„Mąż kupował sobie drogie gadżety, a dzieci karmił pasztetem z promocji. Mamy jeść stary chleb kosztem jego zachcianek”
„Tomasz od trzech lat prowadzi arkusz kalkulacyjny. Każdy nasz wydatek – dosłownie każdy – trafia do tabelki. Chleb, masło, parówki, zupa z proszku, ketchup, rolka papieru toaletowego. Wszystko tam jest. A ja? Czuję się jak jego pracownica. Nie żona. Nie partnerka. Tylko osoba, która odpowiada przed nim z każdego grosza wydanego w sklepie”.

- Redakcja
Mam na imię Agnieszka. Mam 34 lata i pracuję na pół etatu w bibliotece miejskiej. To praca spokojna, cicha, z książkami – więc dokładnie taka, jaka pasuje do mnie. Zawsze byłam raczej introwertyczką. W szkole siedziałam w ostatniej ławce, nie wdawałam się w kłótnie. Lubiłam mieć wszystko poukładane – w zeszytach, w szafkach, w głowie. Może dlatego tak bardzo mnie boli to, że moje życie przestaje mieć jakikolwiek porządek.
Mam męża – Tomasza – i dwoje dzieci: siedmioletnią Martynkę i czteroletniego Kacpra. Kocham je najbardziej na świecie, ale codzienność zaczyna mnie dobijać. Głównie przez pieniądze. A raczej ich brak.
Tomasz od trzech lat prowadzi arkusz kalkulacyjny. Każdy nasz wydatek – dosłownie każdy – trafia do tabelki. Chleb: 4,29 zł. Masło: 7,99 zł. Parówki: 6,59 zł. Zupa z proszku, ketchup, rolka papieru toaletowego. Wszystko tam jest. Na początku myślałam, że to tymczasowe. Że się uspokoi, jak tylko wyjdziemy na prostą po remoncie mieszkania. Ale nie. Rygor nie zniknął – wręcz się pogłębił. Tomasz z precyzją księgowego planuje każdy nasz tydzień. A ja? Czuję się jak jego pracownica. Nie żona. Nie partnerka. Tylko osoba, która odpowiada przed nim z każdego grosza wydanego w sklepie.
Ale nie jestem już tą samą dziewczyną z ostatniej ławki. Nie we wszystkim daję się tak łatwo podporządkować. Coraz częściej mam dość. Chcę, żeby moje dzieci zjadły chociaż raz coś smaczniejszego niż mortadela z dyskontu i chleb z promocji. Chcę, żeby Martynka nie musiała mówić koleżankom, że nie zna smaku prawdziwego parmezanu, bo „tata mówi, że to zbytek”.
I właśnie dlatego zaczęłam oszukiwać swojego męża.
Zaczęło się od zwykłej bagietki z rzemieślniczej piekarni. Przełożyłam ją do woreczka z Biedronki i schowałam paragon. Potem był ser – prawdziwy ser, nie ta tańsza podróbka. A potem kolejne rzeczy. Zaczęłam chować paragony do książek w bibliotece. Przekładałam jedzenie do opakowań po tańszych produktach. Poczułam się winna. Ale też… silniejsza. Jakby to był mój własny, cichy protest.
Wiem, że to się kiedyś wyda. Tomasz jest za bystry. Ale ja już nie chcę dłużej milczeć. Nie chcę dłużej udawać.
Miałam tego dość
– Co to ma być? – Tomasz uniósł brew, trzymając w ręku paragon z delikatesów.
Stałam przy zlewie, myjąc talerze po kolacji. Zamarłam.
– Co masz na myśli? – odpowiedziałam zbyt szybko.
– Parmezan. 19.90 za kawałek! Zamiast sera za 7 złotych?
Odwróciłam się do niego powoli.
– Bo chciałam, żeby makaron miał wreszcie smak. Nie trociny i olej palmowy.
– Ale przecież ustaliliśmy…
– Nie, ty ustaliłeś – przerwałam mu. – Ja już mam dość karmienia dzieci badziewiem.
– Agnieszka, nie stać nas na fanaberie! – głos mu się podniósł. – Ty nie rozumiesz, że każdy zbędny wydatek…
– …to zamach na twoje idealne rubryki w tabelce? – przerwałam. – A może po prostu zamach na twoje poczucie kontroli?
Zamilkł. Spojrzał tak, jakby widział mnie pierwszy raz.
– Przesadzasz – rzucił ciszej. – Chcę tylko dobrze.
– Tak? To dlaczego ty możesz sobie kupować nowy smartwatch, a dzieci jedzą pasztet z promocji?
Nie odpowiedział. Wyszedł. Zostawił paragon na blacie, jakby to on był dowodem zdrady.
Usiadłam na krześle. I choć cała się trzęsłam – poczułam ulgę.
Mąż mnie kontrolował
– Ty serio ukrywasz jedzenie przed mężem? – Justyna spojrzała na mnie szeroko otwartymi oczami.
Szłyśmy parkiem, dzieci bawiły się na placu zabaw.
– Nie ukrywam… tylko nie pokazuję – mruknęłam, kopiąc kamyk z alejki.
– To brzmi tak samo, Aga.
Westchnęłam. Milczałam chwilę, patrząc, jak Martynka ślizga się na zjeżdżalni.
– Czasem kupuję lepsze rzeczy. Dla nich. Dla siebie. I chowam paragony. A jedzenie przekładam do opakowań z dyskontu.
Justyna uniosła brwi.
– Jezus Maria.
– Wiem, jak to brzmi – rzuciłam. – Ale nie mogę inaczej. Mam dość słuchania, że dzieci „nie potrzebują fanaberii”. Jakby świeży chleb był luksusem.
– Może to w ogóle nie o zakupy chodzi? – powiedziała po chwili ciszy. – Może o władzę?
Spojrzałam na nią zaskoczona.
– Tomasz od dawna kontroluje wszystko. Pieniądze, zakupy, rachunki. Ty tylko wykonujesz plan. Jak żołnierz. A każdy żołnierz w końcu się buntuje.
Zamilkłam. Poczułam coś gorącego w piersi – nie wściekłość, nie smutek. Coś jak… determinację?
Moje ukryte zakupy to może nie był bunt przeciwko biedzie. Może to był bunt przeciwko byciu pionkiem.
W końcu powiedziałam prawdę
Znalazł pudełko po serze comté. Schowałam je w szafce za talerzami na specjalne okazje. Zawsze tam trzymałam rzeczy „dla siebie”.
– Co to jest? – zapytał spokojnie, ale z tym jego chłodnym tonem, którego nienawidziłam.
Zatrzymałam się w pół kroku. Miał je w dłoni. Przypatrywał się, jakby właśnie odkrył zdradę.
– Opakowanie po serze – odpowiedziałam spokojnie, choć serce waliło mi w skroniach.
– Comté za 26 złotych? Kiedy to kupiłaś?
Milczałam.
– Od jak dawna mnie okłamujesz?
Coś we mnie pękło.
– Od wtedy, kiedy zaczęłam chcieć żyć jak człowiek, a nie linijka w twoim arkuszu kalkulacyjnym!
Zamrugał. Zaskoczyłam go.
– Oszukujesz mnie w sprawach finansów! – krzyknął.
– A ty mnie codziennie! Udajesz, że wszystko jest dla dobra rodziny, a tak naprawdę chodzi tylko o to, żebyś czuł, że masz kontrolę! – podniosłam głos.
– Robię to dla nas!
– Nie! Robisz to dla siebie. Żebyś mógł się czuć lepszy. Że ty jesteś ten „rozsądny”, a ja ta nieodpowiedzialna. Tylko wiesz co? Mam gdzieś twój paragonowy porządek świata!
Chciał coś powiedzieć, ale milczał. Opuścił rękę z pudełkiem i wyszedł z kuchni bez słowa.
Zostałam sama. Ale pierwszy raz poczułam, że powiedziałam prawdę.
Zbyt długo udawałam
Otworzyłam album z naszymi zdjęciami. Na jednym: Tomasz z bukietem polnych kwiatów. To był nasz pierwszy wspólny weekend nad jeziorem. Śmiałam się wtedy, że wygląda jak chłopak z reklamy margaryny. On udawał, że się obraża.
Było w nim kiedyś coś ciepłego. Troska, czułość. Gotował mi zupę z dyni, choć nie znosił zapachu cynamonu. Kiedyś powiedział: „Chcę, żebyś przy mnie czuła się bezpieczna”.
A teraz? Czuję się jak księgowa, która robi zakupy z kalkulatorem i raportuje przed kontrolerem.
Pamiętam ten pierwszy „przemycony” chleb. Ciepły, chrupiący, z tej małej piekarni na rogu. Martynka zawołała:
– Mamo! Ale pachnie!
A Kacper aż się oblizał, zanim ugryzł.
– Możemy jeść taki codziennie?
Poczułam ukłucie w sercu. „Nie, kochanie, bo tata powie, że to rozrzutność” – chciałam odpowiedzieć. Ale tylko się uśmiechnęłam i kiwnęłam głową.
Wtedy postanowiłam: choćby raz w tygodniu, ale będą jeść coś naprawdę dobrego.
Tomasz nic nie zauważył przez wiele miesięcy. A może nie chciał? Wierzył w swoją tabelkę. A ja wierzyłam, że moje dzieci zasługują na coś więcej niż „najtańsze”.
I chyba po raz pierwszy od dawna – byłam z siebie dumna.
Wszystko mu wygarnęłam
Siedzieliśmy naprzeciw siebie przy kuchennym stole. Tomasz pił herbatę, jakby to miała być najtrudniejsza rozmowa w jego życiu. A może faktycznie była.
– Nie rozumiem cię, Aga – zaczął. – Przecież ja tylko chciałem dobrze.
– Wiem – powiedziałam cicho. – Tylko że twoje „dobrze” oznaczało, że ja mam się zgodzić na wszystko. Bez dyskusji. Bez względu na moje czy dzieci potrzeby. Bo ty tak ustaliłeś.
Spojrzał na mnie zmęczonym wzrokiem. Może naprawdę sądził, że wszystko robił z miłości. Ale gdzieś po drodze zapomniał, że ja też mam serce. I potrzeby.
– Mieliśmy razem oszczędzać – dodał. – Planowaliśmy przecież wspólną przyszłość.
– Tomasz… Ty oszczędzałeś na mnie, na dzieciach, ale nie na sobie. Gadżety, elektronika, nowe słuchawki, gry, hulajnoga elektryczna… A ja? Ja miałam wybrać między pasztetem a tańszą wędliną.
Chciał zaprzeczyć, ale nie potrafił.
– Ja nie chcę być twoim projektem oszczędnościowym – powiedziałam spokojnie. – Chcę być twoją żoną. A nie rubryką w arkuszu.
– Może faktycznie… przesadziłem – mruknął. – Ale czasy są ciężkie, Aga. Chciałem po prostu nas zabezpieczyć.
– Pomyliłeś poczucie bezpieczeństwa z kontrolą. Nie jestem twoim niewolnikiem.
Cisza. Długa i bolesna.
Nagle poczułam, że już nie chodzi o to, czy się dogadamy. Chodzi o to, czy ja jeszcze potrafię mu ufać.
Może to nie koniec
Wieczorem dzieci już spały. W kuchni było cicho. Tomasz siedział przy stole, patrząc w kubek z herbatą, jakby szukał tam odpowiedzi.
– Aga – odezwał się nagle. – Dzisiaj nie wpisywałem nic do tabelki.
Spojrzałam na niego z niedowierzaniem.
– Co?
– Nie chciało mi się. I… nie wiem, czy chcę dalej tak żyć. Jakbym był księgowym w naszym małżeństwie.
Zamilkł. Ja też nic nie mówiłam. Usiedliśmy w ciszy.
– Wiesz, że ostatnio złapałem się na tym, że nie pamiętam, jak pachnie chleb z piekarni? – dodał. – Przynosiłaś go czasem… i dzieci były takie szczęśliwe. A ja tylko patrzyłem na cenę.
Wzięłam głęboki oddech. Tyle razy marzyłam, żeby on to zauważył. Żeby coś zrozumiał. Ale teraz, gdy to się działo, nie czułam ulgi. Tylko zmęczenie.
– A ja nie pamiętam, kiedy ostatnio poczułam, że jestem dla ciebie partnerką – powiedziałam cicho. – A nie obiektem kontroli.
Kiwnął głową. Bez słowa.
Nie przeprosiliśmy się. Nie przytuliliśmy. Nie padły żadne deklaracje.
Przez okno wpadało światło latarni. Dzieci spokojnie oddychały w pokojach. A my siedzieliśmy razem. W ciszy, która nie bolała.
I może to jeszcze nie był koniec.
Agnieszka, 34 lata
Czytaj także:
- „Dałam się ponieść chwili i nasionko wykiełkowało. Niepotrzebnie pozwoliłam byłemu uprawiać mój ogródek”
- „Grażyna nie owijała w bawełnę. Przy wielkanocnym stole powiedziała mi coś, co sprawiło, że przestałem ufać żonie”
- „Brat to pasożyt i regularnie doi mnie z kasy. Mama każe mi go sponsorować, bo to obowiązek starszej siostry z Warszawy”