Reklama

Kiedy po raz pierwszy zwróciłam Markowi uwagę na jego dziwaczne zakupy, roześmiał się i machnął ręką. „Daj spokój Olga, to tylko drobnostka” – rzucił lekko, jakby sprawa w ogóle nie była poważna. Ale dla mnie to nie była „drobnostka”. To była plaga. Lawina bezsensownych gadżetów, która zalewała nasz dom i moją cierpliwość.

Reklama

Kiedyś to były sporadyczne wybryki – jakiś śmieszny kubek z uszami królika, otwieracz do butelek w kształcie klucza francuskiego. Mogłam przymknąć na to oko. Ale z czasem nasz dom zaczął przypominać muzeum osobliwości. W kuchni piętrzyły się gadżety, których nigdy nie użyliśmy – nóż do bananów, który miał idealnie równe ostrza, ale banany kroiłam zwykłym nożem, foremki do lodu w kształcie czaszek, które przez rok nie doczekały się wody, oraz podgrzewane kapcie sterowane aplikacją, które działały przez tydzień, zanim przestały się ładować.

Najgorsze były paczki. Codziennie. Każdego popołudnia wracałam do domu i znajdowałam kolejną przesyłkę czekającą pod drzwiami lub – co gorsza – wręczaną mi osobiście przez Pana Staszka, naszego kuriera, który już nie pytał, czy Marek jest w domu. Po prostu podawał mi paczkę z uśmiechem i rzucał: „O, tym razem coś większego! Ciekawe, co to za cud techniki?”. A ja wcale nie chciałam tego wiedzieć.

Miałam tego dość

– Dzień dobry, pani Olgo! – Pan Staszek uśmiechnął się szeroko, podając mi kolejną paczkę. – Mąż znów coś fajnego zamówił. Może tym razem przyda się pani?

Patrzyłam na nią z rosnącą irytacją. Była sporych rozmiarów, owinięta w szary papier z chińskimi znaczkami. Odetchnęłam głęboko i weszłam do mieszkania.

– Marek, co to tym razem? – rzuciłam, kładąc paczkę na stole.

Mąż, rozparty na kanapie, oderwał wzrok od telefonu i rozpromienił się na widok przesyłki.

– Ooo, przyszło! – rzucił, rozrywając opakowanie z entuzjazmem dziecka przy choince.

Po chwili trzymał w dłoniach… skrobak do marchwi. Ale nie byle jaki.

– Patrz! W kształcie samurajskiego miecza! – oznajmił dumnie, prezentując mi plastikową rękojeść i malutkie ostrze.

– Żartujesz, prawda? – zmrużyłam oczy. – Mamy już siedem skrobaków!

– Ale ten jest wyjątkowy! – bronił się. – Poza tym, wiesz… można go użyć do cosplayu.

– Cosplayu?! – parsknęłam. – Kiedy ostatnio w ogóle obierałeś marchewkę?!

Marek wzruszył ramionami i wrócił do oglądania gadżetu. A ja poczułam, że to już nie jest śmieszne. To był moment, w którym uświadomiłam sobie, że mamy problem.

Dla niego to był koniec świata

Miałam dość. Dość tych stert bezużytecznych przedmiotów, zalegających w każdej szufladzie, na każdej półce i w każdej szafce. Dość tych paczek, które nie przynosiły nic poza moją rosnącą frustracją. Wiedziałam, że rozmowy z Markiem nie przynoszą skutku – on po prostu nie widział problemu. Więc musiałam podjąć radykalne kroki.

Gdy Marek poszedł do pracy, wzięłam telefon i zaczęłam robić zdjęcia. Foremki do lodu w kształcie diamentów, uchwyt na książkę w wannie, który nigdy nie został użyty, i zestaw kolorowych solniczek w kształcie małych pingwinów. Wszystko trafiało na lokalne grupy sprzedażowe.

Kiedy Marek wrócił do domu, zastał pustą półkę w salonie.

– Olga… gdzie są moje rzeczy? – zapytał powoli, jakby bał się usłyszeć odpowiedź.

Sprzedaję. Robimy porządki.

Jego oczy zrobiły się wielkie jak pięciozłotówki.

CO?!

– Tak, Marek. Nie mamy miejsca. Nie używasz tych rzeczy. Kiedy ostatnio bawiłeś się latającym budzikiem?

– To nie o to chodzi! To moje rzeczy! Nie możesz tak po prostu ich wyrzucać!

– A ty dałeś mi wybór, kiedy co tydzień przychodziły nowe paczki?

Marek patrzył na mnie, jakbym właśnie oznajmiła mu koniec świata. Ale nie zamierzałam odpuszczać. Jeśli nie chciał tego zrozumieć, że może stracić coś więcej niż tylko kolekcję gadżetów. Może stracić mnie.

Byłam bliska szaleństwa

Wydawało mi się, że nasza rozmowa coś zmieni. Naiwnie wierzyłam, że Marek wreszcie przejrzał na oczy. Przez kilka dni nie przyszła żadna paczka, a ja zaczęłam oddychać z ulgą. Może to był szok, którego potrzebował? Może naprawdę dotarło do niego, że jego zakupowa obsesja wymknęła się spod kontroli?

A potem wróciłam do domu i zobaczyłam TO.

Na środku salonu stała gigantyczna przesyłka. Nie jakaś tam mała paczuszka z kolejną bzdurą – to była wielka, masywna, ledwo mieszcząca się w drzwiach paka.

– Co to jest?! – zapytałam, z przerażeniem patrząc na karton.

Marek wyszedł z kuchni, uśmiechnięty jak dziecko przy torcie urodzinowym.

– Olga! To najlepsza rzecz, jaką kiedykolwiek zamówiłem! – oznajmił dumnie, rozcinając taśmę.

Sekunda. Druga. Karton się otworzył. I wtedy zobaczyłam…

Automatyczną maszynę do składania skarpetek.

Nie wiem, czy się śmiałam, czy płakałam. To był moment, w którym czułam, że mogę oszaleć.

– Marek… – odezwałam się, czując, jak coś we mnie pęka. – To koniec. Nie mogę tak żyć.

– Ale kochanie… – zaczął niepewnie. – Przecież to miało nam ułatwić życie.

Mamy ręce, Marek! – krzyknęłam. – Nie potrzebujemy maszyny do składania skarpet!

Patrzył na mnie, jakbym mówiła w obcym języku. A ja wiedziałam już, że nie chodziło o skarpetki. Tu chodziło o coś więcej.

Pomnik naszej porażki

Po tej kłótni zapadła między nami cisza. Marek chodził przygaszony, a ja unikałam patrzenia na gigantyczne pudło z maszyną do składania skarpetek, które wciąż stało w salonie, jak pomnik naszej porażki. Wiedziałam, że jeśli teraz nic się nie zmieni, to za kilka miesięcy, może lat, nie będzie już czego ratować.

Musisz z tym skończyć – powiedziałam stanowczo któregoś wieczoru. – Przez miesiąc nie kupujesz NIC. Ani jednego gadżetu.

Marek westchnął, ale kiwnął głową.

Pierwsze dni były dziwnie spokojne. Żadnych paczek, żadnych rozmów o nowinkach z internetu. Marek nawet zaczął spędzać ze mną więcej czasu. Oglądaliśmy filmy, jedliśmy kolację przy stole, a nie przed ekranami. Przez chwilę myślałam, że wszystko wraca do normy.

Ale po dwóch tygodniach coś zaczęło się zmieniać. Marek chodził nerwowy, drażliwy. Wieczorami przeglądał telefon, ale kiedy wchodziłam do pokoju, szybko go odkładał. Miał podkrążone oczy, jakby nie spał po nocach.

Pewnego dnia wróciłam wcześniej do domu i zobaczyłam go przy komputerze. Nie klikał „Kup teraz”, ale wpatrywał się w koszyk pełen dziwacznych przedmiotów.

– Marek… – zaczęłam cicho.

Nowy początek

Marek odsunął się od komputera, jakby przyłapałam go na czymś zakazanym. Widziałam, jak walczy ze sobą – chciał mnie przekonać, że to nic takiego, że tylko „przeglądał”, ale wiedziałam, że to kłamstwo.

Usiadłam obok niego.

– Marek, to nie jest normalne – powiedziałam spokojnie. – Nie chodzi o te gadżety. Chodzi o to, dlaczego nie możesz przestać ich kupować.

Westchnął i przetarł twarz dłońmi.

– Nie wiem… – wymamrotał. – Po prostu… czuję się wtedy lepiej. Kiedy coś zamawiam, mam poczucie, że robię coś fajnego, że na coś czekam. To jak mała nagroda po ciężkim dniu.

Patrzyłam na niego uważnie. To było więcej, niż się spodziewałam.

– Ale wiesz, że to nie rozwiązuje żadnego problemu, prawda? – zapytałam. – Może powinniśmy znaleźć inny sposób, żebyś miał coś, na co warto czekać?

Milczał przez chwilę, a potem wzruszył ramionami.

– Może. Ale co?

Pomyślałam chwilę.

– Co powiesz na kompromis? – zapytałam. – Ustalamy budżet na takie rzeczy. Jedna paczka w miesiącu. Ale musi być to coś, co naprawdę ma sens.

Marek zmarszczył brwi, jakby analizował moją propozycję.

– I ty się zgodzisz? Bez awantur?

– Jeśli nie będziesz przesadzał – odpowiedziałam szczerze. – Ale może zamiast kolejnych gadżetów zaczniemy wydawać pieniądze na coś, co możemy robić razem?

Marek uśmiechnął się lekko.

– Czyli… wspólne zakupy?

Prychnęłam, ale kiwnęłam głową. To był jakiś początek.

Albo ja, albo gadżety

Nie wierzyłam, że Marek wytrzyma. Byłam gotowa na to, że za kilka tygodni znowu w naszym mieszkaniu pojawi się stos bezużytecznych paczek, a ja będę musiała podjąć trudną decyzję – albo ja, albo jego gadżety. Ale ku mojemu zaskoczeniu, tym razem było inaczej.

Pierwszy miesiąc był trudny. Widziałam, jak Marek walczy sam ze sobą, jak nerwowo odświeża strony sklepów internetowych i jak unika rozmów o nowinkach technologicznych. Ale kiedy minęło cztery tygodnie, zamiast nowej paczki w rękach miał bilety do kina.

– Pomyślałem, że zamiast kolejnego gadżetu, możemy pójść na film – powiedział z uśmiechem.

Byłam w szoku. Nie pamiętałam, kiedy ostatnio byliśmy razem w kinie.

Nie było idealnie. Czasem łapałam go na oglądaniu recenzji dziwnych przedmiotów w internecie, czasem kusiło go, żeby jednak coś zamówić. Ale trzymał się ustalonego budżetu, a zamiast kolejnych bezużytecznych rzeczy zaczęliśmy inwestować w wspólne przeżycia.

Pewnego dnia wróciłam do domu i zastałam Marka z wielkim kartonem. Serce mi zamarło.

– Spokojnie – powiedział, widząc moją minę. – To dla nas.

Otworzył paczkę, a w środku… był zestaw do wspólnego gotowania sushi.

Zaśmiałam się. Może nie był to koniec jego zakupowej manii, ale przynajmniej teraz mogła nas do siebie zbliżyć.

Reklama

Olga, 34 lata

Reklama
Reklama
Reklama