„Mąż namówił mnie na letnią wycieczkę na Rysy. W niemiłosiernym skwarze i tłumie ludzi dojrzałam do decyzji o rozwodzie”
„Droga do Zakopanego dłużyła się niemiłosiernie. Robert prowadził z uśmiechem przyklejonym do twarzy, co jakiś czas spoglądał na mnie, jakby czekał, aż w końcu się ożywię. Ale ja siedziałam w milczeniu”.

- Redakcja
Robert od zawsze kochał góry. Jeszcze zanim się pobraliśmy opowiadał o szczytach, które zdobył i o tych, które jeszcze czekały na jego kroki. Ja nigdy tego nie czułam. Bałam się wysokości, tłumów, śliskich kamieni i własnego ciała, które w takich warunkach odmawiało posłuszeństwa. Ale wtedy udawałam, że dzielę jego pasję – tak jak udaje się w miłości, kiedy człowiek jeszcze wierzy, że wszystko się da.
Miał swoją pasję
Z czasem przestaliśmy udawać. On coraz bardziej zamykał się w swoim świecie: mapy, plecaki, czekany. Ja coraz częściej uciekałam w książki, w samotne spacery, w ciszę. Mieliśmy za sobą trzynaście lat małżeństwa, które wyciszyło się do rytuałów. Te same śniadania, te same wieczory. I ani jednego pytania: „czy jesteś szczęśliwa?”.
– Ela, może byśmy weszli razem na Rysy? – zapytał pewnego ranka przy śniadaniu, jakby rzucał zwykły pomysł na weekend.
Dla niego to miało być coś wyjątkowego. Najwyższy szczyt Polski, wspólne wspomnienie. Dla mnie – zapowiedź zmęczenia, tłumów i lęku. Chciałam odmówić, ale skinęłam głową, bo tak było łatwiej. Wiedziałam, że jak zacznę tłumaczyć, on i tak nie zrozumie.
Droga do Zakopanego dłużyła się niemiłosiernie. Mąż prowadził z uśmiechem przyklejonym do twarzy, co jakiś czas spoglądał na mnie, jakby czekał, aż w końcu się ożywię. Ale ja siedziałam w milczeniu, z rękami zaciśniętymi na udach, wpatrzona w krajobraz za oknem. Drzewa, domy, pasma pól i łąk mijały jedno po drugim, jakby świat pędził gdzieś przed nami, a ja wcale nie miałam ochoty go doganiać.
Był podekscytowany
– Zobaczysz, to będzie piękna przygoda – powiedział, patrząc przed siebie z pewnością, której tak mu zazdrościłam.
– Dla ciebie może tak – odpowiedziałam, nie odrywając wzroku od szyby.
Dwa dni później poszliśmy w góry. Serce zaczęło bić szybciej, kiedy zobaczyłam znaki prowadzące do Palenicy. Wiedziałam, że stamtąd wyruszymy. Na parkingu przed wejściem na szlak z trudem wysiadłam z auta. Spojrzałam przed siebie i zobaczyłam morze ludzi. Tłum. Każdy z kijkami, plecakami, niektórzy w górskich butach, inni w adidasach, z dziećmi na rękach.
Poczułam, jak robi mi się duszno. Nie powiedziałam tego głośno, ale walczyłam ze sobą, żeby nie zawrócić. Robert zapiął plecak, jakby zaczynał coś ważnego, i spojrzał na mnie z wyczekiwaniem. Ruszyliśmy. Jego krok był pewny, rytmiczny, jakby znał ten szlak na pamięć. Ja stawiałam nogi ostrożnie, nieustannie rozglądając się wokół.
W tamtej chwili przypomniałam sobie, jak kiedyś powiedział, że najpiękniejsze rzeczy dzieją się wtedy, gdy człowiek pokona swój strach. A ja pomyślałam, że najtrudniejsze jest w ogóle powiedzieć, że się boisz. Bo przez te wszystkie lata nauczyłam się, że moje lęki są dla niego czymś niepojętym. Tak jak moje milczenie było dla niego problemem do rozwiązania, nie wyborem.
Byłam wykończona
Idąc za nim, analizowałam w myślach sytuacje, w których robiłam coś wbrew sobie. Wakacje nad morzem, kiedy wolałam zostać w domu. Wyjazd z jego znajomymi, na którym czułam się jak mebel w ich rozmowach. Te wszystkie weekendy, gdy on planował, a ja tylko dopasowywałam się do jego rytmu.
Nie wiem, kiedy dokładnie zaczęłam żyć nie swoim życiem, ale tam, na zatłoczonym parkingu u stóp Tatr, miałam dziwne wrażenie, że robię to znów. Kolejny raz dla świętego spokoju.
Szlak z każdą minutą stawał się coraz bardziej stromy. Kamienie przesuwały się pod butami, a oddech robił się cięższy. Mąż szedł przede mną, zadowolony, jakby każdy krok przybliżał go do spełnienia marzenia. Zatrzymywał się co jakiś czas, żeby zrobić zdjęcie panoramy, gałęzi pokrytej rosą, odbicia gór w kałuży. Patrzyłam, jak unosi telefon i przekręca się pod lepszym kątem, a ja stałam z boku, próbując uspokoić drżenie nóg.
– Patrz, jaka panorama! Zróbmy selfie! – zawołał, odwracając się do mnie z szerokim uśmiechem.
– Nie mogę, mam zawroty głowy – odpowiedziałam. Głos mi się łamał.
– No to się trzymaj, jesteśmy prawie na górze – rzucił tonem, który miał mnie podnieść na duchu, ale tylko sprawił, że poczułam się jeszcze bardziej samotna.
Nie chciałam iść
Nagle zrobiło się ciasno, duszno od ciał innych ludzi, zapachu potu, adrenaliny. Słońce było wysoko, odbijało się od skał, oślepiało. Stałam, trzymając się łańcucha, a nogi miałam jak z waty. Ktoś za mną zniecierpliwiony mruknął, żebym się pospieszyła, ktoś inny podał mi rękę, ale nie przyjęłam jej. Nie chciałam obcej pomocy, chciałam, żeby Robert się obejrzał.
Ale on już był daleko. Zerkał w moją stronę, ale bez uważności. Nie przejął się, jak się czuję. Szłam dalej, z każdym metrem bardziej przekonana, że ta wspinaczka jest jak nasze życie. On zawsze z przodu, z wizją, z entuzjazmem. Ja za nim, łapiąca równowagę, szukająca oparcia w chwili, kiedy jego już nie ma obok. A kiedy w końcu go doganiałam, on już patrzył dalej, na kolejny szczyt.
Wierzchołek był coraz bliżej, ale dla mnie to nie był szczyt. To była ściana, która rosła przede mną, oddech, który coraz trudniej było złapać, i pytania, które od miesięcy tłumiłam w sobie. Po co ja tu jestem? Dlaczego zawsze rezygnuję z siebie?
Miałam dosyć
Spojrzałam w dół – było wysoko. Wiedziałam, że nie ma odwrotu, tak jak nie było odwrotu od tych wszystkich lat, w których milczałam, godziłam się, przytakiwałam. Po dojściu na szczyt nie czułam żadnej radości. Byłam wściekła, zmęczona i zdesperowana.
Wieczorem w schronisku mój mąż siedział przy stole, zadowolony, rozświetlony jak dzieciak po całym dniu na placu zabaw. Przeglądał zdjęcia na telefonie, co chwilę coś komentując pod nosem. Ja leżałam na łóżku w ubraniu, patrząc w sufit.
– To był najlepszy dzień od lat – powiedział z entuzjazmem, nawet nie spoglądając w moją stronę.
– A dla mnie najgorszy – odpowiedziałam cicho, niemal szeptem.
Zamilkł. Przez chwilę słychać było tylko brzęczenie lodówki i rozmowy innych turystów zza ściany. Nie powiedzieliśmy już ani słowa do rana.
Podjęłam decyzję
W nocy długo nie mogłam zasnąć. Przewracałam się z boku na bok, czułam, jak napięcie z całego dnia rozchodzi się po ciele. Przypominałam sobie każdy moment, w którym czułam się przez niego opuszczona. A potem zaczęłam układać w głowie plan powrotu z jednym celem – odzyskać siebie.
Po powrocie do mieszkania żadne z nas nie powiedziało ani słowa. Nasze plecaki stały długo nierozpakowane. Robert zajął się zdjęciami, ja cichym porządkowaniem garderoby. Cisza między nami była już codziennością.
Tydzień później zaczęłam szukać kancelarii adwokackiej. Bez złości, bez dramatów. Wiedziałam, że to nie impuls, ale wynik tłumionych latami potrzeb i nieobecnych rozmów. Decyzja dojrzewała we mnie jak coś, co od dawna miało nadejść.
Ela, 35 lat
Czytaj także:
- „Dzięki wygranej zostałem królem życia, a chwilę później nie było mnie stać na kilogram czereśni. Upadek był bolesny”
- „Czerwone pelargonie od sąsiadki paliły mnie ze wstydu. Ta jędza przed laty zrobiła mi świństwo, którego nie wybaczę”
- „Mój chłopak nie je mięsa, a ja zaprosiłam go na grilla. Tego, jak upokorzyła go moja rodzina, nigdy nie zapomnę”