Reklama

Znowu grudzień. Znowu śnieg, reklamy z uśmiechniętymi rodzinami i ten dziwny ścisk w żołądku. Może to ze zmęczenia, może z rozczarowania, może jedno i drugie, bo co roku o tej porze łudzę się, że będzie inaczej. Że ktoś zapyta: „Zosiu, może w tym roku ja się wszystkim zajmę?”. Nikt jednak nie pyta.

Nikt mi nie pomagał

Kiedyś Wigilia pachniała cynamonem i wspólnie lepionymi pierogami. Paweł z Martą wyklejali łańcuchy, darli się o to, kto pierwszy przystroi choinkę, a Witek – mój mąż – rzucał żart za żartem, choć czasem śmiałam się bardziej z litości niż z rozbawienia. Od sześciu lat Witka nie ma. Zostałam sama ze świętami i z tym garnkiem barszczu, który gotuję dla wszystkich, ale nikt nie gotuje dla mnie.

Zaczęłam robić pierogi kilka dni przed Wigilią – na spokojnie, ale serce wcale spokojne nie było. Nie wtedy, gdy wiem, że Marta znowu wpadnie na chwilę i powie: „Mamo, jak dobrze, że wszystko masz gotowe”. A Paweł? On wpadnie, pożartuje, powie, że ciężko pracuje. Telefon dzwoni. Marta.

– Mamo, kupiłaś już karpia?

– Kupiłam. I zrobiłam pierogi, i barszcz gotuję.

– Dobrze, bo ja nie mam kiedy się tym zająć. Mam tyle na głowie…

– A może byście chociaż z dziećmi ciasto upiekli?

– Nie mam siły. I tak robisz wszystko najlepiej.

Rozłączyłam się i uśmiechnęłam, ale to nie był dobry uśmiech. W myślach zapytałam ją: A może po prostu nie chcesz mieć siły? Bo ja też już nie mam.

Zostałam z tym sama

Dzień przed Wigilią wstałam wcześnie. Zrobiłam sobie kawę, a w głowie miałam już listę rzeczy do zrobienia. Karp w lodówce czekał na oprawienie, barszcz musiał się przegryźć, pierogi zamrożone, ale jeszcze trzeba było ulepić uszka, zrobić makowiec, kompot z suszu i tysiąc innych drobiazgów, które składają się na tę jedną kolację w roku. Od rana krzątałam się po kuchni. Ciepło piekarnika i zapach smażonej cebuli kleiły się do twarzy. Nie miałam czasu usiąść. Nawet nie zauważyłam, kiedy drzwi się otworzyły. Paweł wszedł jak do siebie, rozejrzał się, po czym od razu usiadł przy stole.

– Ty to masz zaparcie do garów. Ja bym nie mógł tak całymi dniami – rzucił z uśmiechem, który chyba miał mnie rozbawić, ale nie robił już na mnie żadnego wrażenia.

– Może byś coś pomógł? – zapytałam.

– Przecież Marta ma czas, to niech gotuje. Ja mam robotę – odpowiedział, wzruszając ramionami, jakby temat był zamknięty.

– Ale Marta pracuje do późna.

– Ty nie pracujesz, to możesz. Zawsze robiłaś.

Robiłam to dla nich

Oparłam ręce o blat, wzięłam głęboki oddech. Nie chciałam się z nim kłócić, nie miałam na to siły. Paweł mówił, jakby nie widział, że jestem zmęczona. Jakby przez te wszystkie lata przyzwyczaił się, że matka po prostu ogarnia, że jest od wszystkiego: od świąt, prania, rozwiązywania problemów i podawania zupy.

Po godzinie już go nie było. Zostawił po sobie nieumyty kubek. Nawet nie zapytał, czy czegoś mi potrzeba. Wyszłam na chwilę do łazienki, spojrzałam w lustro i pomyślałam, że nie wyglądam już jak kobieta. Raczej jak cień obowiązku, jak ktoś, kto jest tylko po to, żeby wszystko się udało. Nie jestem już Zofią. Jestem tylko funkcją.

W Wigilię obudziłam się jeszcze przed budzikiem, choć wcale nie musiałam go nastawiać. Spałam niespokojnie. W głowie znów lista – czy ryba już wyjęta, czy barszcz nie skisł, czy obrus wyprasowany. Chciałam to wszystko mieć za sobą, zanim Marta przyjdzie z dziećmi. Taki był plan. Zamiast świąt miałam wyścig z czasem.

Koło piętnastej drzwi otworzyły się gwałtownie, jakby ktoś przyszedł na chwilę, a nie na święta. Marta z dziećmi. Torba z prezentami wylądowała na kanapie w pokoju, dzieci wbiegły do kuchni, jedno krzyczało, drugie się rozbierało, a Marta już wołała:

– Zrobiłaś kompot z suszu?

– Tak – odpowiedziałam, wycierając ręce o fartuch.

Byli zmęczeni

Stałam chwilę przy kuchence, trzymając łyżkę w ręce. Nie wiedziałam, co jeszcze powiedzieć. W końcu odezwałam się cicho:

– Chociaż stół byś mogła nakryć.

Marta spojrzała na mnie z zaskoczeniem.

– Mamo, naprawdę? Przecież przychodzimy tu w gości.

Odwróciłam się i wyszłam z kuchni. Zamknęłam się na chwilę w łazience i spojrzałam w lustro. Włosów nie ufarbowałam, powieki lekko opuchnięte, twarz bez koloru. W myślach powiedziałam sobie coś, czego nie miałam odwagi powiedzieć głośno: „Dla nich nie jestem mamą. Jestem kucharką i służącą”.

Osiemnasta. Czekałam, aż Marta zawoła wszystkich do stołu. Nie chciałam być tą, co jak zwykle musi przypominać, że już czas, ale nikt się nie kwapił. Dzieci biegały po mieszkaniu, Marta coś tam jeszcze wiązała przy prezentach, a Paweł przyszedł w ostatniej chwili, z telefonem w ręce, jakby przyszedł na chwilę i zaraz miał zniknąć. W końcu usiadłam pierwsza, bez słowa. Może myśleli, że czekam na nich.

– No dobra, dzieci, siadamy! – krzyknęła Marta w końcu. – Zaczynamy, bo babcia się napracowała, a tu wszystko stygnie!

Myśleli, że żartuję

Dzieci piszczały, że najpierw prezenty. Paweł rzucał jakieś żarty o tym, że znowu będzie miał skarpetki, a ja patrzyłam na stół. Barszcz był intensywnie czerwony, pierogi wyglądały idealnie, a karp błyszczał jak z obrazka. Wszystko było dokładnie takie, jak trzeba i zupełnie nic nie było tak, jak powinno.

Podczas kolacji mówiłam niewiele. Nikt nie zapytał, czy usiadłam już dzisiaj chociaż na chwilę, czy wszystko w porządku, czy nie jestem zmęczona. W pewnym momencie odłożyłam widelec. Popatrzyłam na Martę, potem na Pawła i powiedziałam to spokojnie, jakby chodziło o coś zupełnie zwyczajnego.

– Za rok Wigilia u was. Ja tylko przyniosę sałatkę.

Najpierw była cisza, potem Marta roześmiała się głośno.

– Mamo, co ty? – powiedziała, kręcąc głową. – Przecież nie potrafimy tego zrobić tak jak ty.

– No właśnie – dodał Paweł. – Tylko ty wiesz, jak to wszystko ogarnąć.

– To się nauczycie – odpowiedziałam.

Podjęłam decyzję

Uśmiechnęli się. Myśleli, że żartuję. Nie odpowiedziałam nic więcej. Patrzyłam, jak dzieci rozrywają papiery z prezentów, jak Marta pomaga najmłodszej rozplątać wstążkę, jak Paweł komentuje nowy samochodzik. Patrzyłam na nich i wiedziałam jedno: to była moja ostatnia taka Wigilia.

Kiedy wszyscy wreszcie wyszli ode mnie, zostałam sama w kuchni. Światło było przygaszone, choinka stała cicho i mrugała światełkami, jakby też miała wszystkiego dość. Zbierałam talerze powoli, bez pośpiechu. Nikt nie zaproponował pomocy, nikt nawet nie zajrzał.

Usiadłam na chwilę przy stole. Po raz pierwszy tego dnia naprawdę usiadłam. Przypomniałam sobie dawne Wigilie, kiedy było głośniej, ciaśniej i jakoś lżej. Wtedy wszystko robiliśmy wspólnie, a teraz zostałam z tym zupełnie sama. Pomyślałam, że coś się we mnie tego wieczoru zmieniło. Nie zniknęło zmęczenie, ale pojawiła się decyzja. Taka cicha, ale stanowcza. Wiedziałam, że to już koniec bycia zawsze gotową na usługiwanie innym.

Zofia, 68 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie prawdopodobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama