„Mąż mi się nie udał, życie także. Myślałam, że chociaż spadek mnie uratuje. Gdy zobaczyłam tę schedę, zaniemówiłam”
„Czasem los się do nas uśmiecha, gdy zupełnie się tego nie spodziewamy. Dokonujemy wyborów, nie wiedząc, do czego nas to doprowadzi. Bywa, że na końcu wybranej drogi odnajdziemy niepozorne szczęście, które jest zaledwie początkiem wielkich zmian na lepsze”.
- Marta, lat 45
Na ekranie telefonu wyświetlił się nieznany numer. Zwykle nie odbierałam takich połączeń, ale tym razem zrobiłam wyjątek. Co za traf! Dzwoniono z kancelarii adwokackiej poszukującej spadkobierców człowieka noszącego to samo nazwisko co ja. Nie bardzo rozumiałam, co się dzieje, ale obiecałam stawić się z dokumentami, bo trudno było się oprzeć wizji niespodziewanego przypływu gotówki.
– Józef? Z Zielonej Góry? Nikogo takiego nie było w naszej rodzinie – powiedziała stanowczo ciocia Stasia, jedyna krewna, jaka została mi po śmierci rodziców.
– To pewnie pomyłka. Wyjaśnię sprawę i po kłopocie – odparłam z nutką żalu w głosie.
– Nie rób sobie nadziei. Kobiety w naszej rodzinie nigdy nie miały szczęścia. Spójrz na mnie. Gdyby nie ty, byłabym całkiem sama na starość, a i tobie, Martusiu, nie lepiej się wiedzie.
– Co też ciocia – żachnęłam się, przygnieciona jej czarnymi myślami.
Zobacz także
– Może nie? Mąż ci się nie udał, dzieci nie masz, całe dnie spędzasz w pracy przed komputerem i co z tego masz? Krzywy kręgosłup, bo pieniędzy tylko tyle, żeby przeżyć. Co z tobą będzie, jak ja oczy zamknę?
Na razie to ja zacisnęłam powieki. Ciotka miała wiele racji, ale nie lubiłam, gdy się nade mną użalała. Miałam pracę i kilka koleżanek, nie czułam się samotna, chociaż tak właśnie było. Odczuwałam to w każde święta, kiedy znajomi byli zajęci w rodzinnym gronie. Nie napraszałam się, była przecież ze mną ciocia Stasia.
Może los wyjątkowo uśmiechnął się także do mnie?
Adwokat prowadzący sprawę spadkową tajemniczego Józefa obejrzał mój akt urodzenia, dowód osobisty, spisał dane i obiecał zawiadomić o dalszym postępowaniu. Z kancelarii wyszłam rozczarowana i niewiele mądrzejsza. Dwa dni później sprawa zaczęła się wyjaśniać. Kolejne spotkanie z adwokatem miało mnie przybliżyć do źródła informacji. Na spadek raczej nie liczyłam, to musiała być pomyłka. Jednak nazwisko, które nosiłam, było tak nietypowe, że trudno było sobie wyobrazić, by ktoś, kto tak się nazywa, nie był ze mną spokrewniony.
– Pan Józef zmarł bezpotomnie, nie pozostawiwszy testamentu – mówił beznamiętnie adwokat. – W tej sytuacji dziedziczą po nim krewni drugiego stopnia, a jest ich... – zajrzał do dokumentów – dokładnie jedenaścioro...
Przełknęłam ślinę.
– ...wszyscy mieszkają w Zielonej Górze – mówił dalej prawnik. – Przepisy prawne zobowiązują do poszukiwania spadkobierców i w ten sposób, po sprawdzeniu, czy pan Józef rzeczywiście był pani krewnym, doszlusowała pani do tego grona. Jest więc was dwanaścioro.
Zachciało mi się śmiać. Pół miasta dziedziczy po panu Józefie.
– Co jest przedmiotem spadku? – spytałam dla porządku, opanowując rozbawienie.
– Nieruchomość wraz z gruntem i zabudowaniami gospodarczymi – odparł adwokat, zachowując kamienną twarz.
Poczułam przypływ nadziei. To już było coś. Nie jestem pazerna, ale parę groszy by mi się przydało. Może jednak ciocia Stasia nie miała racji i los wyjątkowo uśmiechnął się także do mnie? Żeby dopełnić formalności, musiałam pojechać na drugi koniec Polski na spotkanie z notariuszem. Zarezerwowałam przez internet nocleg i ruszyłam w podróż.
Naprawdę nic nie wiesz o swojej rodzinie?
W obszernym przedpokoju notariatu kłębił się rozgadany tłum. Cichego „dzień dobry” nikt nie miał szansy usłyszeć, a mimo to jedenaście par oczu spojrzało na mnie z ciekawością.
– Ty jesteś z linii Michała – powiedziała jedna z kobiet, oglądając mnie ze wszystkich stron. Wcale się nie krępowała. Poczułam się nieswojo, tym bardziej że nie wiedziałam, o czym, do licha, mówi.
– Zośka jest bardzo bezpośrednia, będziesz się musiała do tego przyzwyczaić – podrzucił wesoło mężczyzna siedzący oknem. – My znamy ją od urodzenia, ale dla kogoś, kto widzi ją pierwszy raz, musi to być niezły szok – uchylił się zręcznie przed trzepnięciem w ucho.
To muszą być moi kuzyni – zrozumiałam i nagle mnie olśniło.
– A wy, z jakiej linii jesteście?
– Naszym pradziadkiem był Edward, drugi z braci. To przecież oczywiste. Naprawdę nic nie wiesz o swojej rodzinie?
Gwar wypełniający przedpokój notariatu umilkł, jedenaście par oczu znowu świdrowało mnie z ciekawością.
– Twój pradziadek Michał i nasz, Edward, byli braćmi – zlitowała się Zośka. – Nie słyszałaś tej historii?
Pokręciłam bezradnie głową. Kto miał mi o tym opowiedzieć? Pradziadków nie zdążyłam poznać. Ich córka, a moja babcia, wcześnie straciła rodziców i nie lubiła wspomnień. Żyliśmy teraźniejszością, tak było prościej.
– Dwóch braci, chłopaków na schwał, wyjechało z domu na Kresach w poszukiwaniu lepszego losu – zaczęła Zośka. – Zatrzymali się w Warszawie. Michał, od którego się wywodzisz, ożenił się i pozostał w stolicy, a Edward, nasz protoplasta, dotarł na zachód kraju. Założył rodzinę, a że w każdym pokoleniu rodził się przynajmniej jeden syn, nazwisko przetrwało. Jesteśmy całkiem sporym klanem, aż dziw, że nic o nas do tej pory nie słyszałaś.
Patrzyłam oszołomiona na świeżo poznanych krewnych. Nie wiedziałam, czy się cieszyć, czy też pamiętać o przysłowiu, że z rodziną najlepiej wychodzi się na zdjęciu. Szczególnie że w grę wchodziła cenna nieruchomość do podziału. Wyglądali na bardzo zżytych. Hałasowali jak uczniaki na przerwie, mieli jeden drugiemu dużo do powiedzenia, jak ludzie, którzy spędzili całe życie razem i mają wiele wspólnego. Poczułam lekkie ukłucie zazdrości. Może i łączyło nas pokrewieństwo, lecz byłam tu obca. Nie mieliśmy wspólnych wspomnień z dzieciństwa i młodości, które najmocniej cementują zażyłość.
– Zapraszam – w drzwiach ukazał się notariusz. Ruszyliśmy ławą do gabinetu.
Widok odziedziczonego domu zbił mnie z nóg
Po godzinie byłam właścicielką 1/12 domu po śp. Józefie, kuzynie, którego nigdy nie widziałam na oczy.
– No to jedziemy – czyjaś ręka zgarnęła mnie jak tobołek i energicznie pokierowała do wyjścia.
– Dokąd? – chciałam się dowiedzieć, ale mój głos zginął w ogólnym harmidrze.
Nie byłam przyzwyczajona do takiego sposobu bycia. Co za gadatliwi ludzie, pomyślałam, nie mogąc uwierzyć, że mamy wspólne geny. Cel podróży wyjawiono mi dopiero w samochodzie, w którym zostałam upchnięta na tylnej kanapie z dwiema innymi kuzynkami. Jechaliśmy obejrzeć przejęty notarialnie spadek. Najpierw skończyło się miasto, potem podmiejskie zabudowania, a potem kolumna pojazdów zaparkowała na poboczu drogi, która wyglądała na nigdy nieużywaną. Znaleźliśmy się na odludziu. To jeszcze było nic, najgorsze dopiero czekało.
Widok odziedziczonego domu zbił mnie z nóg. Rudera! Najprawdziwsza rudera! Poczułam, że zbiera się we mnie histeryczne rozbawienie, zaczęłam chichotać bez opamiętania.
– No co? – któryś z kuzynów zdziwił się moją reakcją. – Józek, kiedy tu mieszkał, nie dbał o chałupę, a na starość przeniósł się do siostry, dlatego tak to wygląda.
Żaden ze spadkobierców nie wyglądał na rozczarowanego czy zdziwionego. Zrozumiałam, że wiedzieli, co przejmują. Może nie jest tak źle, jak myślę? Może to się da spieniężyć?
– Jakie sprzedać, co ci przyszło do głowy! Interes tu zrobimy. Rodzinny – klepnął się w czoło drugi kuzyn. Na razie ich nie rozróżniałam, mimo że wcześniej każdy mi się przedstawił. Przestraszyłam się. A co ze mną? Nie miałam pieniędzy na inwestycje.
– Wprowadzimy cię w nasz plan, ale najpierw gdzieś cię zainstalujemy. Pewnie jesteś zmęczona i głodna.
Dostałam od życia to, co było mi potrzebne
– Marta zamieszka u mnie – oznajmiła Zośka głosem niedopuszczającym sprzeciwu, czym natychmiast sprowokowała kuzynkę Jankę. Zaczęły się kłócić o to, która będzie mnie gościć.
– Nie przejmuj się, one tak zawsze. Rywalizują od dzieciństwa – kuzyn, chyba Olek, stanął obok, patrząc na naszą lichą schedę. – Kiepsko wygląda, prawda? Ale zrobimy z tego wzięty ośrodek szkoleniowy z opcją agroturystyczną. Adam, ten wysoki, zrobił już projekt, Danka, ta w czerwonym swetrze, ma własną ekipę budowlaną, czekamy tylko na uprawomocnienie spadku, żeby wejść z robotami. A Lucek, ten przy kości...
– Niech zgadnę – roześmiałam się – jest hydraulikiem?
– A skąd! Wziętym PR-owcem. Zrobi nam reklamę. Jak widzisz, jesteśmy samowystarczalni.
– A ja? Jak mogłabym wam pomóc? – spytałam ostrożnie. Czułam się bezużyteczna pośród kuzynów zorganizowanych na wzór mrówek.
– Sama musisz się tego dowiedzieć. Nie pali się. Masz czas.
Wracając do domu, nie wiedziałam jeszcze, że uśmiechnęło się do mnie szczęście. Kilka miesięcy później, patrząc na łzy zwolnionej z pracy koleżanki, myślałam, że mogę być następna. Nagle zrozumiałam, że nic mnie tu nie trzyma. Kuzyni ucieszyli się na wieść, że zamierzam zamieszkać w wybudowanym ośrodku i mimo braku doświadczenia doglądać naszego wspólnego dzieła.
– Nauczysz się, najważniejsze, że chcesz – zapewniali jeden przez drugiego, a najgłośniej krzyczała Zośka.
Jakiś czas później przeprowadziłam się w Zielonogórskie, potem dołączyła do mnie ciocia Stasia i rodzina była już w komplecie. Nie mogłyśmy narzekać na samotność. Teraz wiem, że dostałam od życia nie to, co chciałam, tylko to, co było mi potrzebne. Szczęście ma bowiem wiele twarzy…