Reklama

Marek zawsze wracał do domu o tej samej porze, czyli między 18:00 a 18:30 i zawsze, bez wyjątku, rzucał te same dwa słowa:

Reklama

– Cześć, Justa.

I tyle. Bez pocałunku, bez pytania, jak minął dzień. A przecież byłam tam, całymi dniami, w tym samym mieszkaniu, z tym samym kubkiem kawy, z tą samą ciszą. Pracowałam jako graficzka, zdalnie i jeszcze parę lat temu cieszyłam się z tego komfortu, ale teraz to wszystko mnie przygniatało. Nawet już nie wkurzało. Po prostu przygniatało. Jak niewidzialna kołdra bez powietrza.

Codzienność wyglądała tak. Ja przy komputerze do szesnastej, potem zakupy, gotowanie, pranie. Marek z laptopem na kolanach, jeszcze przy stole, jeszcze w łóżku. A między nami? Nic. Czasem zapominałam, jak brzmi jego śmiech. Czasem łapałam się na tym, że wolałabym, żeby się spóźnił, żebym mogła jeszcze chwilę posiedzieć sama, bez jego wiecznego „mam spotkanie, nie teraz”.

Nie chcę, żeby ktoś mnie zrozumiał źle, bo nie byłam nieszczęśliwa w klasycznym rozumieniu tego słowa. Nie było przemocy, nie było krzyków. Tylko to... wyjałowienie. Jakbyśmy się rozmyli. Jakbyśmy tylko grali jakieś role, bawili się w dom… Aż któregoś dnia pojawił się Tomek.

Wprowadził się do mieszkania naprzeciwko, sam. Później dowiedziałam się, że był wdowcem – jego żona zmarła dwa lata temu. Uśmiechnął się do mnie pierwszy raz, kiedy niosłam zakupy, które prawie rozsypały mi się na schodach. Miał ciepłe spojrzenie. Naprawdę. To był taki moment, kiedy ktoś patrzy ci prosto w twarz, a ty czujesz, że jesteś widziana. Marek tak na mnie nie patrzył od lat.

Tomek zaproponował, że pomoże mi z torbami, a potem... ja zapytałam się, czy może kiedyś mogę odwdzięczyć się obiadem. Śmiałam się wtedy, że jeśli nie boi się mojej kuchni, to zapraszam. I tak to się zaczęło. Zupełnie niewinnie.

Poczułam jak narasta we mnie złość

– Marek, obiad stygnie – rzuciłam z kuchni, nie przerywając mieszania sosu. Cisza.

– Marek! – podniosłam głos.

– Zaraz, mam jeszcze jedno spotkanie – odpowiedział zza drzwi swojego pokoju.

Odłożyłam łyżkę. No jasne. Zawsze ma jakieś spotkanie. Zawsze ma coś ważniejszego niż ja. Usiadłam przy stole, czekałam, aż łaskawie się zjawi. Przyszedł po dziesięciu minutach, spojrzał na talerz i westchnął.

– Znowu makaron? Justa, mówiłem ci, że próbuję ograniczyć węgle.

– To może sam sobie gotuj! – odburknęłam. – Pracuję cały dzień, a ty... nawet nie zapytasz, jak mi minął dzień.

– Pracujesz? Serio? Siedzenie przy Photoshopie to teraz taka ciężka robota?

Zamrugałam. Uderzył. Może nie fizycznie, ale tym jednym zdaniem przypomniał mi, jak bardzo mnie nie szanuje. Poczułam, jak narasta we mnie złość.

– Wiesz co? Przynajmniej ja siedzę w tym domu i nie zapominam, że mam męża. A ty? Pracujesz, jesz i śpisz. Jesteś jak współlokator, nie partner.

– O co ci chodzi? Że nie siedzę z tobą nad makaronem i nie pytam o kolorystykę jakichś pierdół? Serio?

– Chodzi o to, że z Tomkiem potrafię rozmawiać. On przynajmniej słucha.

Marek uniósł brew, ale nie powiedział nic. Zero zazdrości. Zero reakcji. Wstał, wziął talerz i odszedł z nim do salonu. A ja? Zamarłam. Bo to był ten moment, kiedy pierwszy raz przyznałam przed sobą, że czułam coś do Tomka. Nie tylko sympatię. Coś więcej. Coś, czego Marek nawet nie próbował już mi nawet dawać.

Przecież go nie zdradzałam fizycznie?

– Tylko mi powiedz jedno, czy ty go zdradziłaś? – Kasia patrzyła na mnie nad kubkiem cappuccino, unosząc brew.

Zachłysnęłam się kawą.

– Kasia!

– No co? Przychodzisz do mnie czwarty raz w tym miesiącu i znowu mówisz o tym swoim sąsiedzie z błyskiem w oku. No to pytam, czy spałaś z nim?

– Nie! – odpowiedziałam zbyt szybko. – To... nie tak. My po prostu... gadamy. Obiad zjemy czasem. Jest miły. Słucha.

– I ma ładne dłonie, nie? – Kasia uśmiechnęła się krzywo. – Justyna, znam cię. I wiem, kiedy się zakochujesz.

Spuściłam wzrok. W jednej sekundzie poczułam, że nie mogę się już bronić. Ona wiedziała. A ja? Już nawet nie próbowałam zaprzeczać.

– Z Markiem... ja już nic nie czuję. Przysięgam, czasem mam wrażenie, że jestem tylko ozdobą w jego salonie. Niczym więcej.

– A Tomek?

– Tomek jest... ciepły. I obecny. I... cholera, nawet jak tylko zmywa talerze po obiedzie, to robi to tak, że czuję, że nie jestem sama.

Kasia milczała przez chwilę. Zmarszczyła czoło i dopiła kawę.

– Wiesz, co mnie boli najbardziej? Że ty nawet nie mówisz o winie. Tylko o braku czegoś. Ale brak może być równie zabójczy jak zdrada.

To nie zdrada – powiedziałam cicho. – Jeszcze nie.

– Justa, ty już go zdradziłaś. W głowie. A to czasem gorsze.

Zamilkłam. Miała rację. Ale przecież... ja tylko chciałam, żeby ktoś mnie znowu widział. Naprawdę.

Marek coś podejrzewał

Wracałam do domu wcześniej niż zwykle. Grafik dnia mi się zmienił, więc miałam parę godzin dla siebie. Kupiłam świeże bułki, pomyślałam nawet, że może zrobimy kolację razem. Taką... prawdziwą. Że spróbuję raz jeszcze. Otworzyłam drzwi cicho, nie chcąc go przestraszyć. I wtedy usłyszałam głos.

– Tak, wiem. Coś się zmieniło. Jest inna. Czuję to. – chwila ciszy. – Nie, nie mam dowodów... Ale widzę, jak się uśmiecha do telefonu. Jak nagle pachnie inaczej niż zwykle. Jak nie patrzy już na mnie tak jak kiedyś.

Zamarłam w przedpokoju. Serce waliło mi jak oszalałe. Marek rozmawiał z kimś. O mnie. Cofnęłam się na palcach do kuchni, udając, że dopiero wchodzę.

– Cześć, wróciłam wcześniej – rzuciłam niby od niechcenia.

– O, hej – odparł i schował telefon. Zbyt szybko.

Usiedliśmy do kolacji. Milczenie ciążyło nam jak ołów. Pokroiłam pomidory. On dolał sobie wody. Żadne z nas nie powiedziało nic więcej.

– Smaczne – mruknął w końcu. – Ten sos... nowy?

– Nie – odpowiedziałam. – Stary. Po prostu pierwszy raz od dawna chyba go zjadłeś, zanim wystygł.

Spojrzał na mnie, ale nic nie powiedział. Wziął widelec, zajął się jedzeniem. A ja udawałam, że nie widzę jego wzroku błądzącego po mojej twarzy, jakby próbował coś odczytać. Wieczorem, gdy siedziałam w łóżku z laptopem, przyszedł SMS. Od Tomka. „Musimy porozmawiać. Tak dalej być nie może”. Zamknęłam oczy. Świat, który trzymałam w ryzach, zaczynał się sypać.

Wszystko potoczyło się zbyt szybko

Drzwi otworzyły się, zanim zdążyłam zapukać. Tomek wyglądał, jakby nie spał całą noc. Albo całą dobę. Wpuścił mnie bez słowa, ruchem ręki wskazując na kuchnię. Usiadłam przy stole, przy tym samym, przy którym kilka razy jedliśmy razem zupę. Teraz już nic nie było takie samo.

– Justyna... – zaczął, ale przerwał, kręcąc głową. – Ja nie chcę tak żyć. Udając, że to są tylko obiady. Że to sąsiedzka uprzejmość.

– Tomek... ja też nie – powiedziałam i głos mi się załamał.

Ja się zakochałem – wypalił. – I nie chcę cię stawiać pod ścianą, ale już nie umiem tego ukryć. Przychodzisz, pachniesz jak wiosna, uśmiechasz się, a potem… wracasz do niego.

Zamknęłam oczy. Czułam już łzy pod powiekami.

– Nie planowałam tego. Przysięgam. To nie miało się wydarzyć. Myślałam, że jestem silniejsza.

– Nie jesteś. I nie musisz być – powiedział cicho i wyciągnął rękę. – Jesteś tylko człowiekiem. Samotnym. Przestraszonym. Jak ja.

Zanim zdążyłam pomyśleć, jego palce dotknęły mojej dłoni. Ciepło. Prawdziwe. Bez słów wstałam. On też. I wtedy... mnie pocałował. Najpierw delikatnie, jakby pytał. Potem bardziej zdecydowanie, jakby już znał odpowiedź. Oddałam ten pocałunek całą sobą. A potem wszystko potoczyło się zbyt szybko. Jego ciało, moje. Bez barier, bez udawania. Tylko my. Wreszcie. Po wszystkim siedziałam na skraju łóżka, owinięta w jego koc, płacząc w milczeniu. Tomek nie mówił nic. Tylko był.

– Muszę iść – powiedziałam w końcu, nie patrząc mu w oczy.

Skinął głową. Odprowadził mnie do drzwi. Gdy je zamknął, usłyszałam ciche „przepraszam” z drugiej strony. Ja też go przepraszałam. W myślach. I Marka. I samą siebie.

Zostałam z pustką w sercu

Wróciłam po północy. Cicho, niemal na palcach, jakby to miało cokolwiek zmienić. Ale on już nie spał. Siedział w kuchni, światło ledwo się tliło w jakiejś starej latarence na stole, na stole zimna herbata, nieruszona. Spojrzał na mnie. Spokojnie. Zbyt spokojnie.

– Byłaś u niego?

Nie odpowiedziałam. Stałam w progu, jak dziecko przyłapane na kradzieży cukierka, tyle że to był o wiele poważniejszy grzech.

– Justyna, ja nie jestem idiotą. – Wziął głęboki oddech. – Od tygodni widzę, jak znikasz. Kawałek po kawałku.

– Marek... – zaczęłam, ale głos mi się załamał.

– Nie przerywaj mi. – Jego głos był cichy, ale ostry jak nóż. – Wiesz, co jest najgorsze? Nie to, że mnie zdradziłaś. Tylko to, że zrobiłaś to tak... cicho. Bez krzyku, bez awantury. Po prostu się wypaliłaś i znalazłaś sobie... alternatywę.

– Nie planowałam tego – wyszeptałam. – Ja po prostu... umierałam w środku. Każdego dnia.

Marek spojrzał w bok, westchnął.

– Widziałem. Ale może i nie chciałem tego wiedzieć. Udawałem i myślałem, że jak się nie zapytam, to może nic się nie stanie. Że może jeszcze wszystko wróci do normy…

Zamilkliśmy. Cisza między nami była cięższa niż słowa. Potem Marek wstał.

– Śpisz w sypialni. Ja na kanapie. Jutro... zobaczymy, co dalej. – Podszedł do drzwi, zatrzymał się.

– Justa. Może gdybyś powiedziała wcześniej... może bym walczył.

– A może nie – odpowiedziałam.

Skinął głową i wyszedł z kuchni. A ja stałam tam długo, z mokrymi policzkami i pustką w sercu, której nawet Tomek nie mógł zapełnić.

Justyna, 34 lata


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama