Reklama

Mam dość życia jak nędzarka. Pragnę po prostu od czasu do czasu wyskoczyć ze znajomymi na miasto, wrzucić na ruszt jakiegoś dobrego burgera, zaszaleć w sklepach z ciuchami albo polecieć na wakacje do ciepłych krajów. Chcę to robić bez wiecznego kombinowania, ciułania każdej złotówki i bez wyrzutów sumienia, że sobie na to pozwalam…

Reklama

Odnoszę odczucie, że im Bartek jest starszy, tym gorzej z nim. Ciułanie pieniędzy przerodziło się u niego w prawdziwą manię, to chyba jakaś obsesja. Zastanawiam się, czy istnieje na to jakieś lekarstwo.

Mąż jest sknerą

Oszczędność to drugie imię Bartka. Taki był od zawsze, nawet w czasach, gdy starał się mnie zdobyć. Bukiet kwiatów? Nie ma mowy, dostawałam co najwyżej jedną różyczkę. Kolacja we dwoje? Jasne, ale tylko u niego w domu. Wyjazd tylko we dwoje w jakieś urocze miejsce? Jedynie biwak pod namiotem gdzieś w okolicach jeziora wchodził w grę. Kiedyś udało mi się go namówić na wieczór w pubie, ale zapłacił wyłącznie za swoje zamówienie. Żartował, że jak baby tak zawzięcie walczyły o równe prawa, to teraz muszą brać za to odpowiedzialność.

Irytowało mnie jego postępowanie, ale nic nie mówiłam. Kochałam go i obawiałam się, że jeśli zacznę wytykać mu błędy, odejdzie ode mnie. Z drugiej strony, po części go rozumiałam. Wywodził się z niezamożnej rodziny. Uczył się w trybie niestacjonarnym, więc, żeby się utrzymać, musiał solidnie zarabiać. Do tego jeszcze posyłał pieniądze do domu, ponieważ jego chorowita matka otrzymywała jedynie skromną emeryturę. To, co dostawała, często nie pokrywało nawet kosztów lekarstw. A co z resztą wydatków?

Nie rozumiałam tego

W naszym małym mieszkanku odziedziczonym po prababci zamieszkaliśmy jako świeżo upieczeni małżonkowie. Mimo że obydwoje nieźle zarabialiśmy i nie musieliśmy oszczędzać na potęgę, nie było mowy o szastaniu pieniędzmi. Miałam nadzieję, że gdy tylko będziemy mieć wolne, zaszalejemy – polecimy gdzieś za granicę albo chociaż wyskoczymy na jakąś imprezę. Gdzie tam! Mój mąż był kompletnie innego zdania. Ciągle tylko słyszałam, że sytuacja jest niepewna, lepiej odłożyć każdy grosz na trudniejsze czasy i zainwestować zarobione pieniądze w coś sensownego, zamiast je bezmyślnie wydawać.

Zobacz także

Kiedy mieszkanie stało się przestronniejsze, a auto nowocześniejsze, marzyłam o własnym domu. Miałam nadzieję, że gdy osiągniemy stabilizację finansową, nasze życie w końcu wróci do normy. Niestety, wraz ze wzrostem naszego majątku mój małżonek stawał się coraz bardziej oszczędny.

Musiałam pokazywać paragony

Wciąż z uporem powtarzał, że powinniśmy zaciskać pasa i coraz bardziej ograniczać wydatki. Sytuacja zrobiła się tak absurdalna, że kiedy robiłam zakupy, dręczyły mnie straszne wyrzuty sumienia. Bartek kontrolował paragony i każdą wydaną przeze mnie złotówkę. Wpadł nawet na pomysł, żeby założyć specjalny plik w excelu, w którym zapisywał wszystkie zakupy. I dokładnie go analizował. Bez przerwy zarzucał mi, że szastam pieniędzmi, że kupuję rzeczy, bez których spokojnie można się obejść. Nowa kiecka? Niby po co ją kupować? Przecież i tak mam pełną szafę ciuchów. W ciucholandzie są równie wygodne i dziesięć razy tańsze. Nie ma sensu przepłacać. I tak w kółko…

Kiedy byliśmy w mieszkaniu, on ciągle był czujny. Gdy tylko zapomniałam zgasić światło gdziekolwiek, od razu się irytował. Darł się na mnie, że energia elektryczna sporo kosztuje, że sądził, iż bardziej dbam o takie sprawy, że mam w nosie nasz budżet domowy. Pewnego razu nie wytrzymałam i ryknęłam prosto w jego twarz, żeby odkręcił żarówkę w lodówce, bo i tak bez potrzeby świeci cały czas. I wiecie co? Początkowo chciał to zrobić naprawdę. Zerwał się z kanapy jak oparzony i popędził do kuchni. Ale po chwili skojarzył, że światło w lodówce gaśnie, gdy się ją zamyka...

Ciągle siedzieliśmy w domu

Rzadko gdziekolwiek wychodziliśmy, ponieważ Bartek uważał, że to za drogo. Zamiast tego każdy wieczór spędzaliśmy, oglądając telewizję. Kiedyś znajomi w końcu namówili nas na wspólne wyjście do knajpy, ale ja miałam ochotę zapaść się pod ziemię z zażenowania. Oni zamawiali to, na co mieli ochotę. A my? Wzięliśmy po najtańszym daniu i podzieliliśmy się jedną butelką wody.

Szkoda, że Bartuś nie mógł grzecznie zjeść i siedzieć cicho. Gdzie tam! Oczywiście musiał na cały głos narzekać na ceny, które jego zdaniem były stanowczo za wysokie. Stwierdził, że za taką kasę to on by w domu zrobił ze trzy razy lepszą kolację. A kiedy kelner przyniósł rachunek, to Bartek nawet złotówki napiwku nie zostawił. I jeszcze się dziwił, czemu jego znajomi dali. No bo przecież takie podawanie jedzenia to jest normalna praca, kelner ma swoją wypłatę i nie trzeba mu dodatkowo płacić.

Było mi wstyd

Kiedyś mieliśmy podobną sytuację, gdy sąsiedzi zaprosili nas do siebie na grilla. Byliśmy wręcz zaskoczeni, jak wspaniale nas ugościli. Mieli tyle pyszności – soczysta karkóweczka, apetyczne szaszłyczki, palce lizać kiełbaska, no i te trunki… Pierwsza klasa. Czysty, dobra whiskey. Siedzieliśmy, zajadaliśmy i piliśmy aż do bladego świtu.

Kiedy przyszła kolej na nas, żeby się zrewanżować, małżonek najpierw zwodził mnie, że to nie ten czas, że terminy nie pasują. Dopiero jak mu trochę dopiekłam, raczył ruszyć się do sklepu. I z czym wrócił? Ze zwykłą tanią kiełbasą z jakiegoś marketu i piwem z jakiejś promocji. Jeszcze jakby to było coś markowego… Gdzie tam. Najtańsze piwa, co je menele z ławeczki piją.

Goście zdecydowali się skosztować kiełbaski i łyknąć trochę piwa. Popatrzyli na siebie porozumiewawczo, po czym pośpiesznie się zmyli. Mało brakowało, a zapadłabym się pod ziemię z zażenowania. Bartkowi za to było bardzo wesoło. Doszedł do wniosku, że ich wyjście wyszło nam tylko na dobre, bo dzięki temu więcej smakołyków zostanie dla nas.

Mąż traktuje mnie jak idiotkę

Moja cierpliwość się wyczerpała, mam serdecznie dosyć jego zachowania. Sknerstwo małżonka strasznie działało mi na nerwy. Wielokrotnie starałam się go przekonać, że postępuje niewłaściwie. Próbowałam wytłumaczyć, że nie jesteśmy zagrożeni bankructwem czy biedą, a do trumny i tak nic ze sobą nie weźmiemy. Przekonywałam, że zasługujemy na odrobinę radości i frajdy. W końcu żyjemy tylko raz, a nasze dni są policzone. Takie gadanie zawsze doprowadzało go do szewskiej pasji.

Ilekroć padały te słowa, mówił mi, że odnosi wrażenie, że ma do czynienia z lekkomyślną, naiwną trzpiotką pozbawioną wyobraźni. Przecież prawdziwą frajdą jest odkładanie pieniędzy i gromadzenie majątku, a nie bezmyślne trwonienie kasy na prawo i lewo. Przez długi okres godziłam się z takim stanem rzeczy. Dla świętego spokoju rezygnowałam z wielu spraw, własnych potrzeb. W głębi serca nadal darzyłam Bartka uczuciem i miałam nadzieję, że w końcu zmądrzeje i porzuci to ciągłe oszczędzanie. Ale teraz już straciłam wiarę, że tak się stanie.

Ostatnio coraz częściej nachodzą mnie myśli o zakończeniu małżeństwa. Kiedy widzę, jak mąż znowu przegląda excela z wydatkami, marszczy brwi i słyszę od niego, że urlop poza granicami kraju to fanaberia, a ja nie powinnam sobie tego czy owego kupować, to mam wielką chęć trzasnąć drzwiami, wyjść i nigdy już nie wrócić.

Reklama

Klaudia, 38 lat

Reklama
Reklama
Reklama