Reklama

Nie mam pojęcia, jak to się dzieje, że dzieci potrafią tak bezwarunkowo wierzyć i ufać. Może to kwestia wieku, może serca, które jeszcze nie zna rozczarowań. Lena wierzyła. Codziennie odliczała dni do powrotu Kamila. Na ścianie kuchni zawiesiła kalendarz z jednorożcem, na którym kolorowymi mazakami zaznaczała kolejne dni. Zawsze tęczowym, jakby to miało zapewnić ojcu szczęśliwy i szybki powrót.

Reklama

– Tato, przylecisz samolotem czy autem? – zapytała przez telefon na głośniku, trzymając w ręce bukiet z bibuły, który zrobiła na zajęciach w szkole.

– Przyjadę autem, córeczko, tylko do was – odpowiedział, śmiejąc się. Ten śmiech… Nadal go słyszę.

Siedziałam wtedy obok niej i udawałam, że coś przeglądam w telefonie. Ale w rzeczywistości patrzyłam na nią – jej wielkie, brązowe oczy wpatrzone w ekran, jakby mogły przywołać ojca z Niemiec choćby i siłą myśli. A we mnie już wtedy zaczęło coś się zaciskać. Ten wyjazd był inny. Czułam, że nie powinnam była go puszczać. Że coś wisiało w powietrzu. Kamil obiecał, że ruszy po południu, jak będzie mniejszy ruch. Że będzie na miejscu w niedzielę rano. Przed Komunią.

Zamknęłam oczy i wysłałam mu wiadomość: „Jedź ostrożnie. Ona bardzo na ciebie czeka”. Nie odpisał. Ale przecież miał wrócić.

Mój świat się zawalił

Telefon zadzwonił o 2:14 w nocy. Nie był to zwykły dźwięk. Przeciął sen jak nóż papier. Zerwałam się, jeszcze nie do końca świadoma. Na wyświetlaczu – numer z kierunkowym z Niemiec.

– Halo? – głos mi zadrżał, jakby już wtedy moje ciało wiedziało, co się za chwilę wydarzy.

– Pani Anita Wójcik? – głos mężczyzny był rzeczowy, chłodny. Nie znałam go. – Dzwonię z policji autostradowej pod Hamburgiem. Muszę przekazać bardzo trudną wiadomość…

Nie pamiętam, co dokładnie powiedział dalej. Że wypadek. Deszcz. Że czołowe zderzenie. Odszedł. Już go nie ma. Moja dłoń ześlizgnęła się z ucha i telefon spadł na kafelki w kuchni. Wstałam z łóżka, wyszłam z pokoju, jakby prowadził mnie autopilot. Usiedliśmy tam razem – ja i moje milczenie.

Siedziałam przy stole, w tej samej kuchni, gdzie dzień wcześniej Lena malowała paznokcie brokatowym lakierem. Miała je dopasować do sukienki komunijnej. Obok kubek z herbatą jeszcze sprzed wieczora. Wzięłam go do ręki, napiłam się – była zimna.

Nie płakałam. Wpatrywałam się w ścianę, jakby ktoś miał się przez nią przebić i powiedzieć: „To pomyłka, Anita. To nie on”.

– Jak ja jej to powiem? – wyszeptałam w ciemność. I zaraz potem: – Czy muszę mówić jej to teraz? Dziś?

Wyobraziłam sobie jej twarz. Te oczy szukające taty w tłumie gości. Tę sukienkę, którą tak starannie wybrałyśmy razem.

Jeśli jej to powiem, ten dzień umrze razem z nim – powiedziałam na głos. – Nie dziś. Nie mogę. Błagam, nie dziś…

Nie mogłam powiedzieć prawdy

Słońce świeciło tak mocno, że nawet firanki w salonie nie dawały rady zatrzymać światła. Wszystko było zbyt jasne, zbyt głośne, zbyt prawdziwe. Lena biegała po domu w białych rajstopkach, co chwilę sprawdzając w lustrze, czy sukienka się nie gniecie. Włosy miała zaplecione w delikatny warkocz z białymi stokrotkami. Wyglądała… anielsko.

– Mamo, myślisz, że tacie spodoba się ta sukienka? – zapytała, gładząc złoty medalik na szyi.

Przełknęłam ślinę, bo zaciął mi się głos.

– Na pewno mu się spodoba – odpowiedziałam, uśmiechając się tak, jakby wszystko było normalnie. Jakby on naprawdę był w drodze.

Kiedy tylko Lena odwróciła wzrok, oparłam się o szafkę i zacisnęłam powieki. Bolało mnie wszystko – skóra, żołądek, kark. Bolało mnie kłamstwo, które właśnie powtórzyłam.

W salonie gromadzili się już goście. Babcia, dziadek, ciocia Jola z dziećmi. Ktoś podawał sernik, ktoś inny rozwijał obrus. Dla nich Kamil po prostu „nie zdążył”. Dla mnie… on już nigdzie nie dojedzie.

– Pewnie się gdzieś zatrzymał – rzuciłam, gdy kolejna osoba zapytała, czy Kamil już dotarł.

Każde spojrzenie Leny wbijało się we mnie jak igła. Kiedy podeszła do okna i wystawiła dłoń, jakby chciała złapać promień słońca, powiedziała:

– Mamo, a może zadzwonimy do taty? Albo napiszę mu, że już jestem gotowa.

– Może lepiej nie – odpowiedziałam zbyt szybko. – Pewnie prowadzi i… nie chcemy go rozpraszać, prawda?

Kiwnęła głową, ale spojrzała wtedy na mnie inaczej. Jakby coś przeczuwała.

Rozmowy z gośćmi przelatywały mi przez głowę jak echo. Wszystko było jak z waty. Miałam wrażenie, że to jakiś teatr, w którym gram główną rolę. I tylko ja wiem, że zakończenie nie będzie szczęśliwe.

Musiałam kłamać

Kościół pachniał kadzidłem i liliami. Białe ławki, dzieci w jednakowych albach, światło wpadające przez witraże. Wszystko było niemal zbyt piękne, jakby przygotowane specjalnie pod jakiś film. A ja w środku tego filmu grałam kobietę, która nie zdołała uratować swojej rodziny.

Stałam obok Leny, ściskając jej dłoń. Cały czas patrzyła w stronę drzwi. Za każdym razem, gdy ktoś skrzypnął ławką albo poruszył się przy wejściu, serce jej biło szybciej. Widziałam to. Znałam to spojrzenie. To nie było czekanie – to była nadzieja.

Po Komunii przyszły życzenia. Wszyscy uśmiechnięci, zdjęcia, bukiety, słodkie słowa, słodkie ciasta. Ja też się uśmiechałam. Bo jak inaczej? Ktoś powiedział: „Piękna uroczystość, szkoda tylko, że Kamila nie ma”. I wtedy Lena spojrzała na mnie, jakby czekała, aż coś powiem. Że wreszcie przestanę kłamać. Ale ja nie mogłam.

– Może gdzieś się zatrzymał – szepnęłam. – Może coś się stało z autem. Ale jutro na pewno będzie.

– Obiecał, że dziś… – wyszeptała Lena, niemal do siebie. I znów spojrzała na drzwi.

Pod wieczór, kiedy siedzieliśmy w domu, mama podeszła do mnie. Położyła rękę na moim ramieniu i spytała cicho:

– Córciu… powiesz jej dziś?

Pokręciłam głową. I wtedy pierwszy raz łzy napłynęły mi do oczu.

– Jeszcze nie. Nie dziś. Błagam… nie dziś.

Gdy wszyscy już poszli, Lena wzięła do ręki swój prezent – zegarek z różowym paskiem. Patrzyła na niego przez chwilę i spytała:

– Myślisz, że tata się ucieszy, jak mu pokażę?

Przytaknęłam. A potem wyszłam na balkon i rozpłakałam się jak dziecko.

W końcu prawda wyszła na jaw

Wieczór następnego dnia był cichy. Za cichy. Lena siedziała na dywanie w swoim pokoju i układała kartki z życzeniami, jakby każda z nich mogła przypomnieć jej, że ten dzień był naprawdę piękny. Ale ja widziałam, że coś w niej zgasło.

Podeszłam do drzwi i zapukałam. Nie odpowiedziała, więc weszłam powoli.

Odłożyła kartki, ale nie spojrzała na mnie. Przysiadłam obok niej. Czułam, że już wie. Może nie dokładnie, ale czuła, że coś się wydarzyło. I że ja coś przed nią ukrywam.

– Dlaczego taty nie było? – zapytała w końcu. Głos miała suchy, jakby zadawała to pytanie po raz setny w głowie.

Poczułam, że ziemia się pode mną osuwa. Westchnęłam. Nie mogłam już dalej tego ciągnąć. Nie mogłam jej tego robić.

– Lena… – zaczęłam. – Muszę ci coś powiedzieć. Coś bardzo, bardzo trudnego.

Odwróciła się powoli. Jej oczy błyszczały. Czekała.

– Tata… jechał do nas. Naprawdę jechał. Ale… wydarzył się wypadek. Na autostradzie. Tata... nie żyje.

Zamarła. Przez chwilę tylko patrzyła. Potem się roześmiała – dziwnie, nerwowo.

– Nie. Nieprawda. Przecież… przecież bym wiedziała. Zadzwoniłby. Ty byś mi powiedziała… – zaczęła mówić szybko, chaotycznie. – On obiecał. Obiecał, że będzie. Mama!

– Lena… – przyciągnęłam ją do siebie. – To była ostatnia rzecz, jaką zrobił. Jechał do ciebie. Zawsze będzie cię kochał.

– To znaczy, że on już nigdy…? – Jej głos się załamał.

Kiwnęłam głową. I wtedy pękła. Wyrzuciła z siebie krzyk, który nie powinien należeć do dziecka. Rozdzierający, pełen bólu. Płakałyśmy razem. Tak bardzo, że brakowało nam powietrza.

Coś we mnie pękło

Lena zamilkła. Przez kolejne dni w domu zapanowała cisza, której nie da się opisać. Taka, co boli. Lena nie odzywała się prawie wcale. Nie jadła. Nie chciała wychodzić na dwór, nie dotykała swoich prezentów komunijnych. Wieczorami leżała w łóżku odwrócona do ściany i udawała, że śpi. Wiedziałam, że nie śpi. Ja też nie spałam.

Czułam się, jakbym ją zdradziła. Może powinnam powiedzieć od razu? Może nie powinnam jej pozwolić czekać? Kłamałam dla niej… ale to wcale nie było mądre. Może było tylko wygodne – dla mnie.

W niedzielę przyszłam z nią do kościoła. Usiadłyśmy w ostatniej ławce. Po mszy ksiądz Andrzej podszedł do mnie.

– Anita, może chcesz porozmawiać? – zapytał, delikatnie.

Kiwnęłam głową. Zostawiłam Lenę w ławce i weszłam z nim do zakrystii. Zaczęłam mówić – nieskładnie, z przerwami. Opowiedziałam o kłamstwie. O tej jednej decyzji, która trzyma mnie teraz za gardło.

– Czasem kłamstwo zrodzone z miłości też jest bólem – powiedział ksiądz cicho. – Ale to, co zrobiłaś, było zrozumiałe. Nie musisz być bezbłędna. Masz prawo być tylko matką.

Wieczorem Lena przyszła do mnie z laurką. Rysunek przedstawiał małego aniołka i duże serce. Na górze: „Dla taty. Żeby nie zapomniał, że go kocham”.

– Czy możemy położyć ją tacie… gdzieś tam? – zapytała cicho.

– Możemy – odpowiedziałam, czując, że znów coś pęka. Ale tym razem – może to było dobre pęknięcie. Jak otwarte drzwi.

– Jak myślisz, w niebie mają ramki na laurki?

Uśmiechnęłam się przez łzy.

– Na pewno. I najwięcej wiszą tych od dzieci.

Życie toczy się dalej

Minęło kilka tygodni. W naszym domu nadal było cicho, ale już inaczej. Lena wróciła do szkoły. Czasem opowiadała o koleżankach, ale głównie rysowała. Jej zeszyty były pełne nieba, gwiazd i uśmiechniętych twarzy. Jedna zawsze wyglądała jak Kamil.

Ja… żyłam. To nie znaczy, że było łatwiej. Poczucie winy nie zniknęło. Wciąż budziło mnie czasem w środku nocy – pytaniem, czy powinnam była ją wtedy oszczędzić, czy raczej nauczyć, że życie potrafi być okrutne. Ale potem widziałam ją, jak siedzi na parapecie z kredkami w ręku, i myślałam: może to właśnie było najłagodniejsze, na co mnie wtedy było stać.

Czas nie leczy. To kłamstwo. Ale czas... oswaja. Jakby ból z dnia na dzień stawał się znajomy. Nieprzyjemny, ale znany. I dzięki temu mniej paraliżujący.

Któregoś popołudnia Lena wycięła z papieru nowy rysunek. Serca, chmurki, samolot. Przykleiła go taśmą do okna i powiedziała:

– Tutaj będzie najlepiej. Tata sobie popatrzy z góry.

Patrzyłam na nią, tak małą, a tak silną. Już nie była tą samą dziewczynką. Ja też nie byłam tą samą matką. Ale nadal byłyśmy sobą. Razem. I może to wszystko, co można zrobić, kiedy zabraknie tego, co miało być na zawsze.

Bo on obiecał, że wróci. A ja obiecałam, że nie złamię jej serca. Nie udało się żadnemu z nas. Ale ona – jeszcze wierzy. I może właśnie to jest miłość.

Anita, 37 lat


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama