekowałam. Miał tylko osiem miesięcy, a ja nie byłam jego prawdziwą mamą… Gdy o tym pomyślałam, ogarnął mnie tak wielki żal, że najchętniej porwałabym Krzysia i pognała przed siebie, byle dalej, byle dłużej się nim nacieszyć…
Na moment się rozproszyłam, tylko na sekundkę straciłam drogę z oczu, ale wystarczyło. Ktoś wyprzedzał na trzeciego. Miałam wrażenie, że pojawił się znikąd, pędząc wprost na mnie. Na hamowanie było już za późno. By się ratować przed czołówką, ostro skręciłam i zjechałam na pobocze. Nawet nie zdążyłam pomyśleć, że jak tam będzie drzewo, to…
Nie było drzewa. Tylko miękki rów, w którym ugrzęzłam. Mocno nami szarpnęło. Ja uderzyłam czołem w kierownicę, Krzyś się rozpłakał. Nie miałam pojęcia, czy z bólu, czy ze strachu, czy dlatego, że spadł mu bucik, którym się bawił. Chciałam wysiąść, sprawdzić, czy z nim wszystko w porządku, ale… nie byłam w stanie. Cała się trzęsłam. Serce waliło mi jak oszalałe. Byłam przerażona! Jakieś auta się koło mnie zatrzymały, jacyś ludzie o coś pytali. Coś mówili.
– Słabo pani? Wezwać pomoc?
– Nawet się drań nie zatrzymał…
– Halo, policja? Był wypadek…
– Mam kamerkę w aucie, nagrało się, nie wymiga się, pirat jeden…
– Na szczęście dziecko było w foteliku, ale lepiej…
Boże święty… Krzyś! Mogłam skrzywdzić Krzysia! Tylko o tym mogłam myśleć. To kara. Za głupie pomysły, żeby go sobie zabrać. Zamiast uważać, zadbać o bezpieczeństwo dziecka, użalałam się nad sobą. Zawiodłam. Siebie, Krzysia, Marysię. Powiedziała, że mi ufa. Jeśli coś, cokolwiek stanie się Krzysiowi, jak ja jej spojrzę w oczy? A Michałowi…?
O dziwo, myśl o mężu dodała mi otuchy i wyrwała z szoku. Świadkowie zdarzenia zdążyli już wezwać policję i pogotowie. Ja zadzwoniłam po Michała. W trudnych chwilach zawsze stał przy mnie, nigdy nie zawiódł. Teraz też pojawił się błyskawicznie. Jakby się teleportował. Nie robił mi wyrzutów, tylko objął mocno i kazał wziąć się w garść.
– Głowa do góry, dziewczyno. Jesteś ciotką! – powiedział.
To absurdalne wezwanie podziałało. Trzymałam się, gdy składałam zeznania przed policjantem, i potem, gdy badali nas w szpitalu.
Michał był przy mnie. Z Krzysiem w objęciach. Uspokajał go, głaskał, coś tam szeptał do uszka, a mały odpowiadał śpiewnie i coraz bardziej sennie „uuu, uuh, uuo”, aż wreszcie zasnął, wczepiony w mojego męża jak gorylątko w futro matki gorylicy. Przyglądałam się temu z niedowierzaniem i wzruszeniem. Michał zauważył moje spojrzenie i uśmiechnął się jakoś bezradnie, z zawstydzeniem.
– Wbrew temu, co sądzisz, nie jestem z drewna. A wzięcie do nas tego wyjca było genialnym posunięciem.
Genialnym? Chyba żeby pokazać, że kompletnie nie nadaję się na matkę! Badania wykazały, że Krzysiowi nic się nie stało. Nie miał nawet siniaków od pasów, w przeciwieństwie do mnie. Plus wykwitł mi guz na czole. Najgorzej było z autem, które musiało zostać odholowane przez pomoc drogową. Podsumowując – naprawdę mogło być dużo, dużo gorzej.
I dlatego czułam się tak potwornie winna. Nie z powodu tego, co się stało, lecz tego, co mogło się stać. Michał pokazał, że byłby świetnym ojcem, ale ja zawiodłam. Na całej linii. W ogóle nie powinnam siadać za kierownicę, skoro byłam zła, rozkojarzona i zmęczona trudami opieki nad dzieckiem. Co ja sobie myślałam? Że to sielanka, bułka z masłem? Sytuacja kompletnie mnie przerosła. Nie podołałam. Poczułam ogarniającą mnie bezsilność i rozpłakałam się. Szlochałam w tym szpitalu, jakby mi ktoś umarł. W pewnym sensie tak było. Żegnałam się z nadzieją na zostanie matką…
Michał kazał mi się wysmarkać, wytrzeć łzy i wciąż z siostrzeńcem na ręku zaprowadził mnie do swojego auta. Usiadłam z tyłu, obok Krzysia, bojąc się choć na moment spuścić go z oka. Michał obserwował nas w lusterku wstecznym.
– Bałem się – wyznał. – Gdy zadzwoniłaś i powiedziałaś, że mieliście wypadek… Bałem się jak cholera. O ciebie, o to, że gdyby coś ci się stało, zostałbym sam, bez choćby cząstki ciebie… Za to z okrutnym żalem. O małego też się bałem. Nie sądziłem, że można aż tak się bać. I tak mocno pokochać kogoś w tydzień. Starczyłoby tej miłości na cały legion Krzysiów. Już współczuję naszym dzieciom. Będą chodzić za rączkę do osiemnastki… – zażartował.