Reklama

Przez całe dzieciństwo uchodziłam za fajtłapę i ofiarę losu, zwłaszcza w grach zręcznościowych. „Pora to zmienić” – postanowiłam, stając przed tarczą.

Reklama

Proszę, kupcie mi rzutki! To taka świetna gra – zadręczał nas syn. Na początku byliśmy z mężem przeciwni, bo baliśmy się, że podczas zabawy z kolegami może zrobić krzywdę sobie albo innym.

– Widziałeś te lotki? Mają taki solidny metalowy szpikulec. Jeszcze jeden drugiemu wydłubie tym oko! – mówiłam Ryśkowi.

W końcu mąż skapitulował

Mimo moich solidnych argumentów jednak się złamał.

– W sumie Maks nie jest już taki mały. Ma dziesięć lat i doskonale rozumie, co to znaczy zachowanie bezpieczeństwa. Poza tym ja bym sobie także chętnie pograł… – wyznał.

I tak z okazji Dnia Dziecka zafundował Maksowi tarczę do rzutków. Syn nie posiadał się z radości.

– Gdzie ją zawiesimy? – dopytywał się, skacząc wokół ojca jak mały psiak.

– W ogrodzie – zadecydował Rysiek. – Tam będzie idealnie.

W rogu ogródka sterczał wbity w ziemię stary palik. Kiedyś jeszcze moja babcia przywiązywała do niego sznurek na pranie biegnący do najbliższego drzewa. Ja wolałam metalowe, rozkładane suszarki, więc palik był od dawna nieużywany. A teraz się przydał idealnie, aby do niego przybić tarczę na rzutki. Bezpiecznie, bo dwa metry za nim był już tylko płot do sąsiadów, zbity z szerokich, grubych desek.

Przez weekend Rysiek z synem po prostu nie robili nic innego, tylko grali. Maks zaprosił kolegów i rozgrywali prawdziwe zawody.

– Mamo, chodź z nami porzucać! – prosił mnie kilka razy, a ja tylko kręciłam głową i wymawiałam się domowymi obowiązkami.

Prawda jednak była taka, że jestem strasznie kiepska we wszelkich grach zręcznościowych. Próbowałam jeszcze jako dziewczynka bawić się w rzutki z moimi braćmi, ale zawsze z nimi przegrywałam. Moi dwaj starsi bracia za każdym razem wprost pokładali się ze śmiechu i przez cały dzień nazywali mnie potem ofermą. To nie było miłe...

Tyle że, prawdę mówiąc, te rzutki jakoś mnie kusiły…Kiedy mąż z synem pojechali w odwiedziny do dziadka, a ja zostałam w domu, nogi same poniosły mnie w kąt ogrodu. Rzutki leżały sobie spokojnie w zamkniętym pudełku. Tarcza w czerwone, żółte i czarne koła otwarcie wyzywała mnie na pojedynek.

„Spróbuję, przecież nikt nie zobaczy! Mogę teraz podejść bliziuteńko tarczy i po prostu sobie poćwiczyć celność” – pomyślałam.

Rzuciłam raz, drugi. O dziwo, szło mi całkiem nieźle! Naprawdę! Rzutki wbijały się prawie w sam środek tarczy.

„Zwiększę dystans!” – postanowiłam rozochocona.

Zrobiłam kilka kroków w tył. Zważyłam rzutkę w dłoniach, jej metalowy szpikulec chłodził mi rękę. A potem wzięłam solidny zamach i… rzuciłam. Z całej siły.

Lotka zafurczała, rzutka śmignęła w powietrzu. Minęła tarczę dosłownie o włos! Jeszcze nie dotarło do mnie to, co się stało, gdy nagle…

– Aaaaaa! – rozległ się wrzask po drugiej stronie płotu. – Chcecie mnie zabić, łobuzy! Wy małe dranie, jestem ranna! Nie daruję!

Zastygłam ze zgrozy

To krzyczała nasza sąsiadka, starsza pani Halinka.

– Co się stało? – skoczyłam do płotu i wdrapawszy się na niego, spojrzałam na drugą stronę. Pani Halinka miotała się po grządkach truskawek – z rzutką wbitą w ramię!

– O matko! – omal nie spadłam z tego płotu. – Ja nie chciałam! Naprawdę, przepraszam!

Nie byłam w stanie przeleźć przez ogrodzenie, więc rzuciłam się biegiem dookoła. Błyskawicznie dopadłam sąsiedzkiej furtki i dobiegłam do pani Halinki, która wyglądała tak, jakby miała za chwilę zemdleć. Sama także miałam na to ogromną ochotę.

Mamrocząc słowa przeprosin, wyjęłam jej z ramienia rzutkę i poprowadziwszy do domu, opatrzyłam ranę.

– Naprawdę, strasznie mi przykro! To ja się tak bawiłam pod nieobecność syna. I nie mam pojęcia, jak to się stało, że rzutka przeleciała przez tak wysoki płot! – tłumaczyłam się skruszona.

– Jak to: jak? Spójrz na tę dziurę po sęku! – stwierdził mój mąż wieczorem, kiedy już opowiedziałam mu o swoim niefortunnym „treningu”. – Rzutka musiała przez nią przelecieć… Ty to masz oko, skarbie! Ja, nawet gdybym się nie wiem jak długo starał, tobym na pewno nie trafił!

– Tylko że ja właśnie wcale się nie starałam – mruknęłam z goryczą.

Na szczęście rana sąsiadki okazała się powierzchowna i zagoiła się błyskawicznie. Rysiek po tym wypadku obniżył tarczę i teraz możemy ranić najwyżej krzaki porzeczek.

A ja w ramach przeprosin wyhaftowałam pani Halince poduszkę – identyczną jak ta, która od dawna jej się u mnie podobała.

Reklama

– Za takie cudo to może pani na mnie codziennie polować, kochana! – stwierdziła zachwycona sąsiadka.

Reklama
Reklama
Reklama