„Mąż na buty dla dzieci wydał 799 zł, a ja ubierałam się w lumpeksie za 40. Nie da się razem żyć bez szacunku do pieniądza”
„Nie chodziło nawet o te pieniądze. Chodziło o coś więcej – o szacunek. O to, że ja liczyłam każdą złotówkę, odkładałam grosze na zakupy, nie pozwalałam sobie na kawałek ciasta w cukierni, a on... on rozrzucał pieniądze, jakbyśmy wygrali w totolotka. Może dlatego w końcu nie wytrzymałam”.

- Redakcja
Wszystko zaczęło się od butów. Zwykłe białe sneakersy, które mój mąż przyniósł dzieciom z galerii handlowej. Nowe, markowe, błyszczące. Gdy spojrzałam na metkę, zamarłam. 799 złotych! Za buty! Dla dzieci, które wyrastają z obuwia co trzy miesiące. W tym samym czasie ja miałam na sobie sweter z lumpeksu za 16 złotych i spodnie, które cerowałam już trzy razy.
Nie chodziło nawet o te pieniądze. Chodziło o coś więcej – o szacunek. O to, że ja liczyłam każdą złotówkę, odkładałam grosze na zakupy, nie pozwalałam sobie na kawałek ciasta w cukierni, a on... on rozrzucał pieniądze, jakbyśmy wygrali w totolotka. Może dlatego w końcu nie wytrzymałam. Może dlatego w tej kuchni, pachnącej obiadem i świeżym praniem, wybuchłam. I powiedziałam słowa, których długo żałowałam. Ale wtedy... wtedy nie byłam w stanie już milczeć.
Żeby dzieci nie czuły się gorsze
– Zuzia, zobacz jakie świetne! – zawołał Paweł, wchodząc do domu z torbą z logo znanej sportowej marki. – Dzieci będą zachwycone. W promocji były, po niecałe cztery stówy za parę. No, może trochę więcej...
Stałam przy zlewie, z rękami mokrymi od wody i tłuszczu. Odwróciłam się powoli.
– Cztery... stówy? – powtórzyłam bezwiednie.
– No, ale zobacz, jakie porządne. Będą im służyły. No i modne są teraz, nie chcę, żeby dzieci czuły się gorsze w szkole.
– A ja nie chcę, żebyśmy wylądowali z kontem na minusie – powiedziałam spokojnie, choć w środku już gotowało się we mnie. – Paweł, ja nie kupuję sobie nawet nowego stanika, bo mi szkoda kasy. Bo po co jak go nie widać? A ty lecisz i wydajesz prawie tysiąc na buty, z których zaraz wyrosną? I to bez konsultacji ze mną?
Zamilkł na chwilę. Odłożył torbę na podłogę i wzruszył ramionami.
– Przesadzasz. To tylko buty. Dzieciaki też coś od życia powinny mieć.
– A ja co mam? Lumpeksy? Swetry z dziurami i obiad z przeceny? Znasz moje spodnie? Te czarne? Mają już więcej łat niż materiału!
– No przecież nie zabraniam ci niczego kupować... – odburknął.
– Nie zabraniasz? A wiesz, kiedy ostatnio kupiłam sobie coś nowego? Dwa lata temu, Paweł. Dwa, cholera, lata temu! Bo chcę, żeby na wszystko nam starczyło, bo chcę coś odłożyć. Bo ty nie dajesz mi żadnych dodatkowych pieniędzy.
Wiedziałam, że zaczyna się coś, czego już nie zatrzymamy.
Chciałam czuć się ważna
Wieczorem, kiedy dzieci już spały, wyciągnęłam z szuflady wszystkie paragony z ostatniego miesiąca. Rozłożyłam je na stole, obok pustej filiżanki po kawie. Paweł wszedł do kuchni z telefonem w ręku, ale zamarł, gdy zobaczył tę scenę.
– Co to ma być? – zapytał z udawaną obojętnością.
– To? To są nasze wydatki. Tu masz: 189 zł za pizzę, 256 zł za twoje perfumy, 148 zł za kawę z kolegami. A tu – pokazałam palcem – 799 zł na buty dla dzieci. I teraz spójrz tu – przesunęłam w jego stronę kartkę z moimi zakupami. – 44,50 zł w lumpeksie. Za wszystko.
– Zuzia, ja nie robię tego na złość. Chcę, żeby dzieci czuły się dobrze. Żebyśmy żyli normalnie, a nie jak jakieś dziady.
– I myślisz, że ja się tak czuję? Normalnie? Kiedy ty błyszczysz w nowych butach, dzieci mają wszystko, a ja? Paweł, ja się wstydzę wyjść do ludzi!
– Przesadzasz. Nikt nie patrzy na ciuchy.
– Może ty nie patrzysz. Ale ja czuję się jak służąca, rozumiesz? Jak sprzątaczka w domu, gdzie nie mam prawa do niczego, poza garami i dziećmi!
– Zuzia, nie dramatyzuj...
– Nie dramatyzuj? A co mam robić?! Uśmiechać się i udawać, że wszystko gra, kiedy ty nawet nie pytasz, czy czegoś mi potrzeba?!
Usiadłam na krześle, zmęczona tym, że znów muszę walczyć o coś, co powinno być oczywiste.
– Chcę czuć się ważna. Równie ważna jak dzieci i twoje hobby.
Chciałam godnego traktowania
Następnego dnia nie odzywaliśmy się do siebie prawie wcale. Paweł wychodził wcześniej do pracy, wracał później. Unikał spojrzenia, jakby moja obecność go drażniła. Ja też nie miałam ochoty na rozmowy. Zresztą – o czym mielibyśmy mówić? W sobotę, przy śniadaniu, próbowałam przerwać to milczenie.
– Paweł, może usiądziemy i ustalimy jakiś budżet?
– Budżet? – parsknął z kpiną. – Ty teraz jesteś księgową?
– Próbuję, tylko żebyśmy oboje czuli się... bezpiecznie. Sprawiedliwie. Nie chcę ciągle mieć poczucia, że się nie liczę.
– Masz obsesję na punkcie pieniędzy.
– Nie mam obsesji, mam świadomość. Ty ją najwyraźniej straciłeś.
Odsunął talerz z niedojedzoną jajecznicą i wstał.
– Może jakbyś przestała się wiecznie użalać nas sobą i robić z siebie męczennicę, to byśmy normalnie pogadali.
– A może jakbyś raz pomyślał o kimś innym niż ty i dzieci, to nie musiałabym się użalać!
Zatrzymał się w drzwiach.
– Dzieci są najważniejsze.
– A ja? Jestem tylko dodatkiem? Kucharą, nianią, sprzątaczką?
– Jesteś ich matką. I zachowuj się jak matka, a nie jak rozkapryszona nastolatka.
Zostałam sama przy stole, z drżącą dłonią i łzami napływającymi do oczu. Już nie wiedziałam, czy walczę o pieniądze, czy o godność.
Byłam dla niego niewidzialna
Tydzień później, w sobotę, poszłam do lumpeksu. W kieszeni miałam czterdzieści złotych. Wystarczyło na dwa swetry i jedną sukienkę, którą ktoś kiedyś nosił do pracy. Pachniała jeszcze obcym domem. Gdy wróciłam, Paweł siedział na kanapie, dzieci bawiły się nową grą na konsoli.
– Byłaś na zakupach? – rzucił beznamiętnie.
– Tak. Swetry po 12 złotych. Dobry interes, prawda?
Wzruszył ramionami.
– Jak ci odpowiada, to fajnie.
– A wiesz, co by mi odpowiadało? Gdybyśmy czasem poszli razem do sklepu. Żebyś zapytał, czy czegoś potrzebuję. Żebyś... żebyś po prostu mnie zauważył.
– Znowu zaczynasz?
– Nie. Już nie zaczynam. Skończyłam. Bo ile razy można mówić o tym samym?
Wstał, jakby chciał uciec, ale tym razem nie pozwoliłam mu.
– Paweł, naprawdę myślisz, że dzieci zapamiętają te buty za siedem stów? Czy może bardziej zapamiętają, że mama zawsze była zmęczona, w starych ciuchach, zgaszona?
– Przestań. Robisz z tego teatr.
– Nie. Ty zrobiłeś. Ja tylko próbuję się z niego wymknąć.
Patrzył na mnie dłuższą chwilę. Pierwszy raz od dawna widziałam w jego oczach coś więcej niż obojętność. Może cień zrozumienia. Może poczucie winy. Albo tylko cień. Ale to nie wystarczyło.
Nie mogłam tak dalej żyć
Wieczorem usiedliśmy przy stole. Tym samym, na którym tydzień temu leżały paragony. Tym razem leżała tam tylko kartka. Spisałam wszystko: nasze dochody, wydatki, potrzeby dzieci, moje potrzeby. I na końcu – miejsce na „wspólne decyzje”.
– Chcę, żebyśmy to robili razem – powiedziałam spokojnie. – Co miesiąc. Chociaż raz. Żebyś wiedział, że ja też istnieję w tym domu.
Paweł nie powiedział nic przez chwilę. Wziął kartkę do ręki, czytał w milczeniu.
– Myślisz, że to coś zmieni?
– Jeśli nic nie zmieni, nie wiem, czy dam radę dalej tak żyć.
– Straszysz mnie?
– Nie. Po prostu pierwszy raz mówię, jak jest.
Westchnął, oparł się o stół.
– Wiesz, że ja też się czasem czuję zagubiony? Że próbuję zapewnić wszystko dzieciom, bo... może wtedy będziemy lepszą rodziną?
– Ale nie jesteśmy rodziną, jeśli ja w niej nie istnieję, Paweł.
Spojrzał na mnie z czymś, co wyglądało jak żal.
– Przepraszam.
Pierwszy raz od dawna te słowa brzmiały prawdziwie. I pierwszy raz od dawna nie odpowiedziałam od razu. Musiałam poczuć, że coś się zmienia. Inaczej to będzie tylko kolejna scena w naszym codziennym teatrze. Wstałam od stołu.
– Zostawię ci tę kartkę. Zastanów się, czy chcesz, żebyśmy nadal byli razem. Ale nie tylko dla dzieci. Dla nas.
I wyszłam z kuchni. Nie zamykając drzwi.
Nie wiem, co będzie dalej
Paweł nie odpowiedział od razu, ale od tamtego wieczoru coś w nim pękło. Może nie wszystko na raz, nie spektakularnie. Ale zaczął pytać. Zapytał, czy potrzebuję płaszcza. Zapytał, czy chcę pójść gdzieś sama. Zapytał, czy może usiąść i razem sprawdzić rachunki. To nie bajka. Nie zamieszkaliśmy w domku na wzgórzu, nie kupił mi nowej garderoby, nie wyznał, że wszystko było pomyłką. Nadal pracuje dużo, nadal bywa obojętny, a ja nadal mam czasem ochotę spakować torbę i wyjść.
Ale zaczęliśmy rozmawiać. A może – ja zaczęłam mówić, a on wreszcie zaczął słuchać. I wiem, że mogę przestać się bać. Bo jeśli znowu poczuję się niewidzialna – już nie będę milczeć. Bo ja też się liczę. Moje potrzeby, moja wartość, moje życie. I nie potrzebuję markowych ubrań, by czuć się ważna. Potrzebuję partnera. I odrobiny szacunku.
Zuzanna, 28 lat
Czytaj także:
- „Miałam pomóc córce w opiece nad wnukiem, a zrobiła ze mnie służącą. Za sprzątanie i gotowanie nie usłyszałam dziękuję”
- „Pojechaliśmy na Bali świętować rocznicę. Zostawił mnie tam z walizką i rachunkiem na 100 tysięcy”
- „Pojechaliśmy do Międzyzdrojów ratować nasz związek. Skończyło się awanturą o paragon grozy za gofra”