„Mąż na emeryturze całymi dniami leży na sofie. Nie wiem, gdzie się podział mój dawny Zbysio z figlarnym błyskiem w oku”
„Bo wtedy miało się zacząć nasze prawdziwe życie – bez pośpiechu, tylko my dwoje. Śniłam o tym, że będziemy podróżować po Polsce, odwiedzać miejsca, o których czytałam w przewodnikach, gotować wspólnie zupę cebulową w niedzielne popołudnia, chodzić na tańce dla seniorów”.

- Redakcja
Gdy patrzę na Zbyszka, jak leży bezwładnie na kanapie w starym szlafroku, z pilotem w dłoni, trudno mi uwierzyć, że to ten sam mężczyzna, który kiedyś obiecywał mi życie jak z bajki. „Jeszcze tylko kilka lat pracy i wszystko nadrobimy” – powtarzał. A ja mu wierzyłam. Dzień w dzień wyczekiwałam jego emerytury. Bo wtedy miało się zacząć nasze prawdziwe życie – bez pośpiechu, tylko my dwoje. Śniłam o tym, że będziemy podróżować po Polsce, odwiedzać miejsca, o których czytałam w przewodnikach, gotować wspólnie zupę cebulową w niedzielne popołudnia, chodzić na tańce dla seniorów. A rano - pić kawę w ogrodzie, słuchając śpiewu ptaków.
Zbyszka pochłaniała praca – całe życie. Czasem myślałam, że kocha ją bardziej niż mnie. Ale zawsze wracał, zawsze obiecywał: „Jeszcze chwila, Krystynko, i nadrobimy wszystko”. A ja się łudziłam. Zaciskałam zęby, samotnie wychowując naszą córkę, organizując święta, chodząc na zakupy, odwiedzając znajomych – zawsze sama. Bo Zbyszek „miał robotę”.
Kiedy nadszedł jego ostatni dzień w pracy, pamiętam, jak piekłam szarlotkę i wieszałam kolorowe balony w kuchni. Jak dziecko cieszyłam się na ten nowy początek. Ale on... jakby wyparował. Nie ten sam błysk w oku, nie ten sam uśmiech. Przez pierwsze dni myślałam: zmęczony. Teraz już nie wiem, co myśleć.
Leży. Nie wychodzi. Nie mówi. Czasem mam wrażenie, że przebywam w jednym domu z cieniem człowieka. Patrzę na niego i nie widzę już Zbyszka, tylko jakiegoś obcego, cichego, pustego człowieka, który zapomniał, jak się kocha. A mnie? Mnie z każdym dniem coraz bardziej nie ma. Jakbym stawała się przezroczysta.
Na emeryturze mój mąż stał się innym człowiekiem
– Zbyszek, może byśmy się przeszli na spacer? Albo chociaż obejrzeli coś razem w telewizji – zaproponowałam przy obiedzie, starając się nadać głosowi lekkość, choć w środku już dawno nie czułam się lekka.
Zbyszek milczał, dłubał widelcem w ziemniakach, jakby nagle przestały być jadalne.
– Nie chce mi się – mruknął, nie podnosząc wzroku znad talerza.
Od kilku miesięcy codziennie zasiadaliśmy przy tym stole w kompletnej ciszy. Zawsze gotowałam coś, co lubił. Tego dnia były gołąbki. Wstałam, przyniosłam mu dokładkę. Nawet nie spojrzał. Jadł wolno, bez emocji.
– Nie gotuję dla kogoś, kto nie żyje, tylko oddycha – powiedziałam nagle. Głos mi się załamał. Wbiłam wzrok w talerz, żeby nie musieć patrzeć, co zrobi. Ale on nie zrobił nic. Ani słowa, ani grymasu. Jakby w ogóle mnie nie usłyszał.
Wstałam od stołu i zebrałam naczynia. Myjąc talerze, czułam jak dłonie drżą. Powiedziałam to nie dlatego, że chciałam go zranić, tylko... może właśnie dlatego. Może chciałam zobaczyć jakąkolwiek reakcję. Jakikolwiek dowód na to, że on jeszcze tam jest, w środku. Ale nic. Tylko cisza, która bolała bardziej niż krzyk.
Wieczorem długo siedziałam przy stole z kubkiem herbaty, który już dawno wystygł. W głowie krążyły pytania, na które nie znałam odpowiedzi. Kiedy go straciłam? Czy to się stało od razu, czy może umykał mi powoli, kawałek po kawałku? Pamiętam, jak jeszcze rok temu mówił, że pojedziemy do Kazimierza, że zrobimy wreszcie ten remont w altanie, że może nauczymy się tańczyć. Mówił tak ciepło, jakby sam nie mógł się doczekać.
A teraz siedzi cały dzień w szlafroku, z twarzą bez wyrazu. Nie pytam już, czy wszystko w porządku. Bo wiem, że odpowiedzi nie będzie. Jakby ktoś zabrał mojego męża, a zostawił tylko jego ciało. To ciało chodzi, oddycha, czasem je. Ale nie żyje.
Nie mogłam zrozumieć jego zachowania
Następnego dnia postanowiłam spróbować jeszcze raz. Nie z obiadkiem, nie z pytaniem, czy coś obejrzymy. Po prostu z rozmową. Taką, jaką powinni odbyć ludzie, którzy spędzili razem większość życia. Chciałam z nim porozmawiać jak z człowiekiem, nie jak z meblem, który ktoś zapomniał wynieść z pokoju. Usiadłam naprzeciwko niego, kiedy znowu tkwił w tym swoim fotelu z pilotem w ręku. Telewizor był włączony, ale ekran pokazywał planszę dekodera. Zbyszek nawet tego nie zauważył.
– Zbyszek, powiedz mi… co się z tobą dzieje?
Nie odpowiedział. Wzrok wbity w przestrzeń, jakby mnie tam nie było. Przez chwilę miałam ochotę rzucić czymś, krzyknąć, zrobić cokolwiek, byle go obudzić. Ale zamiast tego mówiłam dalej.
– Mieliśmy tyle planów. Pamiętasz? Chcieliśmy pojechać do Gdańska, do Biskupina, do Muszyny. Mieliśmy gotować razem, sadzić pomidory, nauczyć się tańca… A teraz?
Wzruszył ramionami. Tyle. Jakby mówił: „nie wiem” albo „nie chce mi się”, może nawet „daj mi spokój”.
– Czy ciebie coś boli? Może trzeba pójść do lekarza? – próbowałam trzymać się rzeczowych tematów.
– Nie – powiedział krótko.
– To co? To co się dzieje, Zbyszek?
Podniosłam głos, nie wytrzymałam. Może i był starszy, może i miał prawo być zmęczony, ale ja też istniałam. Ja też czekałam na życie, które obiecywał.
– Zbyszek. Ale ja chcę żyć. A ty już dawno przestałeś – powiedziałam stanowczo, z jakąś dziwną, kłującą siłą w głosie.
Zrobiło się cicho. Nawet telewizor, mimo że wciąż grał, nagle wydał się głuchy. Zbyszek nie odpowiedział. Spojrzał gdzieś w bok, ale mnie nie widział. Jakby mnie nie znał. Wstałam i poszłam do sypialni. Spakowałam kilka rzeczy do walizki. Zaczęłam od piżamy, potem kilka sukienek, kosmetyczkę. Pamiętam, że ręce mi się trzęsły. Nie płakałam, jeszcze nie. Ale wiedziałam, że muszę coś zrobić, bo inaczej w tym domu oboje zginiemy – tylko że ja zginę świadomie. Napisałam kartkę: „Pojechałam do Ewy. Zadzwoń, jeśli zechcesz pogadać.” Zamknęłam drzwi i wyszłam.
Rozmowy o życiu
U Ewy było cicho. Inna cisza niż ta w domu ze Zbyszkiem. Tutaj nie bolała. Była jak ciepły koc – okrywająca, dająca chwilowe poczucie bezpieczeństwa. Ewa zrobiła mi herbatę, taką z cytryną i miodem, jaką zawsze piłyśmy, gdy rozmawiałyśmy o życiu. Usiadłyśmy przy stole. Przez chwilę tylko piłam i milczałam.
– Mamo, coś się stało? – zapytała w końcu.
– Właściwie nic nowego. Po prostu nie mogłam już dłużej tam być – odpowiedziałam cicho.
– Znowu Zbyszek?
Skinęłam głową. Wzięłam łyk herbaty i postawiłam kubek. Czułam się, jakby ktoś zsunął ze mnie ciężar, który niosłam od miesięcy. A może i lat.
– On już nawet nie udaje, że mnie widzi. Leży, milczy. Nie pyta, nie odpowiada. Jakby go nie było. Czasem mam wrażenie, że naprawdę został tylko szlafrok i ta jego cisza. – Pokręciłam głową. – A ja tak bardzo czekałam na tę emeryturę, na ten wspólny czas.
Ewa milczała, słuchała. I choć nie potrafiła nic doradzić, jej obecność wystarczyła.
– Myślałam, że będzie inaczej. Że jak już nie będzie musiał pracować, to wróci do mnie. Ale on odszedł pierwszy. I wiesz co najgorsze? Że nikt tego nie zauważył. Nawet on sam.
– Mamo, może on naprawdę czegoś potrzebuje, tylko nie umie tego powiedzieć? – zapytała Ewa cicho.
– A ja co? Ja nie potrzebuję? Ja nie umiem mówić? Ile razy można pytać, ile razy można próbować? – westchnęłam. – Już nie mam siły być tą, która próbuje.
Telefon zadzwonił późnym popołudniem. Numer Zbyszka. Serce mi stanęło. Przez moment nie wiedziałam, czy odebrać. A potem usłyszałam w słuchawce jego głos:
– Jak się robi ten twój rosół?
Zamarłam. Nie spodziewałam się tego pytania. Przez chwilę nie mogłam nic powiedzieć. Ten jeden prosty komunikat, pozornie błahy, miał w sobie coś, co trudno mi było nazwać. Czy to była potrzeba? Tęsknota? Próba?
– Trzeba najpierw zagotować wodę. Wrzucić kawałek kurczaka, najlepiej skrzydełko i udko. I dużo warzyw, wiesz, jak zawsze… – zaczęłam mówić, jakbym opowiadała przepis komuś obcemu, a jednak znajomemu do bólu.
Nie zapytał, kiedy wrócę. Nie przepraszał. Ale po raz pierwszy od miesięcy usłyszałam w jego głosie coś, co przypomniało mi tamtego Zbyszka. Tego, który kiedyś śmiał się ze mną przy stole.
Wspomnienie dawnych chwil
– Mamo, a co tak naprawdę było między wami? – zapytała Ewa wieczorem, kiedy siedziałyśmy razem w salonie, zawinięte w koce, z kubkami kakao w dłoniach.
Popatrzyłam na nią, a potem na zdjęcie, które stało na jej komodzie. Ja i Zbyszek – młodzi, opaleni, na tle fontanny w Krynicy. Trzymaliśmy się za ręce, śmialiśmy się.
– Poznaliśmy się na zabawie w remizie. Pamiętam, że miał wtedy białą koszulę, lekko za dużą, i pachniał wodą kolońską. Zatańczył ze mną walca. Ja wtedy nawet nie wiedziałam, że umiem tańczyć, ale z nim… wszystko szło jakoś samo – uśmiechnęłam się, ale ten uśmiech miał w sobie coś drżącego.
– To była taka miłość od razu? – Ewa wciągnęła nogi na kanapę.
– Nie od razu. On długo do mnie chodził. Listy mi pisał, przynosił jabłka. Potem był ślub, dziecko, praca. Życie. Były lepsze i gorsze dni, ale zawsze byliśmy razem. Przez choroby, remonty, święta bez pieniędzy. I wiesz co? Nigdy się nie bałam. Bo wiedziałam, że Zbyszek jest.
– A teraz? – zapytała cicho.
Zamilkłam. Spojrzałam w okno. Światła miasta migotały gdzieś w oddali, ale w moim sercu był mrok.
– Teraz... czuję się, jakbym go straciła. Jakby ktoś zabrał mi go powoli, po kawałeczku. Najpierw przestał mnie dotykać, potem patrzeć, a teraz nawet mówić. A ja wciąż czekam, że się obudzi. Że wróci ten, który potrafił rozśmieszyć mnie jednym spojrzeniem.
Ewa położyła mi dłoń na ramieniu. Nie mówiła nic.
– Wiesz… – powiedziałam po chwili – nie boję się samotności. Boję się żyć obok kogoś, kto mnie już nie widzi. Nie chcę tak żyć. Ale… może da się go jeszcze odnaleźć. Może on tam jeszcze jest. Głęboko, gdzieś pod warstwą tej ciszy i zmęczenia. Tylko… nie wiem, czy mam jeszcze siłę go szukać.
I wtedy, pierwszy raz od dawna, popłakałam się. Nie głośno, nie histerycznie. Łzy po prostu same spływały mi po policzkach, a ja nie próbowałam ich powstrzymać.
Pierwszy krok
Wzięłam telefon do ręki i długo wpatrywałam się w ekran. Numer Zbyszka był pierwszy na liście kontaktów, mimo że nie dzwoniłam do niego od tygodnia. W końcu nacisnęłam zieloną słuchawkę.
– Halo? – odezwał się.
– Zbyszek. Ten rosół… Włożyłeś pietruszkę?
– Włożyłem. Ale chyba za mało soli. Taki nijaki.
– To dosól. I zostaw na małym ogniu. Niech się gotuje powoli – powiedziałam i poczułam, że serce bije mi mocniej.
– Zrobiłem. I czekałem, aż zadzwonisz – powiedział cicho.
Milczałam. Nie byłam przygotowana na te słowa. Siedziałam na tapczanie Ewy, ściskając telefon, jakby od tego zależało coś ważnego.
– Czy coś się zmieniło? – zapytałam w końcu.
Po drugiej stronie była chwila ciszy. A potem:
– Chyba zrozumiałem, że mogę cię naprawdę stracić.
Te słowa nie były patetyczne. Były proste, surowe, jak on. Ale miałam wrażenie, że pierwszy raz od wielu miesięcy przebiły się przez jakiś mur.
– Zrobiłem rosół. Tak jak ty. Nawet jak ciebie nie było, to... chciałem, żeby chociaż coś w tym domu pachniało tobą – dodał po chwili.
Zamknęłam oczy. Nie było we mnie radości, nie było też ulgi. Tylko cicha, ciężka świadomość, że może, może właśnie teraz, coś drgnęło.
– Ja nie oczekuję cudów, Zbyszek – powiedziałam cicho. – Tylko... żebyś czasem zapytał, jak się czuję. Żebyś był.
– Postaram się – odpowiedział.
Nie obiecał. Nie przysięgał. Ale pierwszy raz od dawna jego głos nie był pusty. Nie płakałam. Tylko czułam, że w moim głosie coś się zmienia. Może to był ten pierwszy krok.
Krystyna, 61 lat
Czytaj także:
- „Marzyliśmy o emeryturze, ale gdy nadeszła, okazało się, że mąż kompletnie zdziadział. Zadziałała dopiero intryga”
- „30 lat oszczędzałam na emeryturę, żeby mąż oskubał mnie w jeden dzień. Na stare lata zachciało mu się grzeszyć”
- „Miałam męża, którego nie kocham i życie, którego nie znosiłam. Na emeryturze zostawiłam wszystko i wyjechałam”