„Mąż nawet nie krył się z tym, że ma kochankę. Kazał mi siedzieć w domu i szczerzyć ząbki, bo przecież miałam wszystko”
„Nie wiem, czy Darek był dobrym mężem, czy też fatalnym. Czy ja sama zrobiłam wszystko, by uratować moje małżeństwo – z pewnością gdzieś coś zaniedbałam, zaprzepaściłam i nie zauważyłam, że można postępować inaczej. Może też za bardzo ufałam w miłość, zamiast oceniać tu i teraz”
- Dorota, 61 lat
Gubię się. Nie wiem, czy Darek był dobrym mężem, czy też fatalnym. Czy ja sama zrobiłam wszystko, by uratować moje małżeństwo – z pewnością gdzieś coś zaniedbałam, zaprzepaściłam i nie zauważyłam, że można postępować inaczej. Może też za bardzo ufałam w miłość, zamiast trzeźwo oceniać tu i teraz… Jak to szczerze powiedział mój tata, najpierw byłam ślepa, a potem głupia. A może chciałam za dużo od życia, za często marzyłam, licząc, że druga strona chce tego samego co ja?
Wszystko zaczęło się pewnego letniego dnia na pierwszym roku studiów, w bibliotece uniwersyteckiej, kiedy pod moje nogi spadł Darek. Dosłownie. Usłyszałam krzyk, spojrzałam do góry, a tam z szerokich schodów wyłożonych grubym dywanem spadał chłopak. Książki wyleciały mu z ręki, a on zsuwał się na łeb na szyję. W pobliżu nie było nikogo, kto zatrzymałby upadek. Jakaś dziewczyna na szczycie schodów krzyknęła wystraszona, ja stałam na dole bezradna i tylko powtarzałam „uj, uj, uj…”, jakby to mnie bolało.
Wreszcie biedak sturlał się z ostatniego stopnia i zatrzymał niemal u moich stóp.
W pierwszej chwili nie wiedziałam, co robić. Zawołać pomoc? Może strażnika, którego widziałam na zewnątrz budynku?
Chłopak miał zamknięte oczy.
Zobacz także
Popatrzyłam na niego ze strachem, że trup, a potem on otworzył oczy – piękne, brązowe – i zakochałam się. Co było o tyle szokujące, że do tej pory jakoś nie zwracałam uwagi na płeć przeciwną.
– Hej… – niepewnie dotknęłam jego ramienia. – Nic ci się nie stało?! Halo!
Chłopak chwilę mi się przyglądał. Kątem oka dostrzegłam, jak poruszył palcami jednej ręki, potem drugiej. Uśmiechnął się.
– Jak masz na imię? – spytał.
Imię? Moje imię? Najwidoczniej upadek pomieszał mu w głowie. Ale z wariatami, jak słyszałam, trzeba ostrożnie.
– Dorota.
Uśmiechnął się jeszcze szerzej.
– A ja Darek. No to mamy przechlapane.
W tamtej chwili byłam pewna, że bredzi, ale potem okazało się, że właśnie od tamtej chwili wszystko się między nami zaczęło.
Darek często powtarzał, że tam na szczycie schodów, miał zamiar poderwać idącą przed nim dziewczynę (tę, której krzyk słyszałam), ale coś podstawiło mu nogę; no i się potknął, i poleciał w dół. Do mnie.
Bo ja byłam mu przeznaczona…
Za każdym razem, kiedy mówił te głupoty, czułam, jak moje serce zalewa ciepło i miłość. Byłam taka szczęśliwa.
– Rozumiem, że ty za mną szalejesz, bo upadłeś na głowę. To wszystko tłumaczy. Ale ja? – drażniłam się z nim.
Prawda jednak była taka, że ja też najwyraźniej upadłam na głowę. Do tego stopnia, że zawaliłam przez Darka egzaminy, a dwa miesiące później zaszłam z nim w ciążę.
Byłam przerażona – i jednocześnie szczęśliwa. Zwłaszcza że Darek też się ucieszył i od razu kupił mi srebrny pierścionek z niebieskim oczkiem, a potem runął na kolana. Oczywiście powiedziałam tak.
Tylko że nasi rodzice mieli odmienne zdanie. Moi nigdy Darka nie polubili i twierdzili, że stać mnie na kogoś lepszego, a jego uważali, że jest o wiele za wcześnie na zakładanie rodziny. Daruś ma przecież przed sobą szerokie perspektywy, a żona z dzieckiem tylko mu życie zmarnują.
– To co mam zrobić? – zapytałam podczas wspólnego obiadu, na którym poinformowaliśmy naszych starych o sytuacji. – Machina czasu nie istnieje.
– Ten problem można inaczej załatwić.
Zatkało mnie. Darkowi wypadł z ręki widelec, kiedy wpatrzył się w swoją matkę.
Takie słowa w jej ustach były szokujące, bo była fanatyczną katoliczką.
Spytałam więc wprost:
– Sugeruje pani (jeszcze wtedy nie mogłam nazywać jej mamą, a potem nie chciałam), że powinnam...?
Mama Darka się zapowietrzyła i przezornie zemdlała. Oczywiście odpowiedzi nie udzieliła i nadal była w porządku ze swoim katolickim sumieniem.
Bo gdybym popełniła ten śmiertelny grzech, to ona przecież niczego TAKIEGO mi nie sugerowała.
Mieliśmy swoje małe rytuały, one scalały nasz związek
Uznaliśmy z Darkiem, że na rodziców nie ma co liczyć. Wzięliśmy cichy ślub, a że miałam po babci kawalerkę, nie było kłopotów z mieszkaniem.
Wydawało się, że teraz przed nami prosta droga. Urodzę dziecko, Darek skończy studia (był na ostatnim roku), pójdzie do pracy – i będziemy żyć szczęśliwie.
W piątym miesiącu poroniłam. Odbyło się to z tak fatalnymi komplikacjami, że w wyniku późniejszej operacji pozbawiono mnie możliwości zostania matką.
Nie muszę pisać, jak strasznie to na mnie wpłynęło. Gdyby nie Darek, jego wsparcie i miłość, nie wiem, czy przeszłabym przez to. Praktycznie nie odchodził od mojego łóżka w szpitalu. Potem dzięki Darkowi wyszłam z olbrzymiego stresu.
W tamtym czasie nasza miłość osiągnęła apogeum. Ja gotowa byłam oddać życie za niego i byłam pewna, że w każdej chwili on byłby w stanie uczynić dla mnie to samo.
Powoli wracałam do siebie. Ale coś chyba we mnie pękło. Jakaś wola walki. Tak jakbym straciła jakiś cel. Darek kontynuował studia, ale ja nie wróciłam już na uczelnię. Podjęłam pracę w osiedlowej wypożyczalni książek. Nie miało dla mnie żadnego znaczenia, że przed swoim nazwiskiem nie postawię tytułu „magister”. Po prostu, mówiłam sobie, tak chciał los.
Dziś, kiedy patrzę na wszystko z perspektywy lat, mogę powiedzieć z całkowitym przekonaniem, że to był najpiękniejszy czas w moim życiu. Tyle że wtedy tego nie wiedziałam. Tak to już jest, że cudowne chwile dostrzegamy dopiero wówczas, gdy miną, a rzeczywistość wokół nas szarzeje.
Po skończonych studiach Darek otworzył własny punkt instalowania telewizji kablowej. Trafił na dobry okres, kiedy ludzie stopniowo przesiadali się z anten dachowych i satelitów na odbiór cyfrowy.
Oboje cieszyliśmy się z każdego kolejnego sukcesu i dzwoniącego do nas klienta. Chociaż mieszkaliśmy w zagraconej kawalerce, zupełnie nam to nie przeszkadzało. Jak każde małżeństwo mieliśmy swoje małe rytuały, które podtrzymywały i scalały nasz związek. Ja codziennie wychodziłam do męża, gdy tylko usłyszałam, jak jego samochód zajeżdża pod nasze okna. Kiedy Darek wychodził z auta, brałam go za rękę i prowadziłam do domu. Drzwi za nami się zamykały, a my całowaliśmy się i zaglądaliśmy sobie w oczy, miłośnie ocierając się o siebie policzkami.
Potem był obiad, przy którym opowiadaliśmy, co nas spotkało danego dnia. Po posiłku szliśmy na kanapkę, żeby się na chwilę położyć, i żeby „zawiązało nam się sadełko”, jak często śmialiśmy się z naszej poobiedniej sjesty. Wówczas szczegółowo omawialiśmy nasze plany na dzień następny.
W tamtym czasie w biznesie wiodło nam się coraz lepiej i pewnego dnia Darek orzekł, że jest nas stać na przeprowadzkę do większego mieszkania.
To było prawdziwe święto! Fakt, kawalerka zdecydowanie zrobiła się za ciasna. Marzyłam o jakimś zwierzaku… Raz nawet wspomniałam o dziecku, że może wziąć jakieś z domu dziecka. Ale mąż popatrzył na mnie jakoś tak dziwnie, potem powiedział:
– Oczywiście. Znajdź jakieś.
Owszem, żyło nam się bardziej dostatnio, ale wcale nie lepiej
Wiedziałam, że nic z tego nie będzie.
I, prawdę mówiąc, sama też nie czułam tej wewnętrznej potrzeby, by wychowywać dziecko. Jakiekolwiek. Chciałam swoje własne, ale los odebrał mi tę szansę. Tak jak nie każdy jest stworzony, by walczyć na wojnie czy pomagać bezdomnym, tak nie każda kobieta jest matką totalną, gotową poświęcić się dla każdego dziecka. I nie mówcie, że to egoizm. To biologia. Wiedziałam, że Darek nie będzie kochał obcego dziecka. Owszem
– będzie łożył na jego utrzymanie, ale to wszystko.
Po co więc takiemu biednemu dziecku fundować rodzinę bez miłości? Równie dobrze może zostać tam, gdzie jest, a nuż trafi na kogoś lepszego. Kupiliśmy trzy pokoje z dużą kuchnią w nowej dzielnicy. Darek zamienił stary samochód na nówkę z salonu. Zaczęło nam się żyć bardziej dostatnio. Bardziej dostatnio, ale wcale nie lepiej, jeśli wiecie, co mam na myśli.
Coś w naszym małżeństwie zaczęło się psuć. Już nie wybiegałam do męża, gdy zajeżdżał pod dom samochodem. Najpierw przestałam czekać na niego z obiadem, a jakiś czas potem i z kolacją.
– Mam coraz więcej zamówień – tłumaczył Darek późne powroty. – Pracownicy wymagają stałego nadzoru i mają gdzieś, że mogą spaprać robotę i moją opinię. To nie ich biznes i nie ich ból głowy. Sama wiesz, że pańskie oko konia tuczy.
Co miałam powiedzieć… „Daruj sobie?”. Kiwałam więc głową i coraz częściej popołudnia i wieczory spędzałam sama. Z czasem w nasze życie uczuciowe wkradł się chłodny wiaterek, który z biegiem dni zaczął stawać się coraz zimniejszy.
Potem Darek wszedł do spółki firmy, która w sposób kompleksowy zajmowała się usługami telekomunikacyjnymi.
– Zarobek jest większy – tłumaczył mi mąż – ale i zasuwać trzeba dwa razy więcej.
Tyle że ja już tego nie rozumiałam
Mieliśmy wszystko – mieszkanie, samochód, wczasy, drogie ubrania. Tylko czasu dla siebie nie mieliśmy, no i gdzieś zgubiła się nasza darowana nam przez los miłość. Jakoś tak było, że im lepiej nam się działo materialnie – tym gorzej wychodziło na tym nasze małżeństwo.
– Po co nam to wszystko? – zaczęłam pytać. – Czegoś nam brakuje?
– Nie bądź taka minimalistką. Na czarną godzinę zawsze warto coś odłożyć.
– Mamy w banku ponad dwieście tysięcy, po co nam więcej? Po co?
I wtedy Darek powiedział coś, co później stało się jego mantrą.
– Widzisz kochanie, po raz kolejny dajesz dowód tego, że na niczym się nie znasz. Mój tata miał w połowie lat 70. niemal 50 patyków. I wiesz, co mógł z nimi zrobić po stanie wojennym? Podetrzeć się nimi na skutek inflacji. Powinnaś mnie wspierać w moich dążeniach. Tak robi Krystyna.
– Jaka Krystyna? – najeżyłam się.
– Żona Stefka. Będziemy musieli zorganizować spotkanie towarzyskie, żebyście się poznały. Otóż Krysia wspiera swojego męża jak może. W końcu on jest głową rodziny i najlepiej zna się na prowadzonym przez siebie biznesie.
Nie byłam głupia. Mąż dał mi jasny i prosty przekaz: „Siedź w domu, gotuj obiadki i nie zawracaj sobie głowy biznesem. Ja już sobie z tym wszystkim poradzę”.
Rok później, nie pytając mnie nawet o zdanie, Darek kupił mieszkanie w apartamentowcu na dwunastym piętrze. Niby ładne, ale pechowe. Stale psuły się windy. Coraz to przychodziła jakaś ekipa, coś tam naprawiała, przyłączała i polepszała. A miesiąc później na drzwiach znowu wisiały kartki o awarii dźwigów.
Od lat nie sypialiśmy ze sobą, zresztą on miał kochankę
Kiedyś zaczęłam narzekać, że wolałam stare mieszkanie – może mniejsze, może nie tak luksusowe, ale nie musiałam wnosić na górę zgrzewek wody i zakupów.
– Nie mam na to siły – powiedziałam.
– Nie gadaj, taka wspinaczka tylko dobrze zrobi ci na figurę – odparł mąż.
Popatrzyłam na niego – w jego spojrzeniu ujrzałam kpinę, a w głosie odezwał się niedobry ton. Drwił ze mnie. Mówi się, że kiedy ktoś raz zrobi coś okropnego, to jest tak, jakby przechodził pewną granicę i następnym razem to coś przychodzi mu łatwiej. Kopnięcie bezdomnego. Uderzenie kobiety. Zranienie jej słowem. To absolutna prawda. Darek pokonał kilka takich progów już wcześniej, ale ten był jednym z gorszych. Coraz częściej więc słyszałam, że nie jestem na tyle mądra, by moje rady miały znaczenie, nie jestem wystarczająco rozsądna, inteligentna, zaradna, przewidująca i wspierająca tytaniczny wysiłek, który co dnia mój mąż wkładał w to, by wiodło się nam coraz lepiej.
Czułam się coraz gorzej. Nie potrafiłam się przemóc, żeby wytknąć mu jego okrucieństwo, bo w pewnym sensie, gdyby popatrzeć na mnie z jego punktu widzenia, miał rację. Nieatrakcyjna, bez wykształcenia, niepracująca baba z pretensjami (uznał, że nie warto wydawać na gosposię, skoro ja przynoszę tylko tyle pieniędzy, że starcza na waciki; lepiej, bym sama zajęła się domem).
Pewnego dnia powiedziałam:
– Jeszcze trochę, a usłyszę od ciebie, żebym nie czekała ze śniadaniami.
To miał być żart, ale rozpętała się istna burza. Dowiedziałam się, że Krystyna to, Krystyna tamto, a ja tylko kręcę nosem, siedzę na czterech literach i nic nie robię.
– Ty wiesz, ile trzeba się nalatać za klientem? To nie to, co dawniej. Dzwonił jeden z drugim i biegło się zakładać kablówkę. Dziś okablowuję całe budynki. Ale żeby dostać taki kontrakt, to trzeba z prezesem lub dyrektorem wypić swoje.
– Widziałam twoje ostatnie badanie serca – rzuciłam. – Nie było najlepsze.
– To chwilowe, jestem twardy i nic mnie nie złamie. Lepiej martw się o siebie.
Nie dodał, że już nie może na mnie patrzeć. Nie musiał – zobaczyłam to w jego oczach. Zresztą nie musiałam patrzeć mu w oczy; kilka dni wcześniej usłyszałam to na własne uszy. Życzliwi donieśli mi kilka tygodni wcześniej, że Darek ma młodą kochankę. I że planuje się ze mną rozwieść, jak tylko ukryje oszczędności i wszystko, co w trakcie podziału majątku mogłoby zostać rozdzielone między obie strony.
Oskarżono mnie o świadome działanie na szkodę męża
Dlaczego nic nie zrobiłam? Ogarnął mnie dziwny rodzaj otępienia. Niemal czułam się jak ta spasiona świnia, którą prowadzą na rzeź. I pewnie tak by się skończyło, gdyby nie moja przyjaciółka. Siłą zaciągnęła mnie do psychiatry. Ten orzekł, że jestem na progu depresji, która może nawet zagrozić mojej stabilności umysłowej, a w przyszłości nawet i życiu.
– Proszę o siebie zawalczyć – powiedział.
– Tylko po co? – nie widziałam w tym sensu.
I wtedy lekarz na chwilę zamilkł, przyjrzał mi się, a potem powiedział cicho, lecz dobitnie:
– Żeby się zemścić… Tylko zanim zacznie pani planować zemstę, proszę podjąć leczenie – dodał.
Nie od razu te słowa rozpaliły we mnie ogień. Najpierw wzruszyłam ramionami, podziękowałam i wyszłam. A jednak przez cały dzień, i noc, i dzień następny te trzy słowa huczały mi w głowie. Zemścić się. Poczułam coś, czego być może doświadcza spinany ostrogami rumak. W tunelu zaświeciło światełko. Miałam cel i zaczął być on dla mnie cholernie istotny.
Zrobiłam, jak podpowiedział lekarz – zaczęłam się leczyć. Chodzić na psychoterapię. Układać sobie wszystko w głowie. Zbierać dowody na zdradę męża. Szykowałam się do wojny. Długiej i krwawej.
Ale to los wszystko za mnie rozwiązał. Pewnego dnia koło południa usłyszałam walenie w drzwi. Kiedy je otworzyłam, zobaczyłam Darka, który leżał z siniejącą twarzą na wycieraczce. Winda znów była popsuta. Biedak zadyszał się, wchodząc na dwunaste piętro. Wcześniej może nie spał w nocy i z pewnością pił alkohol. A już kiedyś lekarz ostrzegał, żeby nie igrał z własnym sercem.
– Wezwij pogotowie – wycharczał. – Mam zawał. Kochanie, ratuj!
Sięgnęłam do kieszeni płaszcza Darka po jego komórkę – rozładowana… Ruszyłam więc schodami, żeby zadzwonić z dołu, od strażników osiedla.
Nie szłam zbyt szybko, spasione świnie po prostu nie potrafią tego robić. No i to było 12 pięter do przejścia. Kiedy schodziłam, przypomniałam sobie tamten dzień, kiedy patrzyłam, jak nieznajomy chłopak spada ze schodów prosto pod moje nogi.
Los jest przewrotnie złośliwy. Kiedy pogotowie ratunkowe przyjechało, mój mąż już nie żył. Czy zrobiło mi się z tego powodu przykro? Raczej nie. Czy ogarnęła mnie radość? Też nie. To było jak sen – dalekie i obojętne. Jakby umarł ktoś mi obcy. Adwokat kochanki męża oskarżył mnie w jej imieniu, że świadomie doprowadziłam do śmierci Darka. Zarzucono mi, że mogłam przywołać pogotowie, dzwoniąc z własnej komórki. Tylko, że ja nie miałam komórki. Opiekujący się mną psychiatra stwierdził, że stan psychiczny, w którym się znajdowałam, wykluczał możliwość logicznego myślenia. Jakoś nie pomyślałam o telefonie w salonie… Po paru miesiącach zostałam oczyszczona ze wszystkich zarzutów.
Stopniowo dochodzę do siebie. Stres, którym do niedawna byłam przytłoczona, powoli się cofa. Ostatnio nawet zauważyłam, że zaczynam coraz lepiej wyglądać. To dobry znak.